Krakowska Szkoła Wyższa im. Andrzeja Frycza Modrzewskiego Lucjan Kocik WZORY MAŁŻEŃSTWA I RODZINY Od tradycyjnej jednorodności do współczesnych skrajności Kraków 2002 Rada Wydawnicza: Klemens Budzowski. Andrzej Kapiszewski, Jacek Majchrowski, Zbigniew Maciąg Recenzja: dr hab Tadeusz Paleczny Opracowanie Redakcyjne: Małgorzata Hertmanowicz Brzoza Copyright by Krakowskie Towarzystwo Edukacyjne Sp. z o.o. Na zlecenie Krakowskiej Szkoły Wyższej im. Andrzeja Frycza Modrzewskiego Wydawca: Krakowskie Towarzystwo Edukacyjne Sp. z. o.o. Druk: Drukarnia Multipol II ul. Obrońców Modlina 1C 30-833 Kraków tel: (12) 653 05 92. 653 18 92 fax: (12) 653 23 58 SPIS TREŚCI WSTĘP......................................................................... 7 I PODSTAWOWE POJĘCIA I UJĘCIA RODZINY....................................... 13 1. Deformacje potocznych ujęć i stereotypowych generalizacji............ 13 2. Różnorodność form życia matżeńsko-rodzinnego......................... 19 3. Socjologiczne ujęcia rodziny......................................... 23 II RODZINA W HISTORII MYŚLI SPOŁECZNEJ ORAZ TEORIACH SOCJOLOGICZNYCH.............................................. 29 1. Uwagi wstępne........................................................ 29 2. Starożytność i chrześcijaństwo........................................30 3. Próby tworzenia niezależnych teorii i pierwsze badania............... 39 4. Spór o beztad płciowy, kazirodztwo oraz ewolucję rodziny..............43 5. Wybrane współczesne teorie i koncepcje............................... 50 5.1. Teorie społeczno-kulturowe................................. 50 5.2. Teorie rodziny nuklearnej i autonomizacji jednostki w rodzinie........................................ 54 5.3. Koncepcja zmodyfikowanej rodziny rozszerzonej ............. 63 III RODZINA JAKO INSTYTUCJA SPOŁECZNA......................................... 67 1. Pojęcie instytucji społecznej ....................................... 67 2. Instytucjonalne cechy małżeństwa i rodziny........................... 69 3. Ideologiczne afirmacje i deformacje instytucjonalnego charakteru rodziny................................................... 72 3.1. Genealogiczna „ułomnos;ć" i „podrzędność” kobiety.......... 73 3.2. Pozycja kobiety i podział obowiązków w rodzinie............ 80 4. Historyczna rola instytucji rodziny w Polsce ........................ 83 5. Funkcje i struktura rodziny jako instytucji ......................... 90 IV FUNKCJA SEKSUALNA......................................................... 95 1. Ludzki wymiar identyfikacji płciowej i zachowań seksualnych.......... 95 2. Społeczno-kulturowy charakter aktywnos'ci seksualnej człowieka ..... 100 3. Osobowościowy wymiar aktywnos'ci seksualnej......................... 103 4. Integracja kreatywnych cech seksualności w małżeństwie.............. 109 5. „Zinstytucjonalizowane” działania seksualne - „obowiązek małżeński” w świetle wyników badań empirycznych .....................113 6. Ambiwalencja zbiorowych wyobrażeń i postaw wobec seksualności....... 122 V FUNKCJA PROKREACYJNA................................................... 137 1. Różne oblicza i wymiary prokreacji .............................. 137 2. Między ideologią macierzyństwa a realiami dzieciństwa............ 139 3. Prokreacja w cieniu „cywilizacji s'mierci”....................... 148 3.1. Dzieciobójstwo i plodobójstwo - odwiecznie aktualny problem 155 3.2. Problem aborcji w naszym kraju .......................... 161 4. Sytuacja prokreacyjna Polski .................................... 163 5. Kształtowanie się antyprokreacyjnych postaw i wzorów - ideologia „Dinks"............................................... 167 6. Prokreacja w teoriach i polityce społecznej...................... 177 6.1. Teorie maltuzjańskie i neomaltuzjańskie.................. 179 6.2. Teoria równowagi ludnos'ciowej........................... 180 6.3. Teoria drugiego przejścia demograficznego................ 181 6.4. Prokreacja w teoriach ekonomicznych rodziny ............. 186 VI FUNKCJA OPIEKUŃCZO-ALIMENTACYJNA....................................... 193 1. Problemy definicyjne i operacjonalizacyjne....................... 193 2. Alimentacja oraz jej kulturowe i socjotechniczne znaczenie....... 199 3. Funkcjonowanie rodziny a zdrowie................................. 202 4. Zabezpieczenie własnej „prywatnej” przestrzeni życiowej w rodzinie.... 207 VII FUNKCJA OKREŚLONOŚCI GENEALOGICZNEJ ORAZ STRATYFIKACJI SPOŁECZNEJ.......................................... 213 VIII FUNKCJA SOCJALIZACYJNA. RODZINNO-ŚRODOWISKOWE PODŁOŻE LADU SPOŁECZNEGO............................................... 215 1. Człowiek jako istota społeczna................................... 215 2. Pojęcie socjalizacji............................................. 218 3. Rodzina i społecznos;ć lokalna jako pierwotne i podstawowe s;rodowiska socjalizacji .........................................221 4. Socjalizacja a zasady i normy ładu społecznego................... 228 5. Ideologiczne afirmacje i deformacje ładu społecznego............. 235 IX RODZINA JAKO GRUPA. SYSTEM I MIKROŚWIAT SPOŁECZNY............. 239 1. Funkcje rodziny zorientowane wewnętrznie......................... 239 2. Rodzina jako grupa społeczna..................................... 239 3. Rodzina jako system społeczny....................................243 4. Rodzina jako uniwersalny mikros'wiat człowieka ..................254 X ZAGROŻENIA DOTYCHCZASOWEGO WZORU MAŁŻEŃSTWA I RODZINY...............................................................265 1. Liberalizacja instytucjonalnych zabezpieczeń trwałości małżeństwa.265 2. Dominujące przyczyny i uwarunkowania rozwodów..................... 270 2.1. Niewierność.............................................. 271 2.2. Niezgodność charakterów - błahe przyczyny rozwodów.. 277 2.3. Patologia więzi rodzinnych............................... 282 3. Upowszechnianie się niezalegalizowanych związków.................. 288 4. Samotność zamiast rodziny......................................... 296 4.1. Socjologiczne tło zjawiska............................... 296 4.2. Samotnicza wolność w miejsce małżeńskiego jarzma .. 300 4.3. Skala oraz skutki zjawiska............................... 304 4.4. Cywilizacyjne okaleczenia więzi społecznych i ról rodzinnych 306 XI HYBRYDYZACJA I NEUTRALIZACJA ETYCZNA ZWIĄZKÓW MALZEŃSKO-RODZINNYCH.................................................... 315 1. Globalizacja, ponowoczesność oraz poczucie zagrożenia jako socjologiczne tło zjawiska.................................... 315 2. Rodzina w nurcie kolejnych „fal cywilizacyjnych".................. 320 3. Globalny charakter przemian rodziny............................... 328 4. Zanikanie określoności i różnicowanie się celów życia małżeńsko-rodzinnego .............................................. 332 5. Dręczące pytania i upiorne wizje.................................. 339 6. Aksjologiczna i teleologiczna neutralizacja dotychczasowego wymiaru człowieka i rodziny ............................................... 346 LITERATURA.................................................................. 357 NOTATKI 364 WSTĘP Chyba najbardziej swoistą i podstawową cechą rodziny jest to, że istnieje ona od zarania dziejów ludzkości jako rzeczywistość społeczna trwała i zmienna zarazem. Ta najstarsza i najważniejsza instytucja społeczna z jednej strony podlega zmianom zachodzącym w całokształcie życia spo- łecznego, z drugiej jednak hamuje i ogranicza żywiołowość tych zmian oraz ich tempo i zakres. Stanowi więc najbardziej stabilny i stabilizujący czynnik struktury świata społecznego na przestrzeni dziejów. W tym przede wszystkim wyraża się podmiotowość i fundamentalne znaczenie rodziny dla życia człowieka i funkcjonowania całego społeczeństwa. Jest ona bowiem warunkiem istnienia ładu społecznego oraz tożsamości i okre- śloności genealogicznej jednostki. Bez rodziny nie może istnieć społe- czeństwo w dotychczasowym jego rozumieniu. Wyraz temu daje coraz liczniejsza grupa najpoważniejszych filozofów społecznych z różnych krajów i reprezentujących rozmaite orientacje. Leszek Kołakowski wprost stwierdza: „wolno podejrzewać, że monogamia jest wynalazkiem dobrym i wartościowym, niezależnie od tego, jak na- prawdę funkcjonuje w czysto seksualnych sprawach, i że sukcesy intelek- tualne, artystyczne i techniczne Europy mają monogamię za jeden z fi- larów” (Kołakowski 2000). Tymczasem poziom kryzysu rodziny w krajach wysoko rozwiniętych osiągnął już takie rozmiary, że podnoszą się tam głosy propagujące odno- wienie i ochronę tej podstawowej instytucji, aby tym samym zapobiec dezorganizacji życia społecznego. W Stanach Zjednoczonych rozwijają się radykalne ruchy religijne, nawiązujące do starych rodzinnych tradycji i ograniczające skutki rewolucji seksualnej. Obok wielkomiejskiego chaosu i relatywizmu aksjologicznego działa coraz liczniejsza rzesza ludzi odwołu- jących się do podstawowych wartości. Trwałą i odpowiednio funkcjonującą rodzinę uważa się za istotny czyn- nik ładu i porządku społecznego, tak w wymiarze codziennego życia jednostek, jak i przyszłych losów grup etnicznych całych narodów oraz społeczeństwa w ogóle. Trzeba sobie uzmysłowić, że przez całe wieki małżeństwo i rodzina wypełniały zadania znacznie szersze niż te, które się im dzisiaj przypisuje. Zycie poza małżeństwem i rodziną oznaczało życie na marginesie spo- łeczności. Rodzina była małym zakładem produkcyjnym - warsztatem rzemieślniczym lub gospodarstwem rolnym. Pełniła więc istotną i pod- stawową funkcję gospodarczą, zapewniając swoim członkom utrzymanie. Pełniła także funkcję ochronną w sytuacji, gdy nie istniał jeszcze system rent i emerytur czy jakichkolwiek innych ubezpieczeń społecznych. Ludzie nie wyobrażali sobie życia bez małżeństwa i rodziny. Liczne potomstwo nie tylko nadawało rodzicom sens życia, ale także budziło nadzieję na lepszą egzystencję materialną; stanowiło tanią siłę roboczą, zapewniało bezpieczną starość, umożliwiało przedłużenie rodu (zob. Knotz 2001: 41). Pomimo że rodzina utraciła obecnie wiele cech uniwersalnej instytucji, to jednak jej znaczenie jest nadal bardzo duże, a w warunkach kryzysowych zawsze następuje powrót do wielu dawnych, tradycyjnych form jej fun- kcjonowania. Ze względu na swoje uniwersalne znaczenie w życiu społecznym, całkowity jej zanik jako instytucji nie wydaje się możliwy. We wszystkich bowiem krajach mamy obecnie do czynienia z wysiłkami legislacyjnymi dopasowującymi instytucjonalny kształt rodziny do wymogów związanych z przemianami społecznymi. Rodzina z racji swojej dwoistej natury, to znaczy z powodu faktu, że jest zarówno instytucją, jak i grupą społeczną, stanowi też niezwykle inspirujący obszar badań, ciągle penetrowany i stale aktualny badawczo. Dzieje się tak dlatego, że po prostu funkcjonuje w zmieniającym się społeczeństwie i zmienia się razem z nim. Wydaje się więc, że tak długo, jak długo będziemy mówić o człowieku jako istocie rodzinnej - „homo familiarus", samej rodzinie nie grozi całkowity zanik cech instytucjonalnych, a tym bardziej grupowych. Pozostanie więc nadal najważniejszym i podmiotowym elementem struktury świata społecznego. Analiza problematyki życia małżeńsko-rodzinnego w szybko zmie- niającym się świecie nie jest łatwa. Wynika to z faktu, że musi ona obej- mować dwie istotne płaszczyzny dotyczące tego życia: 1) Analizę materiału opisowo-badawczego obejmującego konkretne za- chowania się małżonków oraz członków rodzin w skali masowej. Analiza ta musi mieć charakter wyjaśniający, przyczynowo-skutkowy i opierać się na wielu aktualnych opracowaniach badawczych o różnym pułapie ogólności. 2) Analizę istniejących dociekań teoretyczno-analitycznych, określających rolę rodziny w strukturze świata społecznego, wyjaśniających ogólne mechanizmy jej przemian oraz zawierających predyktywne, futurolo- giczne wizje społecznych skutków jej przekształceń czy wręcz zaniku w dotychczas znanej nam formie. I w tym zakresie nieocenione są spostrzeżenia i uogólnienia wielu cytowanych autorów zajmujących się współczesną rzeczywistością spo- łeczną. Analiza ich tekstów doprowadza do wniosku, że właściwie nie można zupełnie samodzielnie napisać socjologii rodziny, jeśli ma ona nie przypominać średniowiecznych traktatów. Wiedza o tak skomplikowanym, zróżnicowanym, intymnym i zarazem społecznym problemie nie może pochodzić od jednej osoby, choćby naj- bardziej doświadczonej. Zagadnienia związane z funkcjonowaniem rodziny są też obciążone ogromnym subiektywizmem (z tego m.in. wynikają za- równo liczne uroki, jak i nieszczęścia życia małżeńsko-rodzinnego). Opracowanie dotyczące socjologii rodziny musi więc zawierać pewną „uogólnioną mądrość” i ogólną znajomość realiów życia codziennego w tym zakresie, czyli w znacznej mierze stanowić przegląd i syntezę do- tychczasowego dorobku różnych dyscyplin zajmujących się rodziną. Praca ta pisana jest z myślą o tych przede wszystkim, którzy zamierzają rozwijać swoje naukowe zainteresowanie rodziną oraz bliżej poznać spo- łeczne uwarunkowania zasad jej funkcjonowania i przemian. Książka ta powinna służyć przede wszystkim czytelnikom, którzy nie posiadają specjalistycznego socjologicznego przygotowania. Dlatego posiada ona charakter odtwórczy, przetwórczy, sprawozdawczy, reinterpretacyjny i konfrontacyjny. Oczywiście, każdy z tych przymiotników świadczy, że nie jest to „dzieło odkrywcze”. Dążenia autora zmierzały bowiem przede wszystkim w tym kierunku, by było ono potrzebne i pożyteczne, a więc, żeby praca realizowała określone cele poznawcze, dydaktyczne i socjotechniczne. Powyższe cele znalazły swój wyraz w tym, że opracowanie: 1) Aktualizuje i syntetyzuje spojrzenie na rodzinę w kontekście przemian społecznych zachodzących we współczesnym świecie oraz ukazuje ogólne zasady socjologicznej analizy rzeczywistości społecznej. 2) Ukazuje socjologiczne i antropologiczne „ścieżki interpretacyjne” współczesnych przemian rodziny oraz związanych z tymi przemianami zjawisk budzących niepokój społeczny. Prezentuje również historię norm i obyczajów małżeńsko-rodzinnych, które funkcjonowały w społecznych przekonaniach i „mądrości ludowej”. 3) Konfrontuje przy pomocy odpowiednio dobranych egzemplifikacji różne koncepcje i stanowiska dotyczące istoty, zakresu i różnorodności prze- mian rodziny. 4) Prezentuje szeroki i łatwo dostępny wybór literatury przedmiotu oraz publicystyki socjologicznej związanej z problematyką rodziny. 5) Ukazuje znaczenie rodziny jako podstawowego i podmiotowego ele- mentu struktury świata społecznego. Praca stara się więc uwzględniać skutki określonego typu funkcjonowania małżeństwa i rodziny tak w sferze makrostrukturalnej jak i mikrostrukturalnej. Dotyczy to właściwie analizy każdej cechy i funkcji rodziny. Zarówno cele tej publikacji, jak i jej koncepcja oraz układ tematyczny zostały wypracowane w trakcie wieloletnich zajęć z socjologii rodziny oraz dyskusji nad realizacją prac magisterskich poświęconych rodzinie na dziennych i zaocznych studiach socjologicznych. W tym kontekście z wdzięcznością muszę wspomnieć studentów, którzy przygotowali prace magisterskie oparte na materiale wykorzystanym w tej książce, mgr Teresę Jaszczyńską (2000) oraz mgr. Jarosława Żywno (1997). Wdzięczny też jestem wszystkim studentom, którzy gromadzili dla mnie publicystykę socjologiczną poświęconą rodzinie, w szczególności zaś Katarzynie Buczek i Magdalenie Buczek. Wspomniana publicystyka odegrała w przygotowaniu niniejszej pracy bardzo poważną rolę. Często były to znakomite, z socjologicznego punktu widzenia, opracowania kwestii wziętych prosto z życia małżeńsko- rodzinnego i chociaż nieraz grzeszyły jednostronnością spojrzenia, stano- wiły zawsze cenne przykłady ilustrujące omawianą w pracy problematykę. Zwykle przytaczane są w dosłownym brzmieniu, by zachować ducha i styl wypowiedzi, nie pozbawiony często publicystycznej pikanterii. To samo odnosi się również do wielu trudno dostępnych już dziś i mało znanych naukowych opracowań dotyczących rodziny. Wspomniane przykłady i cy- taty ułatwić mają odbiorcy własną refleksję nad analizowanymi w pracy problemami. Nie jest to więc opracowanie, z którego można „wkuwać”, prawie nie zawiera definicji do zapamiętania. Ma ono przede wszystkim rozwinąć umiejętnos'ć socjologicznego spojrzenia na sprawy związane z funkcjono- waniem rodziny w społeczeństwie oraz ułatwić ich zrozumienie. L.K. U I PODSTAWOWE POJĘCIA I UJĘCIA RODZINY 1. Deformacje potocznych ujęć i stereotypowych generalizacji Rodzina jako forma społecznego życia istnieje od najdawniejszych czasów w każdym typie społeczeństwa. Jest ona grupą określoną przez trwałe i zalegalizowane życie seksualne dwojga ludzi, służące prokreacji. Role małżonków i członków rodziny są określone nie tylko przez siły wewnętrzne, do których należą osobiste potrzeby człowieka, jego dążenia, popędy, miłość, przywiązanie itp., ale także przez zewnętrzną kontrolę, a więc prawo, obyczaje, tradycję, nakazy czy normy religijne społeczeń- stwa, w którym rodzina funkcjonuje. Zainteresowanie i zaniepokojenie problemami małżeństwa i rodziny jest obecnie tak żywe i powszechne, jakby tę - starą jak ludzkość - instytucję odkryto dopiero w naszych czasach. Dążenie do wszechstronnego poznania problemów rodziny jest też wynikiem pojawienia się nowych, nieznanych dotąd zjawisk, a wśród nich również wielu takich, które zagrażają dotychczasowym formom jej funkcjonowania. To dzięki ich negatywnym skutkom zaczynamy coraz lepiej uświadamiać sobie, że podstawowe środowisko życia jednostki stanowi rodzina i że w zależności od tego, jaka ona jest i będzie zależy ukształtowanie jednostek i całego społeczeństwa. Rodzina zawiera w sobie wymiar historyczny. Jej kształt i struktura podlegają zmianie. Zmienia się ona tak, jak zmienia się kultura i jak zmienia się społeczeństwo. Można żałować tradycyjnego modelu rodziny, statycznego i stabilizującego życie jej członków, uświęconego siłą tradycji, lecz trzeba zdać sobie sprawę, że będzie to żal daremny. Dziś rodzina wygląda inaczej i nie wrócą już dawne czasy. Od przełomu ustrojowego z 1989 r. Polska w coraz większym stopniu uczestniczy w przemianach społecznych charakterystycznych dla Zachodu. Otwarcie się kraju na świat spowodowało wzmocnienie tendencji globali- zacyjnych dominującej obecnie kultury Zachodu. Wraz z wieloma pozy- tywnymi i funkcjonalnymi wzorcami napływa też do nas wiele wzorów patologicznych i problemów powodujących narastanie różnych przejawów kryzysu rodziny. Przejmowanie zachodnich wzorców kulturowych może doprowadzić do dalszego rozwoju tego zjawiska. Dokonujący się za pośrednictwem środków masowego przekazu kon- takt z obcymi kulturowo wzorcami oraz informacje o całkowicie obcych lokalnym stereotypom formach życia małżeńsko-rodzinnego budzą niepokój o przyszłość rodziny w ogóle i - w odczuciu wielu - stawiają pod znakiem zapytania sam rozwój ludzkości. Na te obawy nakładają się jeszcze numerologiczne przesądy związane z przełomem tysiącleci, co powoduje, że poczucie zagrożenia rodziny występuje w świadomości wielu zarówno prostych, jak i wykształconych ludzi jako realny bądź potencjalny problem społeczny. Szybkość, z którą do poszczególnych polskich rodzin docierają ze świata „złe wieści” potęguje te obawy. Również potoczne, codzienne doświadczenia coraz częściej wskazują na niewydolność socjalizacyjno-wychowawczą rodziny. Przestępstwa nieletnich, zanik naj- pewniejszych, nienaruszalnych dawniej wartości, erotyzacja reklamy i kul- tury masowej, nagłaśnianie poglądów ludzi o odmiennych orientacjach seksualnych, rozpad małżeństw i wiele innych negatywnych zjawisk powo- dują narastanie poczucia zagrożenia stawiającego pod znakiem zapytania przyszły kształt i sposób funkcjonowania rodziny, a wraz z tym i możliwość utrzymania dotychczasowego ładu społecznego. Właściwie główny pro- blem społeczny poczucia zagrożenia rodziny przełomu wieku XX i XXI wyrasta w większości z takich potocznych doświadczeń społecznych oraz powstających na ich gruncie stereotypów (Jaszczyńska 2000). Świat społeczny jest bowiem zbyt złożony, różnorodny i skompliko- wany, by można go było utrwalić w całości w naszej świadomości. Wynika stąd konieczność poddania zachodzących w nim zjawisk daleko idącej typizacji i uproszczeniu (zob. Kapiszewski 1977: 12 i n.). Owa typizacja i uproszczenia pozwalają całkowicie ograniczyć wysiłek intelektualny podejmowany podczas percepcji rzeczywistości, dając gotowy obraz kanalizujący ową percepcję, przy czym definiowanie faktu wyprzedza doświadczenie. Takie gotowe schematy, zwalniające nas od pogłębionej refleksji, nazywamy stereotypami (zob. Shaff 1981). Stereotyp to po prostu skrótowy, uproszczony i zabarwiony warto- ściująco obraz rzeczywistości odnoszącej się do rzeczy, osób, grup społecznych, instytucji itp. Stereotypy są rozpowszechnionymi formami myślenia irracjonalnego, broniącego dotychczasowej praktyki danej grupy społecznej lub instytucji. Ogólnie można stwierdzić, że zawierają one uogólnienia niepoprawne, nie odzwierciedlające prawidłowo rzeczywistości. Stereotypy pełnią jednak w społeczeństwie wiele różnorodnych funkcji. Do najważniejszych, wymienianych w literaturze przedmiotu zaliczyć można następujące (zob. Mądrzycki 1986): 1) Funkcję poznawczą. Polega ona na selektywnym oraz izolowanym od- biorze informacji, które czynią świat społeczny mniej skomplikowanym i łatwiejszym do „lepszego” zrozumienia. Dostrzega się więc to, co chce się widzieć, bez kontekstu społecznego i uwarunkowań, i z tego wypro- wadza się poczucie zagrożenia lub afirmacji własnej sytuacji społecznej. Poetycko, ironicznie, lecz niezwykle trafnie scharakteryzował taką ka- tegorię ludzi Julian Tuwim w wierszu „Mieszkańcy”: „I oto idą, zapięci szczelnie. Patrzą na prawo, patrzą na lewo. A patrząc - widzą wszystko oddzielnie: Ze dom.... że Staszek..., że koń..., że drzewo..., [-I I znowu mówią, że Ford..., że kino.... Ze Bóg..., że Rosja..., radio, sport, wojna.... Warstwami rośnie brednia potworna 1 w dżungli zdarzeń widmami płyną”. 2) Funkcję przystosowawczą. Stereotyp, dostarczając prostych obrazów rzeczywistości, daje prostą odpowiedź jak zachowywać się w kontaktach z innymi osobami czy grupami, które wzory życia należy akceptować, a które odrzucać czy wręcz potępiać. 3) Funkcję umocnienia wartości grupowych. Zabezpiecza to członków własnej grupy przed przyjmowaniem wartości innych grup. Tutaj szcze- gólnie ważną rolę odgrywają stereotypy ukształtowane w rodzinach po- chodzenia oraz innych grupach odniesienia pozytywnego. 4) Funkcję ukierunkowującą agresję i usprawiedliwiającą atak na innych. Dotyczy to w naszym kraju np. nosicieli wirusa F1IV, którym nie pozwala się zakładać schronisk w pobliżu osad ludzkich, a także często spotykanej agresji wobec „panienek na drodze”, potocznie zwanych też „tirówkami”. 5) Funkcję przewidywania ludzkich zachowań oraz zaklasyfikowywania osób, których nie zna się osobiście. Wystarczy tutaj wspomnieć np. obejmujące bardzo szeroki zakres cech stereotypy narodowościowe. Np. stereotyp Francuza jako niewiernego męża lecz idealnego kochanka czy negatywne stereotypy Arabów i Murzynów jako małżonków. Dotychczasowe rozważania pozwalają udzielić szerszej odpowiedzi na pytanie, po co w ogóle tworzyć socjologię rodziny jako naukę i po co ją studiować, skoro każdy prawie człowiek zna życie rodzinne, bo do jakiejś' rodziny należał i należy, dzieli jej losy i w jakiś sposób przeżywa nurtujące ją problemy. I jest to prawda, co więcej, sytuacja ta sprawia, że każdy na swój sposób i na własny użytek jest w jakimś sensie socjologiem rodziny. Nawet bezżenne siostry zakonne i żyjący w celibacie duchowni zajmują się problemami życia małżeńsko-rodzinnego oraz wychowania dzieci. Wszyscy szeroko też wykorzystujemy obserwację zachowań i zależności społecznych zachodzących w rodzinach, tworzymy generalizacje (uogól- nienia) tłumaczące istotę życia rodzinnego oraz formułujemy praktyczne, socjotechniczne wnioski. Postępowanie takie można by określić mianem techniki „zdrowego rozsądku” lub „praktyczną socjologią”. Nasze potoczne wyobrażenia o życiu społecznym złożone są bowiem z treści przekazywanych w procesie socjalizacji, z wiedzy o zależnościach ustalonych doświadczeniem, o stałym następstwie faktów, czasem z urojeń, czasem z przekonań lub życzeń, aby sprawy tak się właśnie miały, jak to sobie wyobrażamy itp. Te przekonania i wyobrażenia są często zespołami stereotypów wyzna- czającymi nasze reakcje na sytuacje społeczne i umożliwiającymi nam fun- kcjonowanie w kulturze, w której wyrośliśmy. Wyobrażenia potoczne wys- tarczają nam wszędzie, gdzie nie posiadamy odpowiedniej wiedzy naukowej, tłumaczą to wszystko o życiu i świecie, co jeszcze nie zostało w pełni wyja- śnione a co trzeba „zrozumieć” aby żyć. Ta praktyczna czy zdroworozsądko- wa socjologia nadal jest stosowana powszechnie przez każdego z nas. Ludzie tworzą uogólnienia,na temat cech charakteru poszczególnych narodów, dlate- go, że byli jakiś czas za granicą, bądź że stykali się z obywatelami innych państw. Według takich uogólnień np. każdy Włoch to wspaniały tenor, każdy Francuz to idealny kochanek, każdy Niemiec to człowiek pozbawiony poczucia humoru, a każdy Amerykanin to biznesmen. Podobne uogólnienia tworzymy w odniesieniu do innych kultur, wyznań czy okolic. Stąd wynika często zła sława określonych miast i wsi czy przysiółków. Choć ta potoczna wiedza nam wystarcza, chociaż w mniejszym lub większym stopniu określa nasze zachowanie, to wcale nie musi być praw- dziwa. Nie zawsze bowiem to, co jest dla nas rzeczywistością i truizmem, bywa prawdą. Dla przykładu zastanówmy się teraz, czy moglibys'my bez wahania, opierając się na „zdroworozsądkowej” socjologii odpowiedzieć na nastę- pujące pytania (zob. Chałubiński, Trybusiewicz 1976): - Czy ten, który w dzieciństwie był bity, będzie karał swoje dzieci bardziej czy mniej surowo? (na ogół bardziej surowo) - Czy istnieją takie ludy, które kontaktu seksualnego żony z innym męż- czyzną nie uważają za zdradę? (istnieją) - Czy to prawda, że w krajach katolickich rodzi się mniej dzieci nieślub- nych niż w niekatolickich? (nieprawda) - Czy to prawda, że żonaci żyją dłużej? (prawda) - Z kim w Polsce lepiej układają się stosunki młodym małżeństwom - z rodzicami żony czy rodzicami męża? (z rodzicami żony). Nikt nie neguje praktycznej użyteczności potocznej wiedzy o ludziach w niewielkiej skali, nie jest to jednakże wiedza o społeczeństwie, bo dotyczy tylko wybranych przez nas cech pewnego, wyraźnie ograniczonego śro- dowiska. Zycie rodzinne stanowi prawdopodobnie tę sferę rzeczywistości spo- łecznej, do której odnosi się najwięcej potocznych generalizacji wyjaśnia- jących wszystkie nieomal aspekty i tajemnice tego życia. Dla ilustracji wróćmy do pytania, czy żonaci żyją dłużej. Badania so- cjologiczne wykazują, na przekór mądrości ludowej - „małżeństwo-mę- czeństwo” - że nie tylko żyją dłużej, ale są psychicznie zdrowsi (tamże: 222). Socjologia potoczna tłumaczy to przysłowiowym wyjaśnieniem, że „samotnemu wszędzie źle, a żonatemu tylko przy żonie”. Taka zawarta w przysłowiach mądrość w sposób często dosadny, nie- rzadko figlarnie dwuznaczny sugeruje, że rodzina to twór niedoskonały, ale lepszego nie da się wymyślić. Oto garść przykładów: „W małżeństwie raj i piekło”, „Kto chce żyć spokojnie w małżeństwie, niechaj się nie żeni”, „W muzyce małżeńskiej byle się oboje zgadzały, to mniejsza o inne instru- menty”, „Małżeństwo, gdzie się go miłość wyrzekła, jest największym nieszczęściem, jest obrazem piekła”, „Żonaty żyje jak dziad, a umiera jak król, samotny żyje jak król, a umiera jak dziad”, „Kto przed ślubem na oczy szeroko nie patrzy, musi po ślubie trzymać je przymknięte” itp. I chociaż codzienna praktyka społeczna opiera się często na takiej socjologii potocznej, to jednak wcale nie oznacza, że uogólnienia nasze są słuszne. W. I. Thomas i F. Znaniecki w swoim słynnym dziele o chłopie polskim wskazali na trzy zasadnicze błędy tej socjologii (Thomas, Znaniecki 1976: 43 i n.). Pierwszy błąd polega na domniemaniu, że znamy rzeczywistość społeczną, ponieważ w niej żyjemy. Przypomina to pogląd, według którego znamy świat fizyczny, ponieważ żyjemy i działamy w nim, obserwujemy go i widzimy główne zależności w jego funkcjonowaniu - a więc, że słońce wędruje wokół ziemi, że powietrze nic nie waży, a zmęczenie to po prostu brak tchu. Drugi błąd polega na tym, że nasze obserwacje, rejestracja faktów oraz uogólnienia mają bezpośredni związek z praktycznymi celami, nie są bezinteresowne, a w tej sytuacji to, co przez nas samych jest pożądane lub nie, brane jest za podstawę przy tworzeniu uogólnień i rozważaniu teore- tycznych zagadnień. Dlatego gorliwy katolik będzie raczej skłonny twier- dzić, że w społeczeństwach katolickich jest najmniejszy odsetek dzieci nieślubnych, zięć żyjący w konflikcie z teściową będzie widział przede wszystkim przypadki potwierdzające jego tezę o konfliktowości teścio- wych, zazdrosny mąż będzie wszędzie dostrzegał podrywaczy i konku- rentów, itp. Trzecim błędem jest milcząco przyjmowanie założenie, że interesującą nas grupę faktów można rozważać teoretycznie i praktycznie w izolacji od reszty życia danego społeczeństwa. Tak np. prawnik skłonny będzie upa- trywać źródeł przestępczości w niedostatkach prawa, prokurator - w zbyt niskim wymiarze kary, duchowny - w narastającej bezbożności, nauczyciel - w niewydolności wychowawczej rodziny, rodzice - w niewydolności wychowawczej szkoły, a wszyscy razem i każdy z osobna w złym przy- kładzie płynącym z otoczenia. Widzimy więc, że socjologia zdrowego rozsądku, potocznych doś- wiadczeń czy po prostu praktyczna nie wystarcza dla rozwinięcia nauko- wych dociekań, tzn. dla prowadzenia badań zgodnie z regułami metodologii naukowej i do stworzenia logicznie poprawnej teorii wyjaśniającej zjawiska i procesy zachodzące w życiu zbiorowym. Podkreślić jednak należy, że wpływ socjologii zdrowego rozsądku w odniesieniu do rodziny był potężny, a wspomagany systemami: religij- nym, obyczajowo-moralnym i prawnym, które na swój sposób organi- zowały oraz interpretowały życie społeczne, spowodował, że dopiero pod koniec XIX w. pojawiły się przesłanki rozwoju socjologii rodziny. Trzeba jednak w tym miejscu podkreślić, że w licznych potocznych spostrzeżeniach i uogólnieniach na temat rodziny uderza z jednej strony kumulacja doświadczeń wielu pokoleń oraz często głęboka, psychologiczna treść, z drugiej jednak daleko posunięta stereotypowość nie uwzględniająca miejsca dla historycznej i kulturowej różnorodności. Tymczasem małżeń- stwo i rodzina pozostają sobą mimo najróżnorodniejszych swoich kształtów i wnętrz. 2. Różnorodność form życia małżeńsko-rodzinnego Rodzinę jako uniwersalną rzeczywistość społeczną cechuje znaczne zróżnicowanie form oraz układów małżeńsko-rodzinnych. W tym zróżni- cowaniu najpowszechniejszymi formami są monogamia i poligamia. Monogamia (z gr. monos - pojedynczy, gcunos - małżeństwo), to względnie trwały związek jednego mężczyzny z jedną kobietą. Monogamia była i jest dominującą oraz najbardziej rozpowszechnioną formą małżeń- stwa. Jak podkreśla Cz. Znamierowski (1958: 20), tak już jest zbudowane ciało człowieka, że akt płciowy jest sprawą dla dwojga. Stąd też trwałe współżycie dwojga ludzi odpowiada najbardziej warunkom organicznym człowieka. W zbiorowościach ludzkich małżeństwo monogamiczne jest naj- bardziej upowszechnione, zarówno na najniższym, jak i na najwyższym poziomie rozwoju. I nawet tam, gdzie na pierwszy rzut oka grupa małżeńska ma inną strukturę, w istocie rzeczy w praktyce życiowej zbliża się ona mniej lub bardziej do monogamicznej, mimo bowiem wszelkich komplikacji jakie stwarza zwyczaj, obcowanie płciowe jest aktem dwojga (tamże: 21). We współczesnych społeczeństwach z powodu nasilającej się liczby rozwodów oraz powtórnych małżeństw zaczyna panować sytuacja, którą określa się jako monogamię seryjną lub też sukcesywną poligamię. Poligamia (gr. polys- liczny, duży) oznacza wielość osób w związku małżeńskim, lecz w znaczeniu dosłownym termin ten nie mówi nam nic o strukturze tego związku pod względem płci. Dlatego w poligamii wyróż- niamy poligynię (gr. gyne - kobieta, por. ginekolog) i poliandrię (gr. andros - mężczyzna). Poligynia, czyli małżeństwo jednego mężczyzny z dwiema lub więcej kobietami stanowi cechę wyróżniającą formalnie rodziny muzułmańskie. Zwykle wymaga ona jednak od mężczyzny zamożności oraz wysokiego statusu społecznego, dlatego praktykują ją tylko nieliczni członkowie spo- łeczeństw, które ten typ małżeństwa dopuszczają. Koran zezwala mężczy- znom żenić się aż czterokrotnie, aczkolwiek jako zasadę uznaje monogamię. Wielożeństwo - zgodnie z duchem Koranu - zostało dopuszczone celem położenia kresu utrzymującemu się od wieków nieładowi społecznemu i moralnemu. Chodziło więc o uporządkowanie sytuacji moralno-obycza- jowej, a było to wówczas jedynie możliwe na drodze legalizacji istniejącego stanu faktycznego. Trzeba było czekać aż do początków wieku XX, aby można było dowieść, że monogamia jest także możliwym sposobem „upo- rządkowania sytuacji moralno-obyczajowej” (za: Adamski 1982: 95). Poligynia powszechna była również w starożytnym Izraelu. Harem Salomona miał liczyć około siedmiuset żon legalnych i trzystu konkubin, o czym znajdujemy wzmiankę w Pierwszej Księdze Królewskiej (11.3). Obowiązywało też prawo lewiratu, nakazujące związek bezdzietnej wdowy z bratem zmarłego męża. Mocą tego prawa, jeżeli mąż umarł, nie pozostawiając syna, brat jego miał obowiązek pojąć żonę zmarłego, a pierwszy potomek męski, zrodzony z takiego małżeństwa, był uważany za syna zmarłego wcześniej męża. Z tej sytuacji wywodzi się sprawa Onana, od którego imienia pochodzi powszechne w świecie określenie samozaspokojenia seksualnego. A Her. pierworodny Judy, byt zły przed oblicznośeią Pana, i został od niego zabity. Rzeki tedy Juda do Onana. syna swego: „Wnijdź do żony brata twego i złącz się z nią. abysf wzbudził potomstwo bratu twemu”. O11 wiedząc, żc się nie jemu synowie rodzić mieli, gdy wchodził do żony brata swego, wypuszcza! nasienie na ziemię, aby się dzieci imieniem brata jego nie rodziły. I 7. tej przyczyny zabił go Pan. bo czynił rzecz obrzydliwą” (Rodz. 38,4. wg Wujka). Religijna interpretacja tego faktu jest znacznie szersza niż potoczne rozumienie samego pojęcia. Oto co pisze na ten temat A. D‘Ascanio, 2000: 14 in.): „Onan nie myślał z pewnością, że poniesie tak surową karę; przecież właściwie nikomu nie wyrządzał krzywdy i miał nawet dobre wytłumacze- nie: kto chciałby dać życie dziecku, które i tak nie zostałoby uznane za jego własne? Prawdę mówiąc, Pan, godząc w Onana, nie zamierzał bronić prawa lewiratu ustanowionego przez człowieka, lecz bronił pierwszego i jedynego prawa Bożego, jakie On sam dał ludziom w momencie stworzenia: [...] Bądźcie płodni i rozmnażajcie się, abyście zaludnili ziemię i uczynili ją sobie poddaną, abyście panowali nad rybami morskimi, nad ptactwem powietrznym i nad wszystkimi zwierzętami pełzającymi po ziemi (Rodz 1,27-28). Poliandria (czyli małżeństwo jednej kobiety z dwoma lub więcej męż- czyznami) jest o wiele rzadszą formą poligamii. Spotyka się ją tam, gdzie kobiet jest mało wskutek tego, że się zabija noworodki płci żeńskiej oraz gdzie warunki życia są tak trudne, że jeden mąż nie może zapewnić egzys- tencji żony. Wydaje się więc, że poliandria jest surogatem małżeństwa, który powstał pod naciskiem koniecznos'ci i łatwo ustępuje miejsca mo- nogamii, jeśli w danej zbiorowości liczba kobiet się zwiększy lub poprawią się warunki gospodarcze. Zresztą w małżeństwie poliandrycznym układa się często tak, że wspólna żona kolejno przechodzi na krótkie okresy od jednego męża do drugiego, żyjąc kolejno z każdym z nich. W ten sposób współżycie poliandryczne rozkłada się na cykl okresów monogamicznych. Bywa też, że poliandryczni współmężowie jednej żony są rodzonymi brać- mi i że gospodarują na jednym kawałku ziemi (za: Znamierowski 1958: 22). Poliandria występowała również przed upowszechnieniem się islamu w świecie arabskim - bogate kobiety zawierały tam związki małżeńskie z wieloma mężczyznami. Uprawniał je do tego fakt posiadania majątku wystarczającego do utrzymania poliandrycznej rodziny. Zrodzone z takich związków dzieci były przez matkę przypisywane temu mężowi, którego ona sama uznawała za ojca albo który ze względu na podobieństwo fizyczne z dzieckiem mógł być posądzony o ojcostwo. Było też praktykowane od- dawanie przez niepłodnego męża swej żony na „służbę małżeńską” męż- czyźnie bogatemu i szanowanemu w plemieniu, aby tą drogą zdobyć potom- stwo. Odebranie wypożyczonej żony następowało po stwierdzeniu faktu jej zajścia w ciążę. Urodzone w ten sposób dziecko mąż uznawał za własne i obdarzał je wszelkimi należnymi prawami (za: Adamski 1982: 89 i n.). Małżeństwa grupowe występują sporadycznie tam, gdzie kilku braci ma za żony kilka sióstr. Partnerami takiego małżeństwa mogą być też ludzie niespokrewnieni. Bywa przy tym często, że w ramach małżeństwa grupowego istnieją ściślejsze związki dwuosobowe, które uważać można za małżeństwa główne. Tu małżeństwo monogamiczne dopełnione jest niejako związkami drugorzędnymi, które się aktualizują sporadycznie w ob- cowaniu płciowym przygodnym, mniej więcej takim, z jakiego u niektórych ludów korzysta gość, gdy znajdzie się pod obcym dachem. Małżeństwo grupowe zresztą jest bardzo rzadkie, znane tylko u ludów bardzo pierwot- nych i nie dość zbadane (Znamierowski 1958: 22). Również niektóre układy małżeńskie tworzone w komunach młodzie- żowych w latach 60. i 70. miały formę zbliżoną do małżeństwa grupowego (zob. Goodman 1997: 186). Jak podkreśla Cz. Znamierowski (1958: 23) wszelkie postacie poligamii nie dają małżeństwu wewnętrznej równowagi trwałej, nie są bowiem zgodne z dwoma prawami duchowego życia człowieka i życia zbiorowego. W duszy człowieka działa prawo dyspersji. Żywym i głębokim uczuciem nie można obdzielać bardzo wielu osób, bowiem rozdzielone na zbyt liczne, słabnie i traci głębię. Dotyczy to już w znacznej mierze nawet sympatii seksualnej, nie mówiąc o spolaryzowanej miłości. W życiu zbiorowym zaś włada powszechnie prawo ograniczonego kontaktu: niepodobna pozostawać naraz w styczności z wieloma osobami. Sama budowa fizyczna ogranicza możliwość kontaktu płciowego, bardziej rygorystycznie niż innych, do dwóch tylko osób, lecz także kontakty innych rodzajów również mają swoją granicę jednorazowego zasięgu. Nawet najbardziej luźny kontakt towarzyski ma swoje granice, wyznaczone małą pojemnością uwagi (tamże). Ze względu na wielkość wyróżniamy rodziny małe (nuklearne, ato- mowe), duże oraz poszerzone. Rodzina mala, nuklearna (łac. nucleus - jądro, ziarno) zwana też atomową (gr. atomos - niepodzielny) składa się tylko z męża, żony oraz ich potomstwa. Często określa się ją również jako rodzinę małżeńską, dwupokoleniową. Głównym kryterium jest tutaj liczba pokoleń w rodzinie. Np. ojciec, matka i piętnaścioro dzieci, to - w sensie socjologicznym - rodzina mała i po prostu niepodzielna z systemowego punktu widzenia. Brak ojca lub matki sprawia, że otrzymujemy już całkiem inny typ rodziny a mianowicie niepełną. Rodzinę, w której przychodzimy na świat i w której mamy (lub mieliśmy) status dziecka określamy mianem rodziny pocho- dzenia. natomiast rodzinę, którą zakładamy wstępując w związek małżeński określamy jako rodzinę prokreacji. Rodzina duża, zwana często rodziną wielopokoleniową składa się przynajmniej z trzech pokoleń w linii prostej. Jest wielka nawet w sytuacji, gdy obejmuje dziadków, rodziców i tylko jedno dziecko. Innym typem rodziny dużej jest rodzina poszerzona, składająca się z krewnych w linii bocznej, stanowiących razem zbiorowość rodzinną (zob. Szczepański 1970: 308 i n.). Typologię rodzin przeprowadza się ze względu na najróżnorodniejsze kryteria. Poniższy wykaz uwzględnia najczęściej spotykane w literaturze terminy występujące w okres'laniu małżeństwa i rodziny. Rodzina patriarchalna - dominuje władza ojca, matriarchalna - władza matki, egalitarna - istnieje partnerstwo obydwojga małżonków w decyzjach rodzinnych. Rodzina patrylinearna - w której następuje dziedziczenie nazwiska, mienia, pozycji itp. w linii męskiej (po mieczu), matrylinearna - gdy dziedziczenie następuje po linii kobiecej (po kądzieli) oraz bilinearna lub bilateralna - gdy dziedziczenie odbywa się w obydwu liniach (zob. Godman 1997: 187). Rodzina patrylokalna - gdy młode małżeństwo zamieszkuje z ro- dzicami męża, matrylokalna - gdy z rodzicami żony i neolokalna - gdy zajmuje całkiem nowe miejsce zamieszkania. Endogamiczny dobór małżeński ma miejsce wówczas, gdy małżon- kowie wywodzą się z tej samej miejscowości, grupy społecznej, warstwy czy klasy, egzogamiczny - gdy pochodzą z różnych środowisk społecz- nych. Dobór homogamiczny występuje wówczas, gdy małżonkowie wy- wodzą się ze środowisk podobnych pod względem kulturowym i zawodo- wym, a hetcrogamiczny, gdy pochodzą z różnych środowisk kulturowych i sfer społecznych. 3. Socjologiczne ujęcia rodziny Rodzina jest tym rodzajem rzeczywistości społecznej oraz takim ele- mentem struktury świata społecznego, który od wieków skupia na sobie uwagę wszystkich wyznań religijnych, licznych dyscyplin naukowych, wielu reformatorów społecznych i polityków, a także zwykłych, przecięt- nych ludzi. Wynika to z faktu, że jest ona nieodłączną częścią naszego człowieczeństwa oraz czynnikiem warunkującym zarówno jego treść, jak i formę. Sytuacja ta znajduje odzwierciedlenie w opiniach wybitnych socjologów różnych krajów i orientacji światopoglądowych. Na ogół traktują oni rodzinę zarówno jako grupę, jak i instytucję o szcze- gólnym znaczeniu społecznym. „Stanowi ona jedną z najbardziej uniwer- salnych form stosunków społecznych” (A. Kłoskowska); „jest nierozerwalnie związana z istnieniem ludzkiego społeczeństwa i kultury” (Z. Tyszka); jest „jednym z najbardziej wielostronnych zjawisk społecznych, łączących w sobie stosunki biologiczne i społeczne, ekonomiczne i moralne, ideologiczne i psy- chologiczne” (A.G. Charczew); rodzina to zespół ludzi „w których życiu osobi- stym realizuje się zarazem życie całego społeczeństwa” (Chombart de Lauwe). Tak więc - by jeszcze posłużyć się cytatem - „spośród wszystkich organizacji dużych i małych - jakie wytwarza społeczeństwo, żadna nie przewyższa rodziny pod względem znaczenia socjologicznego” (R.M. Mac Iver). Dwa jednak określenia wydają się szczególnie trafne w odniesieniu do rodziny: „Rodzina: źródło życia i szkoła miłości” (zob. Kornas-Biela 2001) oraz „Osobotwórcza, niezastąpiona” (zob. Gołębiowski 1976: 26). I pomimo że rodzina jest często pod wieloma względami tworem niedos- konałym, wszyscy zgadzają się, że lepszego i powszechniejszego tworu społecznego ludzkość do tej pory nie była w stanie wymyślić. Rodzina jest wielostronnym systemem więzi człowieka z człowiekiem, pokolenia z pokoleniem. Jako wspólnota wiąże osobę ludzką we wszystkich fazach jej życia ze społeczeństwem, kulturą, narodem, klasą społeczną. Motywuje jej aktywność ekonomiczną, społeczną i kulturalną, kształtując cechy osobowości człowieka. Powiązania te są nie tylko realne, lecz także emocjonalne: z historią, ojczyzną, klasą społeczną, kulturą, określonymi wzorcami osobowymi, obyczajowością społeczną. Dawniej, w klasowych ustrojach społecznych, rodzina była jednocześnie losem życiowym, miejscem w społeczeństwie, warsztatem pracy. Rodzina, jako podstawowa komórka w społeczeństwie, w każdych warunkach, nawet najtrudniejszych, może dawać poczucie szczęścia, ciepła, ludzkiej godności i szlachetności. Ale może również być - nawet w wa- runkach materialnie najdogodniejszych - piekłem konfliktów, rozdarcia psychicznego, samotności i bólu. W powszechnym odczuciu rodzina jest formą realizacji szczęścia na co dzień; jest więzią biologiczną, emocjonalną, materialną i kulturową człowieka z człowiekiem, która rozwija się i utrwala w wielu innych wię- ziach społecznych o motywacjach ideowo-politycznych, klasowych, na- rodowych, internacjonałistycznych itp. Jest więc źródłem społecznej natury człowieka i jednocześnie realizacją jego osobowości, indywidualności jednostkowej. Jest wreszcie podstawowym forum wyjściowym następstwa i konfrontacji pokoleń każdego społeczeństwa (zob. tamże: 29). Jak zauważa Z. Tyszka (1980: 11): Cały ten „mikroświat” rodziny wkomponowany jest w integralny całokształt ogólnospołecznych, ekono- micznych i kulturowych procesów danego kraju, w którym egzystuje i może być analizowany, należycie rozumiany jedynie w ich kontekście. Podlega wpływom tych procesów, odzwierciedlaje, będąc odbiciem ich cech, a tak- że wtórnie wpływa na nie. Dlatego analiza życia rodzinnego nie może ograniczać się wyłącznie do spraw wewnątrzrodzinnych, lecz musi również dotyczyć zewnętrznych relacji rodziny - jej „osadzenia” w społeczeństwie, jego strukturach, procesach i kulturze. Dzięki tym zewnętrznym relacjom i uwarunkowaniom, badania nad, i tak już wewnętrznie złożoną, rodziną komplikują się jeszcze bardziej, a zarazem wydaje się, że jej socjologiczna analiza ma kluczowe znaczenie, bowiem ogólnospołeczne tło rodziny okre- s'la całą jej istotę. Społecznie ukształtowana rodzina jest z kolei podłożem wszelkich innych zjawisk i procesów - np. o charakterze psychospołecz- nym, psychologicznym czy pedagogicznym. W tych innych procesach odczytujemy cechy danego społeczeństwa i dzięki temu możemy te procesy należycie rozumieć oraz interpretować. Zarówno ze względu na wewnętrzną złożonos'ć rodziny, jak i jej skom- plikowane zewnętrzne interakcyjne relacje, podporządkowane dynamicz- nym przeobrażeniom świata społecznego, należyte jej poznanie naukowe wymaga wielostronnego podejścia badawczego - spojrzenia z wielu stron i z wielu punktów widzenia. Anatomia rodziny jako tworu socjologicznego oznacza, że gdybyśmy, badając rodzinę kolejno z punktu widzenia ekonomisty, geografa, historyka, psychologa itp., dodali do siebie wyniki tych badań, to przez to nie tylko nie wyczerpalibyśmy wszystkiego, co można powiedzieć o rodzinie ze stanowiska naukowego, lecz nie dotknęlibyśmy w ogóle samego problemu rodziny. Sama socjologia nie może się uporać z jednoznacznym określe- niem rodziny. Jest ona bowiem wielowymiarową i wieloaspektową rze- czywistością społeczną: grupą, instytucją i systemem o cechach szczególnej wspólnoty (zob. Mysłakowski 1931: 4 i n.). Jak podkreśla F. Adamski (1982: 24), dzisiejsza rodzina stanowi sui generis zinstytucjonalizowaną małą grupę. Innymi słowy, rodzina jest za- razem zinstytucjonalizowana i nieformalna, posiada bowiem cechy upo- dabniające ją do małej grupy, ale odznacza się też pewnymi znamionami organizacji określającymi proces jej powstania, trwania, rozpadu czy za- niku. Tym, co ją różni od innych grup społecznych, jest jej niepodatność na wszelkie formy organizacji, na tendencje organizatorskie, które zna- mionują grupy sformalizowane o charakterze instytucjonalnym. O ile współczes'nie większość instytucji dąży do coraz głębszej formalizacji wewnętrznej, coraz dalej idącego uorganizowania swych działań i wzorów zachowań, swej struktury, o tyle rodzina jako jedna z niewielu stanowi tu wyjątek. Proces jej wewnętrznych przemian idzie w przeciwnym kierunku: od większej do mniejszej złożonos'ci. I o ile w innych instytucjach spo- łecznych coraz silniej dominują stosunki rzeczowe i krótkotrwałe, o tyle rodzina jako grupa społeczna i instytucja społeczna odznacza się - jako dominującymi - stosunkami zasadzającymi się na długotrwałej więzi uczu- ciowej. Rodzina jest więc grupą o niepowtarzalnym charakterze. Jest jedyną grupą społeczną bazującą na czynnikach biologicznych i naturalnych, w której więzi miłości i pokrewieństwa nabierają najwyższego znaczenia. Jest jedyną grupą zbudowaną na miłości, gdzie prawo interweniuje wyjąt- kowo dla umocnienia więzi wspólnoty. Tworzy najmniejszą społeczność ludzką, najbardziej naturalną, a zarazem konieczną, wcześniejszą od pań- stwa czy innych grup zarówno w porządku czasowym, jak i logicznym. Mówiąc językiem Hegla, jest „królestwem miłości”, tak jak państwo jest „królestwem prawa”. W każdym społeczeństwie i w każdej epoce ujawnia swe pełne kompetencje do zapewnienia swym członkom warunków har- monijnego rozwoju ich osobowości (tamże: 26). Te socjologiczne ujęcia rodziny będą przedmiotem rozważań w dal- szych rozdziałach. W tym miejscu warto za Z. Tyszką (1988: 31) wspom- nieć, w jaki sposób socjologia stara się badać rodzinę. Socjologia rodziny korzysta właściwie ze wszystkich metod, technik i procedur badawczych socjologii, przy czym niektóre z nich preferuje. W grupie rodzinnej występują bardzo intensywne stosunki społeczne, zbie- gają się w niej wielostronne oddziaływania, jest ona miejscem wielostron- nego współżycia społecznego, wyzwala skomplikowane uczucia i postawy. Empiryczne badania nad rodziną są więc dosyć trudne. Rodziny jest nie- łatwo badać z innego jeszcze powodu. Poznawanie życia rodzinnego przy zastosowaniu metod pozwalających na sformułowanie ogólnych, dosta- tecznie skontrolowanych twierdzeń, napotyka większe trudności aniżeli badania prowadzone w wielu innych dziedzinach życia społecznego. Główne źródło trudności stanowi intymny, prywatny charakter stosunków rodzinnych, które z trudem poddają się obserwacji zewnętrznej i stawiają opory wobec zastosowania metod ankiety i wywiadu. Członkowie badanej rodziny mogą niejednokrotnie zdradzać niechęć przed ujawnieniem oso- bistych, niekiedy nawet wstydliwych spraw związanych z życiem rodzin- nym, o których nie rozmawia się na ogół z ludźmi postronnymi, i które nawet w gronie rodzinnym bardziej są odczuwane niż komentowane. Badając skomplikowane procesy życia rodzinnego należy przyjąć na- stępujące metodyczne zasady postępowania badawczego: 1) dążenie do wieloaspektowego ujęcia problematyki rodziny; 2) łączenie analizy ilościo- wej z jakościową; 3) jednoczesne posługiwanie się wieloma technikami badawczymi. Wieloaspektowa analiza życia rodzinnego polega na jednoczesnym sprzężonym badaniu poszczególnych „pięter” rodziny - począwszy od podstawowych spraw ekonomicznych, a skończywszy na emocjonalnych związkach oraz świadomościowych modelach dotyczących małżeństwa i rodziny. Jeśli przedmiotem badań jest nawet jakiś jeden tylko aspekt życia rodzinnego, powinien on być ujmowany na tle innych, pobieżniej już zbadanych, niejako w ich ogólnym kontekście. Przez ilościowe ujmowanie zjawisk społecznych rozumiemy ich li- czenie, ich charakterystykę przy pomocy liczb. Analizę jakościową należy utożsamić z poznaniem dyskursywno-pojęciowym, operującym słownym opisem badanych zjawisk, połączonym z ich klasyfikacją, określaniem ich zewnętrznego kontekstu, wzajemnego, wielostronnego związku między nimi itp. Łączenie analizy ilościowej z jakościową umożliwia ujęcie skomplikowanych, wieloaspektowych struktur i procesów życia rodzinnego w kontekście wielu sprzężonych ze sobą procesów społecznych (za: Tyszka 1988: 31). II RODZINA W HISTORII MYŚLI SPOŁECZNEJ ORAZ TEORIACH SOCJOLOGICZNYCH 1. Uwagi wstępne Trudno jest udzielić jednoznacznej i wyczerpującej odpowiedzi na pytanie czym jest rodzina i jakie są jej podstawowe cechy, ale jeszcze trudniej przedstawić opis oraz interpretację przekształceń jakim ona podlegała. Początek rodziny kryje się bowiem w pomroce dziejów, tak samo jak ludzka genealogia. T. Szczurkiewicz (1969: 240 i n.) podkres'la, że źródła tych trudnos'ci tkwią w dwóch momentach, charakterystycznych dla rodziny. Rodzina jest podstawową i powszechną, elementarną grupą społeczną i dlatego posiada między innymi dwa swoiste kompleksy cech o wielkiej doniosłos'ci społecznej. 1) Rodzina zawiera potencjalnie wszystkie niemal pochodne formy orga- nizacji i stosunków społecznych. Historia ludzkos'ci - to w pewnym sensie historia różnicowania się i wykrystalizowywania funkcji i form, zawartych implicite w pierwotnej rodzinie; 2) Rodzina jako jedyna grupa reprodukcyjna jest zasadniczym źródłem odnawiania się i trwania wszelkich innych grup społecznych. Z tych dwóch charakterystycznych cech rodziny wynika jednak, że jest to grupa niezmiernie czuła na wszelkie zmiany zachodzące w strukturze i dy- namice tego społeczeństwa, w którego ramach występuje. Mówić tedy o przemianach rodziny, o konkretnych formach, które ona przybierała i przybiera, oraz czynnikach tych zmian, to, s'cis'le rzecz biorąc, mówić o rozwoju wszystkich grup i społeczeństw ludzkich oraz tych wszystkich czynników, które, współdziałając ze sobą lub sobie przeciwdziałając, tworzą w każdym społeczeństwie ustawicznie zmieniającą się dynamikę, kształtującą dzieje ludzkos'ci w ogromne bogactwo form konkretnych. „Rozwój społeczeństw ludzkich dokonywał się i dokonywa równo- cześnie w wielu różnych, niezależnych od siebie kierunkach, które później dopiero zaczęły się ze sobą krzyżować. Nie ma tedy jednego schematu rozwojowego, pod który można by podciągnąć wszystkie społeczeństwa w czasie i przestrzeni; porównawcze badania etnologiczne wykazały do- bitnie wielos'c kierunków rozwojowych. Do każdego z tych kierunków dadzą się zaszeregować tylko niektóre społeczeństwa, żadne zresztą nie da się całkowicie bez reszty przyporządkować wyłącznie do jednego tylko kierunku. Można więc dokonywać przyporządkowania tylko ze względu na dominujące, przeważające cechy. Linia rozwojowa, prawdziwa w odnie- sieniu do pewnych społeczeństw, jest więc fałszywa w odniesieniu do innych” (tamże: 241). Dlatego dzieje rodziny i społeczeństw ludzkich nie dadzą się zamknąć w zwartym, monolinearnym schemacie rozwojowym. Świadomość tego stanu rzeczy pojawiła się w mys'li społecznej relatywnie późno, bo w XIX w. wraz z odkrywaniem i opisami innych ludów i analizą innych kultur niż europejska. Ogólnie można stwierdzić, że do połowy XIX w. rodzina ujmowana była w sposób ahistoryczny, jako niezmienna, trwała i podstawowa insty- tucja życia społecznego. Wszystkie więc rozważania i koncepcje jej natury posiadały charakter postulatywno-normatywny i najczęściej spekulacyjny. Decydowały o tym - jak pisze A. Kłoskowska - tradycje patriarchalizmu judajskiego połączone z patriarchalizmem grecko-rzymskim w chrześci- jańskiej interpretacji rodziny. Utrwalały one w szerokich kręgach społecz- nych przekonanie o niezmienności form rodziny usankcjonowanej sakra- mentalną więzią (zob. Kłoskowska 1965: 507). Jednakże doniosłość społeczna funkcji rodziny decydowała o tym, że rozważania na jej temat osadzane bywały na ogół w kontekście rozważań nad szerszymi grupami, w kręgu takich zagadnień jak: miejsce rodziny w strukturze społeczeństwa, typy stosunków rodzinnych, charakter więzi między płciami i pokoleniami, wewnętrzny podział ról społecznych oraz zachowania i postawy jej członków. 2. Starożytność i chrześcijaństwo W rozwoju myśli i teorii społecznej na przestrzeni wieków rodzina traktowana była więc jako podstawowa instytucja społeczna. Doniosłość zadań i funkcji rodziny w ramach każdego społeczeństwa wyznaczała zakres dużego zainteresowania się jej problematyką, wykraczającego poza ramy ściśle związane tylko z życiem grupy rodzinnej, jako takiej. Funkcje te określał zawsze w znacznej mierze ogólny stan społeczeństwa, jego makro- struktura, stąd też ich realizacja poddana była ustawicznej kontroli innych grup i licznych instytucji. Sposób ujmowania problematyki rodziny był też odzwierciedleniem poglądów dotyczących ogólnych zasad społecznej organizacji. Zarys tych poglądów zostanie przedstawiony przede wszystkim na podstawie syntetycznych ujęć historii myśli społecznej H. Beckera i H.E. Barnesa (1944), J. Szackiego (1983) i J. Szczepańskiego (1961). Platon (427-342 p.n.e.), pierwszy twórca koncepcji państwa idealnego, był również zwolennikiem wychowania państwowego i względami poli- tycznymi uzasadniał nawet w „Państwie” konieczność ograniczenia wpły- wu rodziny na potomstwo. Poglądy swe skorygował nieco w „Prawach”, dopuszczając w koncepcji idealnego państwa życie rodzinne i własność prywatną. Uczeń, a zarazem i oponent Platona Arystoteles (384-322 p.n.e.) wi- dział w rodzinie elementarne środowisko człowieka. W swej słynnej „Po- lityce” wyraził pogląd, że pierwszym i podstawowym warunkiem zapew- nienia trwałości gatunku i istnienia rodziny jest związek płci, drugim warunkiem natomiast jest związek pana i niewolnika. Z tych dwu podsta- wowych związków męża i żony oraz pana i niewolnika powstaje dom, czyli rodzina, którą określił jako „z natury istniejącą wspólnotę, utrzymu- jącą się trwale dla codziennego współżycia”. Określenie to można traktować jako pierwszą definicję rodziny, do której nawiązuje wiele późniejszych jej ujęć. Arystoteles był zwolennikiem surowej rodziny monogamicznej, w któ- rej ojciec ma bezwzględną władzę, cudzołóstwo zaś karane jest pozba- wieniem winnego przywilejów obywatelstwa. Kobietę odsuwał od wszel- kich męskich zajęć i życia publicznego, wyznaczając jej miejsce w domu, pośród domowych spraw. W jego poglądach, jak łatwo zauważyć, spoty- kamy się z koncepcją rodziny rozszerzonej, która składa się z męża i żo- ny, ojca i dzieci, pana i niewolników. Rodzinie przyznaje rangę podstawo- wej komórki społecznej organizacji, traktując ją równocześnie jako pewną formę zrzeszenia. Ponad rodziną, jako następna forma zrzeszenia, istnieje gmina wiejska, tworzona przez kilka rodzin wstępujących w ściślejsze związki niż te, które służą wyłącznie zaspokojeniu codziennych potrzeb. Z połączenia kilku gmin wiejskich w jedną samowystarczalną wspólnotę powstaje trzecia i najwyższa forma społeczeństwa - państwo. Wskazał też wyraźnie na trzy podstawowe funkcje rodziny: rozrodczą, produkcyjną i wychowawczą; w tej ostatniej szczególnie akcentował potrzebę rozwijania umiejętności współżycia z ludźmi i przyjaźni, której przypisywał szcze- gólne znaczenie w życiu społecznym. Rzymski poeta i filozof Lukrecjusz (99-55 p.n.e.) w życiu rodzinnym i atmosferze, którą ono tworzy upatrywał czynników łagodzących surową naturę pierwotnego człowieka, prowadzących do przyjmowania osiadłego trybu życia, rozwoju sąsiedztwa, zrozumienia wzajemnych potrzeb i inte- resów oraz do zaniechania wzajemnego krzywdzenia się i powstania spra- wiedliwos'ci opartej na sympatii i litości dla słabych. Początek nowej ery spowodował znaczny wzrost zainteresowania się problematyką rodziny, a to dzięki rozwojowi idei chrześcijańskich. Źródłem chrześcijańskiej koncepcji rodziny był Stary Testament i kul- tura judajska, nauka Chrystusa i jego uczniów zawarta w Nowym Testa- mencie, nauczanie ojców Kościoła i soborów. Po kilku wiekach doszło do rozdzielenia Kościoła Zachodniego od Wschodniego i stopniowo teologia rodziny zaczęła ujawniać pewne doktrynalne różnice w obu tych nurtach chrześcijaństwa. Od czasów reformacji pojawił się trzeci duży nurt chrze- ścijaństwa w podzielonym Kościele Zachodu - protestantyzm, który stwo- rzył własną wizję rodziny. Omawiając zatem chrześcijańską koncepcję rodziny, należy wyodrębnić te trzy jej podstawowe nurty: katolicki, pra- wosławny, protestancki. Judaizm wniósł w chrześcijańską koncepcję rodziny wiele elementów: patriarchalizm, wysoką pozycję głowy rodziny, podporządkowanie kobiety mężowi, sakralizację życia rodzinnego, normy dotyczące seksu, pojęcie nieczystości, a także religijną wizję rodziny. Ze Starego Testamentu fun- damentem chrześcijańskiej doktryny religijnej stały się: opis stworzenia człowieka, dzieje grzechu pierworodnego (na długo uzasadniające wyższość mężczyzny i nieufność wobec kobiet), model kobiety wiernej i poddanej mężowi (Sara, Rebeka), sentencje przedstawiające zasady wychowania dzieci (przez karcenie, upominanie). Z judaizmu przejęto również model małżeństwa monogamicznego, negatywną postawę wobec wyrafinowań i dewiacji seksualnych. Nauka Chrystusa wprowadziła wiele nowych zasad do chrześcijań- skiego modelu rodziny: zasadę nierozerwalności małżeństwa, monoga- miczność, życzliwość wobec życia rodzinnego (np. historia cudu w Kanie Galilejskiej), wobec kobiet, zmniejszenie rygoryzmu wobec tzw. kobiet upadłych, dała również przykłady miłości ojcowskiej (częste odwoływanie się do miłości Boga, historia syna marnotrawnego). Na chrześcijańską doktrynę rodzinną duży wpływ wywarła nauka św. Pawła, który wniósł w nią ducha rygoryzmu żydowskiego i opozycji wobec dominujących tendencji w kulturze antycznej. Św. Paweł przyznał wysoką pozycję mężczyźnie, jako głowie rodziny, głosił ideę posłuszeństwa dzieci. Celibat uznał za najwyższą formę życia, co później na długo zawa- żyło na traktowaniu życia rodzinnego jako wartości mniejszej niż życie zakonników czy księży. Ostro również wystąpił przeciw rozwodom, wy- rafinowaniom seksualnym, homoseksualizmowi i kazirodztwu. Można powiedzieć, że zaostrzył naukę łagodnego Chrystusa. Późniejsze nauczanie ojców Kościoła wprowadziło pojęcie sakramentu małżeństwa, dzięki czemu wzrosły kompetencje Kościoła w zakresie regulacji zachowań seksualnych, warunków powstania małżeństwa, oceny postępowania rodziców, dzieci i małżonków wobec siebie. Najważniejsze znaczenie w doktrynie chrześ- cijańskiej miał sakrament małżeństwa, który uzasadniał jego nierozerwal- ność, wspólnotę duchową małżonków, podporządkowanie rodziny normom religijnym (za: Lew Starowicz 1985). W pismach chrześcijańskich moralistów starożytności i średniowiecza zagadnienia odnoszące się do postępowania ludzi w sferze seksualnej nie były wyodrębnione z całości rozważań o życiu moralnym człowieka. Nie stworzono jeszcze osobnego działu etyki, zwanego dzisiaj etyką seksualną. Małżeństwem zajmowano się nie od strony pożycia seksualnego mał- żonków, gdyż co do tego wystarczały wskazania św. Pawła apostoła. Ojcowie i pisarze Kościoła, tak na Wschodzie, jak i na Zachodzie, anali- zowali istotę małżeństwa i rację jego istnienia w stwórczym i zbawczym planie Boga. O seksualności mówiło się w tym kontekście niewiele, i to w związku z funkcją małżeństwa jako instytucji uśmierzającej pożądliwość seksualną. Ojcowie i pisarze pierwszych wieków widzieli w tej funkcji jedną z przyczyn ustanowienia małżeństwa przez Stwórcę, a teologowie scholastyczni jeden z celów małżeństwa. Obok tego głównego nurtu teologicznego istniały inne, dotyczące wprost istnienia seksualności i jej interpretacji. Pierwszym z nich były idee stoików, według których wszystko co cielesne, a więc także aktywność seksualna człowieka, stanowi obciążenie jego natury duchowej. Sądzili, że zaspokajanie potrzeb cielesnych trzeba tolerować, ale byłoby lepiej, żeby człowiek zajmował się tylko sprawami duchowymi, związanymi z je- go naturą rozumną. Drugi, skrajniejszy prąd, to poglądy manichejczyków, dla których wszystko co cielesne było złe, pochodziło od szatana. Trzeci pogląd to pesymistyczna teologia niektórych pisarzy wschod- nich, a w szczególności żyjącego w IV w. Grzegorza z Nyssy, który sądził, że popęd seksualny i konieczność pożycia seksualnego małżonków dla wy- dawania na świat nowych ludzi są skutkami grzechu pierworodnego; gdyby go nie było, nie byłoby ani pożycia seksualnego ani małżeństwa, a Bóg powoływałby nowych ludzi do bytu w inny, bardziej wzniosły sposób. Chrześcijaństwo nie zaaprobowało ani skrajnej teorii Grzegorza z Nys- sy, ani poniżającej ciało koncepcji stoików, a z tezami o szatańskim po- chodzeniu ciała i seksualności walczyło we wszystkich okresach swych dziejów. Lecz ze wszystkich tych prądów coś niecoś przeniknęło do myśli chrześcijańskiej i pozostało w niej aż do XX w. Te właśnie „obce ciała” w myśli teologicznej Kościoła zaciążyły ujemnie na jej rozwoju, a w konse- kwencji również na działalności duszpasterskiej i na życiu wiernych (za: Skrzydlewski 1999: 13-14). Na określenie katolickiej doktryny rodziny największy wpływ wywarła nauka św. Augustyna, św. Tomasza, dzieje myśli średniowiecza, a następnie sobór trydencki z lat 1545-1563, który stworzył prawo kanoniczne, obowiązujące faktycznie do niedawna, bowiem nowa rewizja prawa została opracowana za czasu pontyfikatu Jana Pawła II. Prawo kanoniczne z czasów soboru trydenckiego określiło warunki powstania ważnego małżeństwa, przeszkody w jego zawarciu, wprowadziło obowiązek ceremonii ślubnej w Kościele. Dokonano w nim rozróżnienia między pierwszorzędnym celem małżeństwa (prokreacja i wychowanie dzieci) i celem drugorzędnym (wzajemna pomoc małżonków, zaspokajanie potrzeb seksualnych). Nauczanie kolejnych papieży, szczególnie Piusa XI i XII, wprowadziło nowe, ważne elementy, potwierdzało zasadę istnienia głowy rodziny (męż- czyzny). kobieta została określona jako „serce” rodziny (zob. Adamski 1982: 159 i n.). Głoszono ideę prawa rodziny w państwie: prawa do zawarcia małżeństwa, założenia rodziny, oczekiwania od państwa stworzenia warunków prawnych i ekonomicznych, umożliwiających rodzinie pełnienie jej funkcji. Rodzina została określona jako autonomiczna wobec państwa. Głoszona była zasada równości małżonków przy istniejącym zróżnicowaniu ról i obowiązków; podstawowa rola kobiety to macierzyństwo, prowadzenie domu, a jej rola zawodowa winna być tak ukształtowana, aby nie utrudniała jej podstawowych zadań jako kobiety (za: Lew Starowicz 1985). Dalszy rozwój doktryny katolickiej przypada na czasy Soboru Waty- kańskiego II, który dotychczasowe rozdzielenie pierwszo- i drugorzędnych celów małżeństwa zmienił na współistnienie miłości i prokreacji. Encyklika Pawła VI „Hiimanae vitae” pogłębiła katolicką doktrynę i podkreśliła obo- wiązek korzystania przez małżonków jedynie z biologicznych metod re- gulacji urodzeń. Sprowokowało to liczne kontrowersje, bowiem wielu ka- tolików uznawało prawo do swobodnego decydowania o wyborze metod sterowania płodnos'cią. W drugiej połowie XX w. Kościół katolicki do- wartościował seks, małżeństwo i rodzinę, czego przykładem jest rozwija- jąca się tzw. teologia ciała, pojawienie się ośrodków naukowych w uczel- niach katolickich, specjalnych instytucji w Kurii Rzymskiej (do spraw rodziny, świeckich), a także rozwój duszpasterstwa rodzin, obowiązek przy- gotowania do sakramentu małżeństwa w formie nauk przedślubnych. W nauczaniu religii wiele miejsca poświęca się problemom seksu i życia rodzinnego. Jak podkreśla W. Skrzydlewski (1999: 16 i n.), tradycyjna etyka seksualna miała ogromne i niewątpliwe zasługi: zwalczała nierząd i roz- wiązłość, broniła godności osoby, wpływała na docenianie wartości mał- żeństwa i rodziny. Przez blisko dwa tysiące lat stanowiłajeden z głównych fundamentów porządku społecznego. Lecz formułowane na jej podstawie wskazania praktyczne nie zawsze były rozumiane przez ogół ludności, a nawet wielu duchownych, i z biegiem czasu stawały się nieraz niedosto- sowane do nowych sytuacji, oraz do rozwoju wiedzy o człowieku. Stąd brała się potrzeba krytycznego spojrzenia na pewne konkretne punkty daw- nego nauczania. Nie chodziło o zmiany podstawowych zasad, lecz o lepsze ich zrozumienie i o uwolnienie się od naleciałości pochodzących z obcych poglądów czy ideologii. Pierwszą z tych obcych duchowi chrześcijańskiemu naleciałości było spojrzenie na seksualność jako na coś nieczystego oraz związany z tym przesadny rygoryzm w ocenie działalności seksualnej w małżeństwie. Ten pesymistyczny rygoryzm, sięgający korzeniami pierwszych wieków, znalazł swe echo jeszcze w kanonach wprowadzonego w 1917 r. kodeksu prawa kanonicznego. Brak odpowiednich publikacji i trudności z dotarciem do odległych osiedli powodowały, że jeszcze w pierwszej połowie XX w. niektórzy ludzie uważali pocałunek między narzeczonymi za grzech, a pra- widłowe pożycie seksualne w małżeństwie nawet za grzech ciężki. Innym mankamentem popularnych poglądów było niedocenianie zna- czenia miłości w doborze małżeńskim i w osobowych relacjach małżeń- skich. Była to pozostałość z epoki przedprzemysłowej, w której ograni- czony krąg znajomości sprawiał, że zakochanie przedmałżeńskie bywało prawie nieznane, a małżeństwa były zawierane z rozsądku lub wskutek układów rodzinnych. Dopiero rozwój miasta i szkolnictwa mógł wpłynąć na zmianę sytuacji i poglądów wśród szerszych kręgów ludności. Nie działo się to jednak szybko i dlatego wiele osób lub środowisk pozostawało nadal pod wpływem popularnych, błędnych poglądów. Te poglądy, dotyczące problemów etyki seksualnej i zdarzające się lub nawet dominujące w pewnych środowiskach jeszcze w pierwszej połowie XX w., można ująć następująco: - Uważanie seksualności za element nie należący do natury człowieka w sposób istotny, a działalności seksualnej - nawet w małżeństwie - za coś niskiego i stanowiącego tabu, o którym nie należy mówić. - Biologiczno-naturalistyczne rozumienie pożycia małżeńskiego jako na- stawionego wyłącznie na prokreację. - Wymaganie od współmałżonka pożycia seksualnego jako obowiązku prawnego bez uwzględnienia jego potrzeby uczucia. - Uważanie pożycia seksualnego w małżeństwie za tylko dozwolone. - Niedocenianie osobowych wartości małżeńskiego pożycia seksualnego. - Genitalne rozumienie seksualności i niedocenianie niegenitalnych prze- jawów seksualności w formie serdeczności. - Niedocenianie małżeństwa jako stanu życia chrześcijańskiego i uważanie go za stan niedoskonały, przekonanie, że trzeba się zbawić nie przez życie w małżeństwie, lecz mimo niego. - Negatywno-zakazowe ujmowanie etyki seksualnej: nastawienie bardziej na to, czego nie wolno i czego trzeba unikać, niż na to, co pozytywne i co według planu Bożego służy rozwojowi osób i społeczeństwa. Te błędne poglądy na seksualność zanikły w ciągu pierwszej połowy XX w. przede wszystkim pod wpływem działalności szkolnictwa oraz duszpasterstwa, a także dzięki upowszechnienia się nauki Soboru Waty- kańskiego II (za: Skrzydlewski 1999: 16). Pontyfikat Jana Pawła II i jego liczne nauki, encykliki, książki zaznaczyły się potwierdzeniem tradycyjnej nauki co do zasady zakazu współżycia przedmałżeńskiego, praktykowania masturbacji, homoseksualizmu, stoso- wania sztucznych metod zapobiegania ciąży, przerywania ciąży, utrwaliły też zasadę nierozerwalności małżeństwa i celibatu. Papież teologię rodziny wzbogacił nowym spojrzeniem, w którym pojawiła się hermeneutyka i antro- pologia. Inaczej mówiąc - papież przywrócił tradycyjną naukę Kościoła, dyscyplinę wewnątrzkościelną, a zarazem wzbogacił teologię rodziny o nowe akcenty. Trzeba jednak przyznać, iż w Kościele katolickim istnieje duży rozdźwięk między doktryną a praktyką, czego dowodem są chociażby wyniki badań socjologicznych stwierdzające, że katolicy akceptują dość powszechnie współżycie przedmałżeńskie, rozwody, sztuczne metody zapobiegania ciąży, przerywanie ciąży, masturbację, a religijna wizja małżeństwa i rodziny ma mniejszą niż dawniej siłę oddziaływania (zob. np. Mariański 2001). Prawosławie traktuje małżeństwo jako podobne do zakonnego powo- łanie życiowe, drogę uświęcenia człowieka. Wiązało się to z zasadą zakła- dania rodziny przez kapłanów, co do XIX w. było nawet obowiązkiem; dopiero Synod Rosyjskiej Cerkwi wyraził zgodę na celibat duchownych, którzy ukończyli 40 lat. Sakramentalny charakter małżeństwa wiązano z rajem, w którym Adam został stworzony na obraz Chrystusa, a Ewa na obraz Kościoła. Człowiek jest powołany do małżeństwa na podobieństwo życia Trójcy św. Według Jana Chryzostoma bezżenność jest połową pełni bytu. Celem małżeństwa w doktrynie prawosławnej jest osiągnięcie pełni bytu w Bogu, a jego podstawowym znaczeniem jest wzajemna miłość małżonków, wzorująca się na miłości Boga. Dzięki małżeństwu małżon- kowie stają się czyści, bowiem sprawia to ich miłość. Rodzina jest małym Kościołem, częścią Królestwa Bożego. Skrótowo omówiona wyżej doktryna prawosławna jest najlepiej wy- rażona w bogatych ceremoniach ślubnych, które w obrządkach liturgicz- nych są bardzo rozbudowane. Doktryna prawosławna w porównaniu z katolicką jest bardziej mistyczna, mniej prawnicza i kazuistyczna, mniej również ingeruje w codzienne życie rodziny. Kościół prawosławny, mówiąc codziennym językiem, jest bardziej wyrozumiały i łagodny wobec ułomności człowieka; wyrazem tej postawy jest możliwość rozwiązania małżeństwa. Jest to traktowane jako ustępstwo ze względu na słabość, ułomność człowieka. Nowa ceremonia ślubna jest jednak mniej uroczysta i zawiera akcenty pokutne, co ma wyrażać żal Kościoła z powodu zerwania pierwszego małżeństwa. Podstawą udzielenia rozwodu jest zdrada, usiłowanie zabójstwa małżonka, zabieg przerwania ciąży bez zgody męża, choroba psychiczna, długa nieobecność współmał- żonka, zmiana wyznania, kara więzienia (tamże). Mniej jest również ingerencji w życie seksualne małżonków. Ogólnie rzecz biorąc, prawosławie traktuje małżonków jako bardziej dojrzałych i samodzielnych. Współżycie przedmałżeńskie, zdrada, przerwanie ciąży są traktowane jako grzech, ale nie nadaje się im takiej rangi jak w doktrynie katolickiej. Współczesna teologia prawosławna większe znaczenie przykłada do podkreślenia roli kobiety, bardziej też akceptuje wartość ciała i seksu. W tym jest podobna do ewoluującej teologii katolickiej, ale inne jest akcen- towanie doktrynalne - kobieta np. ma specjalne wyposażenie w charyz- mat zbawienia, bierze udział w zbawieniu świata, oddziałuje na męża i dzie- ci. W życiu codziennym istnieje wyraźnie mniejszy rozdział doktryny od praktyki, co jest obecnie dużym problemem w katolicyzmie. Protestantyzm traktuje małżeństwo jako stan naturalny, przyrodzony, wyrażający prawo natury. Oznacza to, że nie jest traktowane jako sakra- ment, a jest po prostu instytucją utworzoną dla wspólnoty ludzkiej, po- dobnie jak inne instytucje konieczne do życia czy pracy; ma charakter ziemskiego powołania do prokreacji, wzajemnej pomocy małżonków, re- alizacji ich potrzeb seksualnych, które są naturalne. Ceremonie kościelne wyrażają jedynie prośbę o błogosławieństwo Boga i ujawniają związek ze społecznością wierzących. Małżeństwo poddane jest regulacji prawnej przez państwo, które określa jego obowiązki i powinności. Rozwód jest uzasadniony w wypadku chorób, niewierności, braku satysfakcji seksualnej w tym związku, impotencji, opuszczenia przez partnera, negatywnych cech charakteru partnera, zmiany wyznania, złego traktowania przez współ- małżonka. W protestantyzmie wierni mają swobodę decydowania o wyborze me- tod zapobiegania ciąży, form współżycia seksualnego. Relacje wewnątrz- rodzinne mają duchowy, a nie prawny charakter. Rodzina winna służyć właściwemu ułożeniu relacji między człowiekiem a Bogiem, a do tego celu wiedzie wzajemna miłość i jedność w rodzinie. Protestantyzm nie stworzył modelu życia rodzinnego. Oparcie na Biblii i nauce chrześcijańskiej dostarcza wzorców postępowania, co wiąże się z dużym indywidualizmem widzenia obowiązków i ról. Ukierunkowanie na rzeczywistość, obowiązek realizacji zadań życiowych wpłynął m.in. na wysoki etos pracy i obowiązkowości (tamże). 3. Próby tworzenia niezależnych teorii i pierwsze badania Pierwszym przedstawicielem myśli społecznej, który odwoływał się do empirycznych wskaźników przy tworzeniu swojej koncepcji społeczeń- stwa oraz wizji jego przyszłości był Tomasz Robert Małthus (1766-1834). W swojej pracy „An Essay on the Principle of Population” po raz pierwszy w historii poglądów na funkcjonowanie rodziny domagał się ograniczenia jej prokreacyjnej funkcji. Niepokoiło go tempo przyrostu naturalnego, prze- biegającego w postępie geometrycznym, podczas gdy - jego zdaniem - przyrost środków utrzymania powiększa się tylko w postępie arytmetycz- nym. Wskazywał na dwa czynniki mogące ograniczyć nadmierny przyrost ludności. Pierwszy, prewencyjny, to powściągliwość moralna, polegająca na wstrzymaniu się od współżycia oraz posiadania dzieci. Drugi, realny - to nędza, przepracowanie i choroby wynikające z trudnego położenia więk- szości robotników, spełniające rolę naturalnego regulatora liczby ludności oraz stwarzające możliwość poddania się życiu wstrzemięźliwszemu, które sam zalecał tej grupie. Do połowy XIX w. panowało powszechne przekonanie - zgodne z na- uką Kościoła - że pierwotną formą rodziny jest rodzina patriarchalna oparta na małżeństwie monogamicznym. W wieku XIX nastąpił żywy rozwój zainteresowania problematyką rodziny i pojawiły się poważne spory na temat jej istoty, pochodzenia oraz struktury. Zainteresowania te rozbudzone zostały zaostrzającym się kryzysem stosunków społecznych, wywołanych rozwojem kapitalizmu, a zapoczątkowanych rewolucjami burżuazyjnymi. Rozwój społeczeństw europejskich w kierunku społeczeństw zindustriali- zowanych, przekształcenia w strukturze klasowo warstwowej, rozwój tendencji demokratycznych stworzyły układ stosunków, do których z tru- dem tylko przystosować się mogła rodzina oparta na gruncie starożytnego i średniowiecznego systemu. Nowe stosunki społeczne, które umożliwiły zawodową aktywność kobiet, spowodowały też silny rozwój tendencji emancypacyjnych, wyrażających się w dążeniu do uzyskania praw równych z mężczyzną, nie tylko w życiu publicznym, lecz także rodzinnym, uwol- nienia spod władzy męża oraz stworzenia egalitarnej struktury rodziny. Tendencje te znalazły wyraz w próbach tworzenia programu przywra- cania ładu społecznego w warunkach „anarchii wierzeń i obyczajów” (A. Comte), a w tym kontekście dociekań naukowych obejmujących, z jed- nej strony aktualną problematykę rodziny, z drugiej zaś historyczne uwa- runkowania rozwoju różnych jej form wraz z towarzyszącymi im zjawis- kami społecznymi. Pierwszy typ przedsięwzięć najpełniej reprezentował Le Play (1806- 1882), któremu zawdzięczamy przede wszystkim opracowanie metodologii badań nad rodziną. Stworzony przez niego schemat można - w znacznym stopniu - uważać za szczegółową analizę głównych jej funkcji. Le Play wychodził z założenia, że, badając rodzinę, dowiadujemy się bardzo wiele o społeczeństwie jako całości, uważał ją bowiem za komórkę, w której powstają i zmieniają się obyczaje oraz sposoby życia zbiorowego. Rodzina występuje bowiem we wszystkich społeczeństwach i we wszystkich ogrywa podstawową rolę - przedłuża ich ciągłość biologiczną, jest instytucją zapewniającą swoim członkom środki utrzymania, jest pierwszym środowiskiem społecznym, które otacza dziecko i zapoznaje je z tradycją i dorobkiem kulturalnym danego społeczeństwa, jest ściśle związana ze środowiskiem geograficznym, wpływającym poprzez nią na rozwój i strukturę społeczną; pozostaje stale pod wpływem instytucji i kul- tury całego społeczeństwa. Zbadawszy więc rodzinę - sądził Le Play - możemy się dowiedzieć bardzo wiele o społeczeństwie jako całości. Rodzina jest to komórka, w której powstają i zmieniają się obyczaje i spo- soby życia zbiorowego. Należy więc dobierać rodziny reprezentatywne dla różnych regionów geograficznych i od nich rozpoczynać badania. Badanie rodziny prowadził Le Play według następującego schematu: 1) Określenie miejsca zamieszkania, rodzaju pracy i pozycji społecznej rodziny. (Chodziło tu o charakterystykę środowiska geograficznego, o stan przemysłu, o charakterystykę ludności tego środowiska; na tym tle miała być przedstawiona organizacja rodziny, jej religia, obyczaje, higiena i po- zycja w szerszych grupach). 2) Środki utrzymania rodziny: własność, do- chody, zajęcia, praca. 3) Sposób utrzymania się rodziny, tj. odżywianie, mieszkanie, umeblowanie, ubranie, odpoczynek. 4) Historia rodziny, tzn. najważniejsze okresy jej istnienia; obyczaje i urządzenia zapewniające jej ciągłość. 5) Budżet rodziny: dochody, wydatki i rachunki. Szukając sprawdzalnej, ilos'ciowej metody badań, Le Play uznał, że jest to analiza budżetów rodzinnych. W budżecie rodziny odbija się cał- kowicie jej życie, organizacja i funkcje. Według powyższego schematu Le Play zbadał tysiące rodzin europejskich. Posługiwał się przy tym trzema sposobami obserwacji: 1) obserwacje prowadzone bezpośrednio przez sa- mego badacza; 2) wywiady i rozmowy z członkami rodziny badanej; 3) wy- wiady i rozmowy z osobami nienależącymi do rodziny, lecz znającymi ją z osobistych kontaktów i współżycia. Wywiady przeprowadzał według starannie ułożonego kwestionariusza. Na tej podstawie uważa się Le Playa za właściwego twórcę metody monograficznej. Ta właśnie metoda badania budżetów rodzinnych okazała się najtrwal- szym wkładem Le Playa w rozwój nauk społecznych. Jego programy reform były nawrotem do zasad chrześcijańskich. Sądził on, że od czasu objawienia dziesięciorga przykazań i ich interpretacji przez Chrystusa umysł ludzki nie znalazł użyteczniejszych zasad. „Narody przestrzegające tych zasad rozwijają się, a te, które ich nie uznają, giną. Rozwiązanie problemu spo- łecznego nie wymaga znalezienia nowych zasad”. Tego rodzaju tezy trudno rozstrzygnąć metodą obserwacji, toteż mogą one być przedmiotem dyskusji jeszcze dziś. Stulecie, które upłynęło od czasu opublikowania prac Le Playa, potwierdziło natomiast wartość badań budżetów rodzinnych: podej- muje się je wciąż po dzień dzisiejszy, oczywiście już innymi technikami. Zmiany i uzupełnienia w metodach badań socjologicznych zaczęli już wprowadzać bezpośredni uczniowie Le Playa. Rozszerzyli oni ramy metody monograficznej, poddali rewizji schemat opisu rodziny. Skupieni w tzw. Szkole Nauki Społecznej, uznali, że mistrz poświęcał za mało uwagi czyn- nikom społecznym, instytucjom i procesom, które nie znajdowały bezpoś- redniego odbicia w warunkach pracy i budżecie. Szkoła przyjęła zatem inny schemat badania zjawisk społecznych (opracowany przez Henri’ego de Tourville‘a), zwany powszechnie „nomenklaturą”. Schemat ten miał być udoskonalonym narzędziem obserwacji zjawisk społecznych (miał umoż- liwiać systematyczny opis każdej zbiorowości ludzkiej), a równocześnie dyrektywą prowadzenia tych obserwacji (za: Szczepański 1961: 91 i n.). Myślicielem, który budując swoją teorię, potraktował rodzinę jako podstawowy element struktury społecznej, był twórca socjologii August Comte (1788-1857). W swojej statyce społecznej, czyli „teorii samorzut- nego porządku społeczeństw”, dążył on do określenia warunków społecznej egzystencji jednostki, rodziny i społeczeństwa, tzn. zbadania zasadniczych częs'ci składowych społeczeństwa i wyjas'nienia jego budowy. Szukając tych części składowych Comte wskazuje na rodzinę jako na jednostkę podstawową. Społeczeństwo ludzkie składa się z rodzin, nie z jed- nostek - oto podstawowy aksjomat socjologii statycznej. Rodzina tworzy pomost pomiędzy jednostką a gatunkiem, gdyż przez rodzinę człowiek wcho- dzi do stanu społecznego. Człowiek rozpatrywany jako jednostka istniejąca poza społeczeństwem to abstrakcja. Bez współżycia w społeczeństwie ludzie nie wytworzyliby żadnej kultury, pozostaliby na poziomie rozwoju zwierząt. Społeczeństwo jest zatem pierwotną rzeczywistością ludzką; cechy jednostek możemy wyjaśniać tylko przez odniesienie ich do społeczeństwa, do którego ludzie należą, a nie odwrotnie. Społeczeństwo jest organiczną całością i je- go cechą dominującą jest wzajemna zależność i zgodność części składowych, gdyż wszystkie one uzupełniają się nawzajem i są dla siebie niezbędne. Stanem normalnym społeczeństwa jest spontaniczna harmonia, jednakże wskutek wielkiej swej złożoności często podlega ono schorzeniom i patolo- gicznym zaburzeniom. W tej comte‘owskiej teorii harmonijnego porządku, negującej rolę walki klas i piętnującej konflikty jako zjawiska patologiczne, przejawiały się nie tylko wspólne rysy wszystkich ideologii liberalnych. Znacznie ostrzej występuje tu wpływ katolickich teorii konserwatywnych, zapatrzenie się w ideał społeczeństwa hierarchicznego, w którym nie ma miejsca na walkę klas niższych z wyższymi. Teoria rodziny zajmuje poważne miejsce w statyce społecznej Comte‘a. Rozpatruje on dwa zasadnicze stosunki rodzinne: 1) stosunek między płciami, który tworzy rodzinę, 2) stosunek między pokoleniami, który ją podtrzymuje. Instytucja małżeństwa ulega ewolucji w ciągu dziejów, lecz pewne jej cechy są niezmienne, gdyż wynikają z biologicznych cech organizmu mężczyzny i kobiety. Istota małżeństwa polega na podporząd- kowaniu kobiety mężczyźnie. Równość płci jest dla Comte‘a chimerą, a dążenie do emancypacji kobiet przejawem anarchii panującej w epoce przejściowej. Badania biologiczne i socjologiczne wykazują niższość ko- biety w porównaniu z mężczyzną i odmienność funkcji, które obie płcie mają do spełnienia. Mężczyzna przeważa intelektualnie, cechuje go również silna wola; kobieta jest niezdolna do trwałego wysiłku i nie posiada zdol- ności do rządzenia. Rola społeczna kobiety wynika z jej uczuciowości. Kobiety górują nad mężczyznami rozwojem sympatii i uczuć społecznych 0 tyle, o ile stoją niżej intelektualnie. Tak więc ich funkcja w rodzinie 1 społeczeństwie polega na łagodzeniu zimnego i brutalnego rozumu męż- czyzn przez pobudzanie uczuć oraz instynktu społecznego (za: Szczepański 1961: 66). 4. Spór o bezład płciowy, kazirodztwo oraz ewolucję rodziny Odmienny typ badań prowadzili przedstawiciele etnosocjologii, zali- czani, ze względu na przyjęte hipotezy i głoszone teorie, do kierunku ewo- lucjonistycznego, który pojawił się pod wpływem dzieł Karola Darwina (1809-1882) i Herberta Spencera (1820-1903). Charakterystyce tego kie- runku pod kątem teorii rodziny poświęcona została znakomita praca T. Szczurkiewicza „Rodzina w świetle etnosocjologii” (1969), za którą podaję charakterystykę tego kierunku. Ewolucjoniści zakładali, że rozwój wszystkich społeczeństw ludzkich odbywa się w jednym kierunku i dokonuje się z immanentną koniecznością. Schemat rozwojowy jest tedy jeden i ten sam dla wszystkich społeczeństw ludzkich. Każde z nich przechodzi w swoich dziejach i przechodzić musi -jeżeli nie zostanie zniszczone w walce o byt przez inne społeczeństwa - pewne określone fazy czy stadia rozwojowe jednakowe dla wszystkich społeczeństw. Kolejność tych faz jest niezmienna i niezależna od czynników zewnętrznych. Przez porównawcze badanie kolejno po sobie następujących faz ustalał ewolucjonizm immanentne tendencje rozwojowe. Postępując zaś drogą odwrotną, tzn. porównując ze sobą fazy późniejsze z fazami kolejno wcześniejszymi, można, zdaniem ewolucjonistów, rekonstruować fazy już dziś niedostępne, odtwarzać naukowo uzasadniony obraz tych stadiów, które zapadły się już w mrok dziejów, ponieważ ludzkość współ- czesna już dawno je przeszła (za: Szczurkiewicz 1969: 246 i n.). Pierwszym, który zastosował wszystkie założenia etnologicznego ewolucjonizmu do badania rozwoju rodziny i małżeństwa, był szwajcarski historyk prawa Jan Jakub Bachofen (1815-1887). W słynnym dziele Das Mutterrecht postawił hipotezę, według której rodzina, zwłaszcza monogamiczna, nie jest formą społeczną, istniejącą już w zaraniu dziejów ludzkich, ale wytworzoną dopiero w późnych fazach rozwojowych. Matry- lineat, zdaniem Bachofena, jest wcześniejszy od patrylineatu, a tłumaczy się jako następstwo wcześniejszego bezładu płciowego. Pierwotnie ludzie żyli w hordach, w których nie znano małżeństw; każdy dorosły mężczyzna mógł obcować seksualnie z dowolną dorosłą kobietą z własnej hordy. W tych warunkach ojciec był zawsze incertus (niepewny), niewątpliwa była tylko matka. Konsekwencją tego stanu rzeczy było wyłonienie się matrylineatu, a nawet matriarchatu z chwilą przejścia do rolnictwa. Hipoteza Bachofena zdobyła w etnosocjologii olbrzymie powodzenie (tamże: 247). Wykorzystał ją i ugruntował amerykański badacz Lewis H. Morgan (1818-1881), w dziele prezentującym ogólną teorię systemów powinowactwa i pokrewieństwa w rodzinie ludzkiej. Punktem wyjścia w budowaniu schematu rozwojowego rodziny był dla Morgana hawajski system pokrewieństwa, który uważał za najprymi- tywniejszy i najuboższy, posiadający tylko generalizujące oznaczniki. W systemie hawajskim „bratem” lub „siostrą” nazywa mówiący nie tylko właściwych braci czy właściwe siostry, ale i wszystkich kuzynów i kuzynki z linii bocznych, choćby najdalszych, a więc nie tylko drugiego czy piąte- go, ale i dalszego stopnia pokrewieństwa. W ten sam generalizujący spo- sób używa się wyrazu „ojciec”, „matka”, „dziadek”, „babka” oraz wyrazu „dziecko”. Należący do tej samej generacji nazywają się między sobą „brać- mi” względnie „siostrami”. System ten, w odróżnieniu od europejskiego, opiera się więc na przynależności nie do pojedynczej rodziny, lecz do grupy krewnych. Otóż Morgan z systemu hawajskiego wyprowadził wnio- sek, że u podstaw jego kryło się „małżeństwo grupowe” (tzw. punalua), a idąc jeszcze dalej wstecz, bezład płciowy (za: Szczurkiewicz 1969: 248). Rozumowanie swoje opierał na częściowo słusznych przesłankach - że relikty językowe w postaci określonych nazw czy zwrotów trwają dłużej niż sytuacja, która je w przeszłości wywołała. W naszym języku obecnie takimi reliktami są powiedzenia np. „pal go sześć” (polecenie wydawane katu w czasie torturowania skazańca), „wyrwał się jak Filip z konopi”, czy „słowo się rzekło, kobyłka u płota”. Z faktu więc, że określenia „ojciec” czy „matka” używano w stosunku do całej generacji mężczyzn i kobiet Morgan wysnuł wniosek, że jest to relikt istniejącego w przeszłości bezładu płciowego, który powodował, że ojciec nie był możliwy do wskazania. Odkrycie systemów pokrewieństwa było wielkim dziełem Morgana; przed nim ani podróżnicy, ani misjonarze nie zauważali, że ludy pierwotne przestrzegają w życiu rodzinnym określonych reguł; w ich obyczajach widzieli tylko pogańskie praktyki lub dziwactwa. Do czasów Morgana prawie powszechnie panowało też przekonanie, że rodzina monogamiczna jest pierwotną formą rodziny, która bez zmian utrzymała się w toku dziejów. Morgan wykazał, że forma rodziny ulegała rozwojowi wraz z całym syste- mem kultury i sposobu życia, oraz że w toku tego rozwoju wytwarzały się swoiste systemy pokrewieństwa. Według jego teorii pierwszą formą życia rodzinnego była horda, w której panował bezład płciowy: mężczyźni żyli w wielożeństwie, a kobiety w wielo- męstwie. Z tej hordy bezładnie współżyjącej wyłania się pierwsza forma rodziny, którą Morgan nazywa rodziną opartą na pokrewieństwie lub rodziną kazirodczą, gdyż „polegała na obcowaniu małżeńskim między braćmi i siostrami, rodzonymi i bocznymi”. Ten typ rodziny znikł zupełnie i nie występuje nawet wśród najdzikszych ludów obecnie żyjących, lecz o jego istnieniu niegdyś świadczy system pokrewieństwa zwany hawajskim, występujący w całej Polinezji. Systemy pokrewieństwa wytworzone przez pewien typ rodziny mogą bowiem trwać dłużej niż sam ten typ; do zmiany systemu pokrewieństwa potrzebna jest nie tylko zmiana typu rodziny, lecz zjawienie się jakiejś nowej instytucji. Z rodziny kazirodczej wyłoniła się rodzina „punalua”, czyli rodzina swoista, która „polegała na obcowaniu małżeńskim grup złożonych z wielu sióstr rodzonych lub bocznych z grupą wspólnych mężów, którzy nie musieli być spokrewnieni między sobą, a także na obcowaniu małżeńskim wielu braci rodzonych lub bocznych ze wspólnymi żonami, które mogły nie być spokrewnione między sobą, chociaż zdarzało się to często w obu wypadkach. W każdym razie, grupa mężczyzn obcowała pospolicie z całą grupą kobiet”. Następny typ rodziny, który w toku rozwoju wyłonił się z rodziny „punalua', to rodzina syndyasmiczna, czyli parzysta. Polegała ona na małżeństwie jednej pary, lecz nie mieszkającej wspólnie. Małżeństwo trwało tak długo, jak upodobanie z obu stron. Z rodziny parzystej powstała rodzina patriarchalna, która zasadzała się na małżeństwie jednego mężczyzny z wieloma kobietami i szła w parze z odsunięciem kobiet od stosunków z innymi. Ostatni etap ewolucji stanowi rodzina monogamiczna, występująca w społeczeństwie współczesnym; wytwarza ona także własny system pokrewieństwa, zwany przez autora systemem aryjskim. Istotnym wkładem Morgana do nauki było twierdzenie, że pokrewień- stwo nie jest faktem biologicznym, lecz instytucją społeczną, która reguluje stosunki między ludźmi i wyznacza ich wzajemne wobec siebie postępo- wanie (za: Szczepański 1961: 152 i n.). Gdy Morgan opublikował swoje dzieło, F. Engels pisał pracę „O po- chodzeniu własnos'ci prywatnej i państwa”. Teoria Morgana w pełni po- twierdzała tok jego rozumowania w sprawach dotyczących rozpadu wspólno- ty pierwotnej i wyłaniania się własności prywatnej, czemu towarzyszyć mu- siało - zdaniem Engelsa - powstanie rodziny monogamicznej i patriarchal- nej. Pod wpływem Morgana zmienił on pierwotny tytuł swojej pracy, który ostatecznie brzmiał „Pochodzenie rodziny, własności prywatnej i państwa”. Według teorii Engelsa monogamia wytworzyła się z przyczyn ekono- micznych, związanych z powstaniem prywatnej własnos'ci. W tej sytuacji małżeństwo zostało uzależnione od klasowego położenia zainteresowanych i stało się efektem wyrachowania. „To małżeństwo z wyrachowania dość często staje się najordynarniejszą prostytucją - uprawianą czasem przez obie strony, o wiele częs'ciej przez kobietę. Ta ostatnia różni się od zwykłej kurtyzany tylko tym, że swe ciało wynajmuje niejako robotnica najemna -na akord, lecz sprzedaje je raz na zawsze w niewolę. [...] Jak w gramatyce dwa przeczenia dają potwierdzenie, tak samo w moralności małżeńskiej dwie prostytucje uchodzą za jedną cnotę” (Engels 1949: 216-217). Zdobywające szeroki rozgłos i bardzo kontrowersyjne teorie ewolucjo- nistyczne zostały już w 1891 r. poddane krytyce przez fińskiego etnologa E. Westermarcka w jego książce „The History of Human Marriage” (Historia ludzkiego małżeństwa). W dziele tym po raz pierwszy została przeprowa- dzona obszerna krytyka teorii „bezładu płciowego”. Westermarck dowodził, opierając się na danych etnograficznych, że pierwotną formą małżeństwa jest monogamia. Niedostrzeżenie teorii Westermarcka spowodowane było lukami w jego dowodach oraz powszechnością idei ewolucjonizmu. W końcu XIX w. w Niemczech rozpoczęła się krytyka ewolucjonistycznej filozofii H. Spencera. Wraz z nią nastąpiła krytyka teorii ewolucjonistycznych w etnologii i socjologii. Krytyka ewolucjonizmu oznaczała również rewizję teorii dotyczących pierwotnych form rodziny, a zwłaszcza pierwotnego bezładu płciowego (za: Olszewska-Ładyka 1964: 21 i n.). Do obalenia teorii ewolucjonistycznych przyczyniły się prace najwybit- niejszych terenowych etnosocjologów oraz badaczy skupionych wokół twór- cy kierunku funkcjonalnego w socjologii, Bronisława Malinowskiego (1884- 1942). Do przedstawicieli tego kierunku należeli ponadto R. Thurnwald, R.H. Lowie, A.R. Radcliffe-Brown. Kierunek ten był niezwykle płodny i od- krywczy. W badaniach ludów pierwotnych, ich życia społecznego i społecznej organizacji zakładał istnienie pewnych podstawowych potrzeb ludzkich - na przykład zaspokojenia głodu, zaspokojenia seksualnego i inne. Wokół tych podstawowych potrzeb rozbudowane jest całe życie społeczne i kultura danej zbiorowości ludzkiej. Analiza badaczy studiujących życie zbiorowos'ci ludzkich winna przede wszystkim zmierzać w kierunku pokazywania, jaką funkcję posiada analizowane zjawisko w całokształcie danej kultury, to znaczy, jakie w niej zajmuje miejsce, jaka jest jego rola w tej kulturze. Funkcjonalis'ci wysuwali wiele argumentów przeciw ewolucjonistycz- nym tezom o bezładzie płciowym jako pierwotnej formie życia rodzinnego i stopniowym wykształcaniu się z niego rodziny monogamicznej. Do naj- ważniejszych argumentów zaliczyć można następujące (za: Szczurkiewicz 1969: 255 i n.): 1) U wszystkich ludów, bez względu na stopień ich kultury i rozwoju, stosunek małżeński jest wyraźnie odróżniany od pozamałżeńskich stosunków seksualnych między mężczyzną a kobietą. Zawsze i wszędzie, bez względu na takie czy inne formy małżeństwa, stosunek małżeński jest uważany społecznie za odmienny, a przede wszystkim w treści swej znacznie bogatszy od przygodnego stosunku seksualnego. 2) Zawsze i wszędzie małżeństwo ma charakter stosunku nie czysto pry- watnego, lecz posiadającego doniosłość publiczną i z racji tej donios- łości podlega regulacji i sankcjom otoczenia społecznego (społeczeń- stwa). Małżeństwo więc ma wszędzie charakter instytucji społecznej. Regulacji i sankcjom otoczenia społecznego podlega: a) sposób zawierania małżeństwa Jeśli stosunek mężczyzny i kobiety ma być uznany przez otoczenie za stosunek małżeński, musi być przede wszystkim zawarty i ogłoszony publicznie w sposób zgodny z wymaganiami zwyczaju i obrzędowości rodzinnej, obowiązującej w danym społeczeństwie; b) sama forma małżeństwa, czas jego trwania oraz warunki rozwodu; c) wzajemne obowiązki i powinności małżonków; d) obowiązki i powinności rodziców względem dzieci oraz dzieci względem rodziców. Oczywiście, nie wszystkie te reguły muszą być wyraźnie sformułowane w danym społeczeństwie. Przy niskim stopniu refleksji człowieka prymi- tywnego nad zagadnieniami życia społecznego większość owych reguł nie jest w ogóle wyraźnie uświadomiona, ma raczej charakter faktycznie praktykowanego zwyczaju czy obyczaju, którego przekroczenie wywołuje w otoczeniu społecznym reakcję dezaprobaty. Te właśnie reakcje pozwalają etnografowi ustalić, co w danym społeczeństwie jest regułą, co zaś jej przekroczeniem, co uważane jest za właściwe, a co za niewłaściwe. 3) Zasada legalności. Zasada ta orzeka, że w prawie, obyczajach i moral- ności wszystkich społeczeństw ludzkich ojciec jest uważany za niezbę- dny element grupy rozrodczej. Kobieta musi wprzód wyjść za mąż, aby móc legalnie zajść w ciążę albo też późniejsze małżeństwo względnie akt adopcyjny daje dziecku pełny stan legalny. Inaczej bowiem dziecko niezamężnej kobiety nieodwołalnie nosi piętno niższego i nienormalnego stanowiska w społeczeństwie. Zasada legalności działa czasami pośred- nio, lecz, ogólnie biorąc, prawo, które wymaga zawarcia małżeństwa przed zawiązaniem rodziny wydaje się powszechne. 4) Nie ma na kuli ziemskiej żadnego ludu żyjącego w trwałym bezładzie płciowym. Przede wszystkim fakty, które mogą sugerować obserwato- rowi złudzenie bezładu płciowego występują u ludów nie najbardziej prymitywnych, lecz właśnie u znacznie wyżej stojących, wykazujących już przeważnie w swojej strukturze społecznej pewne rozwarstwienie, pewien podział na warstwy, a nawet klasy niższe i wyższe. I tam jednak małżeństwo, acz często poligyniczne czy poliandryczne, jest uważane za jedyną legalną podstawę rodziny, wolna miłość zaś czy nawet bezład płciowy są zjawiskami tylko przelotnymi lub okresowymi. U tych ludów jednak wolna miłość jest tolerowana społecznie tylko między osobni- kami niezamężnymi i nieżonatymi. Z chwilą zawarcia małżeństwa upra- wianie pozamałżeńskich stosunków seksualnych jest wyraźnie zakazane lub przynajmniej uchodzi za niewłaściwe, budząc reakcje dezaprobaty. 5) Decydującym wszakże argumentem przeciw teorii pierwotnego bezładu płciowego i jego przeżytków w postaci poligynii czy poliandrii było i jest stwierdzenie dwóch faktów niewątpliwych, a mianowicie: a) u najniżej stojących ludów, u Pigmejów i w ogóle u ludów, należących do tzw. niższego myślistwa, powszechną formą rodziny jest mała ro- dzina, oparta na małżeństwie monogamicznym. U niektórych tylko. nieco zaawansowanych w rozwoju, należących do niższego myślistwa, spotykamy się, wyjątkowo zresztą, ze sporadycznymi wypadkami poli- gynii fakultatywnej; ten i ów spośród bardziej wpływowych mężczyzn posiada więcej żon, jeżeli pozwala na to nadwyżka kobiet w hordzie czy gromadzie. Wyższa funkcja i pozycja społeczna daje mu większe uprawnienia społeczne, nieprzewidziane dla zwykłych członków gromady. I ten jednak objaw poligynii fakultatywnej tłumaczy się często wpływem zewnętrznym wyżej stojących sąsiadów; b) zjawiska poligynii czy poliandrii, w których ewolucjonizm dopatrywał się przeżytków pierwotnego bezładu płciowego, występują częściej dopiero na wyższych szczeblach rozwoju społeczno-gospodarczego, tam zwłaszcza, gdzie spotykamy już uwarstwienia czy podział klasowy w strukturze społecznej. Faktyczny związek chronologiczny, zachodzący między monogamią a poligamicznymi formami małżeństwa, jest więc dosłownie odwrotny od tego związku, który postulował ewolucjonizm w swoim schemacie rozwojowym. Nie monogamia jest zjawiskiem na- stępczym poligamii, ale na odwrót: poligamia jest zjawiskiem następ- czym pierwotnej monogamii. Przeciwko hipotezie bezładu płciowego przemawia wreszcie fakt, że najbardziej prymitywne, najstarsze budowle mieszkalne, które znajdu- jemy, to szałasy służące małej, monogamicznej rodzinie; szałasy kolek- tywne spotykamy dopiero u ludów wyżej stojących. I w tych jednak kolektywnych szałasach, nawet przy małżeństwach poligynicznych i do- minującej roli ustroju rodowego, każda kobieta posiadała własne og- nisko. co dowodzi, że pewne zręby małej, monogamicznej rodziny nie giną właściwie nigdy i zachowują się w najmniej nawet sprzyjających warunkach. 6) Niezwykły rozwój i uściślenie metod badania terenowego w etnografii (zwłaszcza ludów egzotycznych), które dokonały się w ciągu XX w., pozwoliły również stwierdzić, że przesłanki empiryczne, na których opie- rała się hipoteza pierwotnego bezładu płciowego, były fikcyjne. Źródłem ich była powierzchowna obserwacja. Ewolucjonizm w etnologii czerpał dane faktyczne w przeważającej mierze z dzieł podróżników, u których pragnienie obiektywnego poznania instytucji społecznych ludów prymitywnych oraz naukowe przygotowanie do tego rodzaju badań stało w odwrotnym stosunku do ich żądzy awanturniczości i sensacji. W tych warunkach jest rzeczą aż nadto zrozumiałą, że opisy etnogra- ficzne, obojętne czy pochodziły od podróżników, czy nawet zawodowych etnologów, zawierały sporo nieścisłości. Przede wszystkim, przygodny obserwator obcego środowiska społecznego ma zawsze tendencje do uogólniania faktów sporadycznych indywidualnych, wyjątkowych i tą wyjątkowością zwracających uwagę. Tą drogą do etnologii często przedostawały się jako normalne, typowe te fakty, które w opisywanym społeczeństwie uważane były właśnie za anormalne lub dozwolone jedynie pewnym jednostkom. W każdym społeczeństwie znajdują się ludzie, których życie seksualne, małżeńskie i rodzinne odbiega od obowiązującej normy i trzeba nieraz dłuższego pobytu w danym środo- wisku, ażeby zrozumieć charakter społecznej anormalności zachowania się tych ludzi oraz dostrzec reakcje represyjne otoczenia. Z drugiej zaś strony często niezwykła, właśnie u ludów najniżej stojących, prostota form zawierania małżeństwa i zwyczajów towarzyszących temu zdarzeniu wywoływała niejednokrotnie u przygodnego obserwatora myl- ne przeświadczenie o niczym nieskrępowanej swobodzie nawiązywania stosunków seksualnych między mężczyzną a kobietą, o pożyciu ludów prymitywnych, upływającym w jakiejś wolnej miłości - przeżytku dawnej promiscuitas. 7) Bezład płciowy nie występuje u najbliższych nam kuzynów i kuzynek - małp człekokształtnych. Byłoby dziwne, gdyby właśnie człowiek, żyjący w gromadach wymagających większego ładu wewnętrznego i sta- łości organizacji niż stada małp, zaczął swoje dzieje społeczne od form anarchistycznego współżycia obu płci. 5. Wybrane współczesne teorie i koncepcje 5.1. Teorie społeczno-kulturowe Są to wyrastające z przeszłości ale bardzo żywe obecnie teorie na grun- cie socjologii i antropologii kulturowej. F. Adamski (1982: 150 i n.) zalicza je do współczesnych teorii rodziny zdecydowanie odcinających się od jakichkolwiek wpływów ewolucjonistycznych. Rozważają one małżeństwo i rodzinę na tle społeczeństwa globalnego, i to zarówno pierwotnego, jak i industrialnego. C. Lcvi-Strauss, nawiązując do tradycji socjologicznych Durkheima i Maussa, wychodzi z założenia, że małżeństwo i rodzina nie zasadzają się wyłącznie na dążnościach biologicznych człowieka ani jego potrzebach psychicznych, ale są wytworem organizacji życia społecznego. To nie uczucia wewnętrzne ludzi, ale organizacja społeczna stosunków pokre- wieństwa określa wzajemne relacje wewnątrzmałżeńskie i rodzinne. Charakter tych relacji jest wyznaczany w poszczególnych typach spo- łeczeństwa przez typy struktury społecznej. Czynnik biologiczny odgrywa w tym względzie rolę drugorzędną. Zasadniczym czynnikiem określającym formy życia małżeńsko-rodzinnego jest zakaz kazirodztwa. Zakaz ten jest zarazem podstawowym elementem organizacji społecznej, on włas'nie leży u podstaw rozwoju społeczeństw pierwotnych. Jego funkcją jest „urucha- mianie” wymiany matrymonialnej, dzięki której ludzie nawiązują stosunek powinowactwa. Na skutek zakazu kazirodztwa zostaje ujęty w ramy in- stynkt seksualny człowieka pierwotnego, a zbiorowos'ci ludzkie zostają podzielone na dwie grupy - te, w których ramach małżeństwa są zabronione i te dostarczające sobie wzajemnie partnerów do małżeństwa. Jest to podsta- wowa dychotomia, na której zasadza się pierwszy typ wymiany społecznej między ludźmi, noszący cechy wzajemnos'ci. Posiada ona swój aspekt ne- gatywny - to znaczy zakaz zawierania małżeństw między rodzeństwem, i aspekt pozytywny - nakaz zawierania małżeństw między członkami róż- nych grup i zbiorowości. Istotna więc treść zakazu kazirodztwa nie wy- czerpuje się w samym fakcie zakazu czegoś; ona z natury swej ma rodzić wymianę - wymianę mężczyzn i kobiet między poszczególnymi grupami; ona też stanowi regułę, normę wyrażającą pragnienie grupy nawiązania przyjaznych stosunków z drugą grupą i wyjścia z izolacji. Z tego punktu widzenia jest to norma pozytywna, środek łączenia, zespalania z sobą i przedkładania ponad naturalne więzy pokrewieństwa więzów sztucznych, o wzmożonej sile działania. Pozytywny aspekt egzogamii należy odczy- tywać także w tym, że afirmuje drugiego człowieka (po to zabrania małżeństw w ramach grupy, aby je zawierano między członkami różnych grup) i wskazuje na korzyści społeczne, które wynikają z faktu wymiany. Z tego względu egzogamia jest archetypem wszelkich przejawów wza- jemności w stosunkach między ludźmi. Można zatem stwierdzić, że zasady pokrewieństwa i zawierania małżeństw zostały wypracowane przez czło- wieka pierwotnego (nieświadomie) dla zapewnienia integracji rodzin bio- logicznych z grupą społeczną. Człowiek po to narzucił sobie zasadę egzo- gamii, aby społeczeństwo mogło się zorganizować i trwać. Gdyby społe- czeństwo mogło istnieć bez wymiany, to zasady pokrewieństwa oraz doboru małżeńskiego nie stanowiłyby konieczności społecznej. Małżeństwo jest w swej istocie niczym innym, jak wieloaspektową wymianą między grupami ludzkimi, które dzięki temu mogą ze sobą wcho- dzić w stosunki zażyłości i przełamywać barierę izolacji społecznej. Ta wymiana matrymonialna, rządzona zasadą egzogamii, jest w wielu społe- czeństwach podobna do wymiany handlowej, gospodarczej. Wartość „to- waru” będącego przedmiotem wymiany rośnie w miarę zmniejszania się jego obfitości. Podobnie i kobiety uzyskują wysoką wartość jako przedmiot wymiany ze względu na poligyniczne skłonności męskiej części społe- czeństwa ludzkiego. Proces wymiany małżeńskiej ukształtował następnie wzory życia gospodarczego oraz model homo oecoiwmicus i w tym zna- czeniu zasada egzogamii leży u podstaw organizacji społeczno-gospodar- czej społeczeństw ludzkich na przestrzeni wielu wieków. G. Tillion wychodzi z założenia, że koncepcje Levi-Straussa nie tłu- maczą rzeczywistości małżeńsko-rodzinnej w każdej epoce historycznej i dowolnym miejscu na świecie. Jak twierdzi Tillion, należy odróżnić dwa odmienne typy społeczeństw ludzkich: społeczeństwa egzogamiczne - społeczeństwa dzikich, rzadko rozsiane na kuli ziemskiej i w zasadzie dziś już zanikające, oraz społeczeństwa endogamiczne, rozmnażające się, a nie zanikające, gęsto zamieszkujące kulę ziemską, których początki stanowiły społeczeństwa historyczne, znane badaczom na podstawie zachowanych śladów ich kultur i organizacji. Struktury rodzinne tych dwóch typów społeczeństw wiążą się z warunkami ekonomicznymi i demo- graficznymi. Struktury egzogamiczne są charakterystyczne dla społe- czeństw żyjących z myślistwa, zbieractwa lub doraźnej uprawy ziemi. Ten typ życia gospodarczego wymagał pewnej integracji terytorialnej, co z kolei pociągało za sobą konieczność wymiany kobiet w obrębie większych grup sąsiedzkich. Wymiana kobiet (córek) dokonywała się tu za cenę obrony integralności terytorium. Aby móc wyżywić wszystkich członków grupy, należało dbać o zachowanie stosownych granic wzrostu ludnościowego. Najbardziej funkcjonalnym rozwiązaniem była stabilizacja demograficzna i z tej przyczyny musiano - dla przeciwstawienia się zanikowi liczebnemu grupy - otaczać dziecko szczególną opieką, ale też z drugiej strony - aby się bronić przed zbytnim przyrostem naturalnym - prowadzić w pełnym tego słowa znaczeniu kontrolę urodzin. Tym strukturom pierwotnym Tillion przeciwstawia struktury wtórne, endogamiczne, które zjawiały się tam, gdzie był wyższy poziom rozwoju gospodarczego, a więc u ludów o kulturze rolnej, charakteryzującej się oswojeniem zwierząt domowych, ludów rozwijających środki transportu i tworzących większe skupiska zamieszkania. Rozwój gospodarczy, nowe zasady uprawy ziemi oraz potrzeba zachowania i powiększania obszaru gruntów doprowadziły do zaniechania egzogamii i upowszechnienia endo- gamicznych form zawierania małżeństw. Warunki ekonomiczne wymagały tego, aby „zachować córki rodziny dla synów rodziny”. Rozwój gospo- darczy wymagał stałego wzrostu liczby rąk do pracy - stąd nastawienie na liczne potomstwo. Starotestamentowe „bądźcie płodni i rozmnażajcie się, abyście zaludnili ziemię i uczynili ją sobie poddaną” było obowiązującym nakazem dla wielu znanych ludów historycznych, szczególnie w basenie Morza Śródziemnego. Doprowadziło to w konsekwencji do daleko idącej stabilizacji terytorialnej i zahamowania ruchów migracyjnych. Zanikał powoli obowiązujący dawniej zakaz związków małżeńskich w ramach grupy pokrewieństwa, następował rozpad rodziny monogamicznej, a do- tychczasową troskę o utrzymanie ludnościowego status quo zastępowało przemożne staranie o liczebny wzrost ludnościowy, które Tillion nazywa „mentalnością populacjonistyczną”. Upowszechniająca się endogamia szła w parze z rozwojem nowych form życia rodzinnego, przybierającego cha- rakter paternalistyczny i patriarchalny. Taki bowiem typ rodziny był fun- kcjonalny w panujących wówczas stosunkach społeczno-gospodarczych. Jednostka została w dużym stopniu uzależniona od grupy rodzinnej, a ko- bieta podporządkowana mężczyźnie i zepchnięta przede wszystkim do roli rodzicielki. Tego rodzaju struktury rodzinne ulegały pewnym mody- fikacjom w społeczeństwach średniowiecznych i nowożytnych. Dawną zasadę endogamii wyparła dążność do zawierania związków małżeńskich w obrębie jednej klasy czy warstwy społecznej, podporządkowanie kobiety zastąpiła tendencja do jej emancypacji społecznej i małżeńsko-rodzinnej, a „mentalność populacjonistyczną” wyparła posunięta do granic roztrop- ności kontrola urodzeń (za: Adamski 1982: 150-155). 5.2. Teorie rodziny nuklearnej i autonomizacji jednostki w rodzinie Teoria rodziny nuklearnej zajmuje jedno z czołowych miejsc pośród nowych prądów w socjologii rodziny. Powstała i rozwinęła się w Stanach Zjednoczonych, ale przyjęła się i była rozwijana także na gruncie europej- skim. Do jej rozpowszechnienia i ugruntowania przyczynili się tacy socjolo- gowie jak: W.F. Ogburn, E.W. Burges, H.J. Locke czy wreszcie T. Parsons. Teoria ta obejmuje próbę wyjaśnienia kierunków zmian, którym ulega rodzina we współczesnych społeczeństwach, przekształcających się w spo- łeczeństwa industrialne i miejskie. Próbuje ona wyjaśnić także rodzaje zmian zachodzących w strukturze rodziny, skupia tezy o rozpadzie wielkiej, trzypokoleniowej rodziny i pełnym usamodzielnieniu się rodziny małej i jej uniezależnieniu od rodziny dużej. Stwierdza ona ponadto, że w indu- strialnym i zurbanizowanym świecie dochodzi nieustannie do „oddalania się” rodziny małej od lokalnej społeczności. Na gruncie tej teorii mówi się także o izolacji społecznej małej rodziny, zwłaszcza w rodzinach miej- skich, a przede wszystkim wielkomiejskich oraz o ograniczeniu jej funkcji. To powoduje, że rodzina z grupy społecznej o wielorakich funkcjach staje się wyspecjalizowaną grupą społeczną. Hipotezę tę miało potwierdzić stopniowe przejmowanie przez instytucje państwowe i społeczne funkcji opiekuńczo-wychowawczych, produkcyjnych, a częściowo także innych, które do niedawna były pełnione wyłącznie przez rodzinę. Tak więc istotną tezą teorii rodziny nuklearnej jest twierdzenie, że funkcje rodziny w spo- łeczeństwie industrialnym, miejskim ulegają redukcji. Na przykład, według Ogburna, rodzina straciła wiele ze swych przedindustrialnych funkcji, tak że we współczesnej rodzinie pozostały tylko dwie funkcje, a mianowicie prokreacyjna i emocjonalna (zob. Turowski 1975: 244). Inną ważną rzeczą, na którą zwraca się uwagę, jest indywidualizacja i autonomizacja jednostki w rodzinie współczesnej. Ta indywidualizacja jednostki w rodzinie przejawia się między innymi w emancypacji kobiety- żony. Proces ten dokonuje się poprzez jej przejście do pracy zawodowej. Kobieta niejest już uwikłana wyłącznie w rolę wewnątrzrodzinną. Szerszy jest zasięg jej aktywności pozarodzinnej i większe szanse na pełnienie ważnych ról w społeczeństwie. Zwolennicy teorii rodziny nuklearnej mówią też o utrwalaniu się egalitaryzmu i partnerstwa w rodzinnych stosunkach. Autonomizacja jednostek przejawia się także w zupełnie wolnych i sa- modzielnych decyzjach, m.in. dotyczących wyboru współmałżonka, w zmniejszaniu się autorytetu męża-ojca i wzroście autorytetu żony-matki. Jes'li chodzi o pozycję dzieci, to w świetle omawianej teorii jej indywidu- alizacja dokonuje się i zachodzi poprzez uwalnianie się dzieci od arbitralnej władzy rodziców. Dochodzi do uniezależnienia się pozycji dzieci w ro- dzinie, co przejawia się w zwalnianiu ich od pełnienia wielu ról w gospo- darstwie domowym, samodzielnym wyborze przez nie zawodu, form spę- dzania wolnego czasu czy rozrywki. Procesy indywidualizacji dzieci, zwłaszcza w miejskiej rodzinie, prowadzą często do konfliktów pomiędzy rodzicami i dziećmi. Więź małżeńska oraz więź między ojcem, matką a dziećmi ulega zmia- nie i opiera się głównie na związkach emocjonalnych, a nie rzeczowych i funkcjonalnych zależnościach, wynikających z pełnionych ról i zadań rodziny (zob. Turowski 1972). Mała rodzina nuklearna ewoluuje, zdaniem autorów, od „instytucji” do „związku przyjaźni”. Oznacza to przewagę tak zwanej więzi emocjo- nalnej, osobistej i duchowej we współczesnej rodzinie. Wzajemne obco- wanie i współżycie opiera się na interakcji osobowości w małżeństwie oraz na bezpośrednich stosunkach bez jakichkolwiek dystansów między rodzicami a dziećmi. Przedstawiciele tej teorii twierdzą również, że zmniej- sza się wewnętrzna spójność i jedność małej rodziny. Przeciwko zmniej- szeniu się tej spójności przemawia, jak się wydaje, natężenie wielu zjawisk patologicznych w życiu rodzinnym, które zaistniały wraz z rozwojem procesów urbanizacji i industrializacji w świecie. Do tych patologicznych zjawisk należały i należą między innymi takie, jak: wzrastająca liczba rozwodów czy wzrost aktywności seksualnej partnerów poza małżeństwem. Proces rozpadu spójności rodziny dużej i proces formowania się rodziny małej przebiega szybko przede wszystkim w zurbanizowanych, wielko- miejskich środowiskach, których jest coraz więcej. W tych wielkich aglo- meracjach działają bowiem intensywnie zjawiska, które mają wpływ na ten proces i stale go podtrzymują. Zaliczyć można do nich zmianę systemu zatrudnienia i pracy, rozwój i wzrost instytucji zabezpieczających i ubez- pieczających, wzrost osobistej i ekonomicznej niezależności oraz ruchli- wość społeczną i przestrzenną ludności. W sytuacji, kiedy wiele funkcji całkowicie lub częściowo przejęły instytucje państwowe i społeczne, reali- żujące bardzo różne i ściśle określone formy aktywności (np. opieka, wychowanie, asekuracja, rekreacja), rodzina może być znacznie mniejszych rozmiarów, bo jest zwolniona z pełnienia tych funkcji, które dawniej były jej przypisane. Talcott Parsons twierdził i podkreślał w swoich rozważa- niach, że społeczeństwo industrialne charakteryzuje się dużym stopniem przestrzennej i zawodowej ruchliwości, a do tego zjawiska nie jest przy- stosowana duża grupa rodzinna, bo cechuje ją stabilność zamieszkania i zawodowa ciągłość. To powoduje, że nie pasuje ona do takich zjawisk jak ruchliwość zawodowa oraz przestrzenna, które znamionują współczesne społeczeństwa industrialne i zurbanizowane. Społeczeństwo przemysłowe, tworząc wciąż nowe sposoby i ośrodki produkcji oraz ncwe centra skupisk ludzkich, wymaga od jednostek i rodzin dużej ruchliwości społecznej i prze- strzennej. Tę cechę posiada przede wszystkim mała, wyizolowana rodzina. Składając się z niewielu osób, stosunkowo łatwo może ona zmieniać miej- sce zamieszkania, a panująca w niej duża autonomia jednostki w realizo- waniu własnych uzdolnień, zamiłowań i aspiracji daje jej swobodę wyboru wykształcenia, zawodu i pracy. Cech tych nie posiada natomiast duża ro- dzina. Jest ona bowiem stabilna lokalnie i społecznie. Występuje w niej dość często zjawisko ciągłości zawodowej, a to znaczy, że zarówno rodzaj zajęć jak i zawód przechodzą z ojca na syna, a potem na wnuka. W miarę dochodzenia do wysokiego stopnia uprzemysłowienia nastę- puje więc rozpadanie się dużych grup pokrewieństwa. Dochodzi do pow- stania małych rodzin, które mogą łatwo zmieniać miejsce pobytu. Także z racji psychospołecznych mała, niezależna rodzina o wiele bardziej odpo- wiada uprzemysłowionemu społeczeństwu aniżeli rodzina duża. W rodzinie małej istnieją bowiem intensywne więzi osobowe, które sferę życia ducho- wego zmęczonej schematyczną i zautomatyzowaną pracą jednostki rege- nerują wszechstronniej i szybciej niż w rodzinie dużej, w której regeneracja sił psychofizycznych, z powodu dużej liczby kontaktów rzeczowych, do- konuje się wolniej. Parsons i bliscy jego poglądom socjologowie zaczęli niezależną, wyi- zolowaną rodzinę małą przeciwstawiać rodzinie dużej. Pierwszy typ rodziny łączyli z uprzemysłowieniem i miastem oraz z przyszłością, drugi z wsią i przeszłością. Byli przekonani, że istnieje zupełnie odmienny styl życia miej- skiego i wiejskiego, a co za tym idzie, w tak różnych środowiskach muszą funkcjonować odmienne typy życia rodzinnego (zob. Dyczewski 1976: 14). Tak więc można powiedzieć, że teoria rodziny nuklearnej to wynik poszukiwania odpowiedzi na pytanie dotyczące wzajemnego stosunku zmieniającego się życia społecznego i życia rodzinnego. To również próba odpowiedzi na pytanie, jaki wzór życia rodzinnego ugruntowuje się i roz- przestrzenia we współczesnych zindustrializowanych i zurbanizowanych społeczeństwach. W ujęciu tej teorii rodzina traci większą część swoich dawnych funkcji na rzecz różnego rodzaju instytucji społecznych i państwowych. Można więc za Parsonsem stwierdzić, że funkcje rodziny ograniczają się do inte- gracyjno-ekspresyjnej, prokreacyjnej i wychowawczej (zob. 1972). Koncepcja ta zajmuje ważne miejsce w historii socjologii rodziny, pomimo że pod wpływem głębszych studiów teoretycznych oraz badań empirycznych poddano ją w późniejszym okresie pewnej krytyce (także na gruncie polskim, szeroko zajmował się tym problemem Jan Turowski). Ale koncepcja teorii autonomicznej, wyizolowanej małej rodziny okazała się na tyle istotna, że stała się źródłem wielu inspiracji badawczych, syste- matycznych studiów oraz doczekała się wielu późniejszych opracowań, w tym także polemicznych. Teoria ta bowiem wzbudziła obawy, czy rozwój tego typu rodziny nie pójdzie w kierunku liberalnym, czego przejawami może być rosnąca stale liczba rozwodów i malejąca stopa przyrostu natu- ralnego, emancypacja kobiet i osłabienie poczucia obowiązków rodziciel- skich. Parsons wyraża tu pełny optymizm, stwierdzając, że rodzina prze- brnie przez owe trudności. Spadek urodzeń wiąże się z sytuacją ekono- miczną i wzrastającymi potrzebami rodziny, które przecież będą coraz lepiej zaspokajane. Rozpad małżeństwa obserwuje się głównie w okresach przełomowych, po kataklizmach dziejowych (jak wojna) i dotyczy on częściej małżeństw bezdzietnych. Ale, niezależnie od tego, rozwód nie prowadzi do negacji i rezygnacji z małżeństwa, bo rozwodzący się w ogromnej większości zawierają powtórne związki małżeńskie. Co więcej, obecnie - gdy warunki ekonomiczne stwarzają nieporównanie lepsze szanse życia w samotności, poza małżeństwem - minimalna jest liczba kobiet, a także mężczyzn, żyjących w stanie pozamałżeńskim. W sumie Parsons konkluduje, że nie ma mowy o jakimś kresie rodziny w społeczeństwie przyszłości. Rodzina jest powołana do wykonywania coraz bardziej wyspe- cjalizowanych funkcji, których nie jest w stanie przejąć żadna inna instytucja. Małżonkowie będą - w przyszłości nawet pełniej niż dotąd - znajdować w niej możliwości uzupełniania swych osobowości, przeżywania bogactwa życia we dwoje. Z socjologicznego punktu widzenia rozwód można prze- cież traktować jako swego rodzaju „klapę bezpieczeństwa” dla nieprzez- wyciężalnych trudności życia małżeńskiego oraz jako przejaw dążenia do osiągnięcia takiego idealnego układu stosunków małżeńskich, jakiego dotąd nie było, a który jest niezbędny dla zachowania równowagi psychicznej małżonków mających w sposób właściwy socjalizować swe dzieci. Acz- kolwiek dokonana analiza rodziny odnosi się do społeczeństwa amerykań- skiego, Parsons nie widzi przeszkód w stosowaniu jej przy opisie także innych społeczeństw zindustrializowanych i zurbanizowanych (za: Adam- ski 1982: 157-158). Koncepcja teorii autonomicznej, wyizolowanej rodziny okazała się źródłem wielu inspiracji badawczych i systematycznych, teoretycznych studiów. Z czasem zaczęto poddawać rewizji założenia tej teorii. Kon- frontowano je z wzorami rodziny funkcjonującymi w różnych warstwach społecznych i różnych społeczeństwach, począwszy od krajów trzeciego świata, a skończywszy na krajach o najwyższym stopniu zindustrializo- wania i zurbanizowania. Wśród socjologów wystąpiły dość daleko idące różnice poglądów co do tego, czy wyizolowana rodzina mała jest konsek- wencją uprzemysłowienia i modelem przyszłościowym czy też nie, czy rodzina duża zniknie z nowoczesnych społeczeństw czy będzie się nadal rozwijać, ale w zmienionej postaci. Ciekawe wydaje się to, że do takiego obrotu sprawy w dużym stopniu przyczynili się etnologowie, którzy, w przeciwieństwie do socjologów, nie koncentrowali się tylko na rodzinie małej, ale bez przerwy prowadzili badania nad rodziną dużą i systemami pokrewieństwa w nowoczesnych społeczeństwach. G.P. Murdock zbadał blisko 350 społeczeństw i stwierdził, że struktury pokrewieństwa, które w nich funkcjonują, nie ulegają radykalnej zmianie ani nie upadają pod wpływem zetknięcia się z nowoczesną cywilizacją. Struktury te raczej ewoluują, rozwijają się i dostosowują do nowych po- trzeb, a działania przez nie podejmowane są zgodne z wymogami stawia- nymi przez zmieniające się warunki życia społecznego (zob. Murdock 1949). Do podobnych wniosków doszli J. Benner i L. Despres. Badali oni struktury pokrewieństwa w kilku społeczeństwach, które już były zindu- strializowane. Wynikiem tych badań było stwierdzenie, że nowoczesne systemy ekonomiczne, które tam wprowadzono, funkcjonują w zgodności z tradycyjnym systemem pokrewieństwa. Rodziny dopasowują się do niego, asymilują, ale następuje to stopniowo i powoli, a do gwałtownych zmian nie dochodzi. Tak więc badania antropologiczne rzuciły pewien cień na teorię nuklearnej rodziny i okazały się pomocne przy krytycznej analizie tej teorii. Pojawiły się też poglądy, że rodzina mała jest starsza niż industrializa- cja, że na rozwój tej formy życia rodzinnego większy wpływ wywarła reformacja w XVI w., niż rewolucja przemysłowa w wiekach XIX i XX. Podobnie, zdaniem wielu innych badaczy, nie można łączyć zależnos'cią przyczynową pojawienia się rodziny małej z rozwojem industrializacji i urbanizacji. S. Grenfield. który przestudiował rozwój procesu industriali- zacji w zachodnich społeczeństwach, wyciągnął wniosek, że występowanie malej rodziny nie było koniecznym następstwem postępującej industriali- zacji i urbanizacji społeczeństw. Stwierdza on, że mała rodzina istniała już przed rewolucją przemysłową, a duża rodzina z kolei istnieje nadal w społeczeństwach industrialnych i wcale nie zanika. Jak wiemy, autorzy teorii rodziny małej - Ogburn, Nimkoff, Parsons, a także inni - uważali, że pod wpływem gwałtownego rozwoju industria- lizacji i urbanizacji załamują się dawne struktury społeczne. To przejs'cie od społeczeństwa typu rolniczego do przemysłowego niszczy więc stare hierarchie wartos'ci, wzory postępowania i stosunki społeczne, zamiast których wytwarzają się zupełnie nowe. Zdaniem autorów teorii małej ro- dziny proces ten obejmuje także strukturę rodzinną, sieć pokrewieństwa (która zawęża się do jak najmniejszej liczby osób, najczęs'ciej do najbliż- szych krewnych) i wzory więzi małżeńsko-rodzinnych. W rezultacie tych wszystkich zachodzących rownoczes'nie procesów powstaje i kształtuje się zupełnie odmienny wzór rodziny, i to przede wszystkim rodziny miejskiej. Pozycja naukowa socjologów głoszących upowszechnianie się niezależnej, wyizolowanej małej rodziny, konsekwentne uzasadnianie jej adekwatnos'ci do społeczeństwa przemysłowo miejskiego, a także przeko- nanie wielu socjologów europejskich, że to co dzieje się w Stanach Zjednoczonych, będzie się także działo w innych rozwijających się krajach sprawiły, że teoria mówiąca o powstaniu niezależnej, wyizolowanej rodziny dos'ć szybko zyskała w Europie dużą popularnos'c. Stała się modna i coraz więcej publicystów powoływało się na nią. Jednak pogłębione analizy więzi rodzinnej i struktury pokrewieństwa prowadzone przez socjologów z różnych krajów wykazały, że nie da utrzy- mać się tej teorii w całej rozciągłości. Nie ma bowiem aż tak bardzo gwał- townych przejść z jednej formy życia rodzinnego w drugą. Dlatego pole- mizowano z teorią rodziny biologicznej, a do zakwestionowania faktu, że jest ona w nowoczesnym społeczeństwie najbardziej rozpowszechnionym typem rodziny przyczyniły się szeroko zakrojone badania empiryczne nad strukturą pokrewieństwa, zarówno w Stanach Zjednoczonych, jak i w Europie. Charakterystyczne jest przy tym, że narastająca krytyka wyizo- lowanej, małej rodziny łączy się ze wzrostem zainteresowania problemami ludzi w starszym wieku. Nastąpiło to w II połowie XX w., kiedy w grupie najbardziej rozwiniętych krajów liczba osób starych zaczęła się powiększać i kiedy zaczęto się bardziej interesować ich sytuacją życiową. Dokładne badania warunków życia i powiązań osobowych ludzi starszych wykazały, że nie tak znów rzadko mieszkają oni wspólnie z dziećmi oraz wnukami i nie są pozbawieni kontaktów ze swoimi rodzinami. Tak więc twierdzenia autorów teorii rodziny nuklearnej, mówiące o jej izolacji od krewnych, okazały się nie do końca prawdziwe. Już pierwsze wyniki badań przeprowadzonych w USA (badania empiryczne M.B. Sussmana) czy w Anglii (badania P. Townsenda) przyniosły wyniki zaska- kująco odmienne od hipotez wysuwanych przez teoretyków autonomicznej, wyizolowanej, małej rodziny. Wykazały one bowiem, że zarówno całe rodziny, jak i poszczególni ich członkowie są powiązani w różnoraki sposób z dość szerokim kręgiem krewnych. Żywotność stosunków rodzinnych wychodzących poza małą rodzinę potwierdzały także badania socjologiczne w takich krajach jak Austria, RFN, Francja, Dania, Kanada, Polska. Te badania wykazały, że chociaż życie kilku generacji w jednej społeczności domowej nie jest już przeważającą formą życia rodzinnego, jak to było w epoce przedindustrialnej, to nie jest też ono zupełnie obce współczes- nemu społeczeństwu. Nawet w krajach wysoko zindustrializowanych i zur- banizowanych pokolenie najstarsze częściej niż można się było tego spo- dziewać mieszka razem ze średnim i najmłodszym. Już w latach 40. XX w. J.H. Sheldon, badając warunki życiowe starszych ludzi w Wielkiej Brytanii stwierdził, że z dziećmi i wnukami utrzymywali oni częste i różnorodne kontakty, i to niezależnie od tego, czy mieszkali razem z nimi czy osobno. Rodzina posiadała dla nich podstawowe znaczenie. Z wielu studiów euro- pejskich i amerykańskich wynika, że dzieci i wnuki są głównymi gośćmi ludzi starszych, przychodzą częściej niż sąsiedzi i znajomi, mimo że miejsce ich zamieszkania jest nieraz dość odległe; także starzy rodzice często odwie- dzają swoje dzieci i wnuki. Badania porównawcze wykazują, że około dwóch trzecich rodziców w starszym wieku ma codzienny kontakt z dziećmi i wnukami: 62% w Danii, 65% w Stanach Zjednoczonych, 69% w Anglii. 67% w RFN, 73% w Budapeszcie (zob. Dyczewski 1976: 19 i n.). W Polsce 71% pracowników umysłowych, 80% fizycznych i 89% rolników widuje się z dziećmi lub wnukami codziennie lub prawie codziennie. Komplek- sowe badania porównawcze przeprowadzone w ostatnich latach z inspiracji i pod kierownictwem Międzynarodowej Organizacji Gerontologicznej wy- kazały, że w Danii 75% spośród osób 65-letnich i starszych mieszka albo razem z jednym ze swych dzieci, albo stosunkowo blisko niego. W Anglii odsetek ten wynosi 82, w Stanach Zjednoczonych 77, w Polsce 88, w Niem- czech 82. Z badań tych wynika, że pomimo dużej ruchliwości przestrzennej i społecznej, która występuje w nowoczesnym zurbanizowanym społe- czeństwie, wśród przedstawicieli wszystkich pokoleń rodzinnych istnieje silna tendencja do osiedlania się w pobliżu siebie. Tak więc można zary- zykować stwierdzenie, że w dzisiejszych społeczeństwach istnieje nadal, wbrew opiniom „nuklearystów”, żywotna więź pokrewieństwa wychodząca poza ramy małej rodziny. W dyskusji na temat zmian w funkcjach rodziny współczesnej nie zauważono i nie doceniono należycie dwóch bardzo ważnych procesów, które ukazane zostały w badaniach w Polsce. Pierwszym z nich jest zjawisko tzw. intensyfikacji funkcji rodziny, zarówno zasadniczych (uniwersalnych), jak i historycznych, częściowo zredukowanych. Stwierdzono w rodzinie polskiej intensyfikację funkcji tzw. integracyjno-ekspresyjnej, zwanej funkcją emocjonalną czy też funkcją wzajemnej adaptacji, (zob. Turowski 1975: 245). Ten proces intensyfikacji dotyczy również funkcji, które uległy naj- większej redukcji. Przykładem jest funkcja wychowawcza rodziny. Choć została ona częściowo przejęta przez instytucje społeczne i państwowe, to jednak w nowych warunkach wymaga od rodziców zarówno więcej czasu dla jej wykonywania, jak również większego nakładu środków. Oznacza to, że chociaż obecnie szkoła, przedszkole i różne organizacje w pewnym stopniu wyręczają rodzinę w wychowywaniu, to jednak rodzice (lub jedno z nich) muszą dziecko przygotować do wyjścia do szkoły, pomagać w odra- bianiu lekcji, wygospodarować mu czas na naukę, kontrolować jego zacho- wanie itd. Ten proces intensyfikacji związany jest ze zjawiskiem usamo- dzielnienia się funkcji, tj. z rozdzieleniem się, zarówno co do czasu, jak i miejsca, czynności, które składały się na poszczególne funkcje rodziny; w tradycyjnej rodzinie chłopskiej czynności te mieszały się ze sobą, łączyły się i mogły być wykonywane komplementarnie. Usamodzielnienie się funkcji wystąpiło również bardzo silnie w ro- dzinie miejskiej wskutek przejścia kobiety do pracy zawodowej poza do- mem. Wykonywanie pracy zarobkowej poza domem uniemożliwia kobiecie łączenie ról domowych z pracą zawodową, podczas gdy w tradycyjnej rodzinie takie zespolenie było możliwe. I to właśnie usamodzielnienie się, wyodrębnienie się poszczególnych funkcji i ról pełnionych przez ko- bietę pracującą zawodowo jest źródłem napięć i kolizji, których dodatkową przyczyną są trudności w pogodzeniu tychże ról. A zatem teza o linearnej zmianie rodziny, która przechodzi od grupy wielofunkcyjnej do wyspecjalizowanej i teza o redukcji funkcji historycz- nych i podstawowych nie znajdują potwierdzenia. Natomiast można mówić o modyfikacji funkcji w rodzinie, stwierdzając częściową redukcję nie- których z nich, ale jednocześnie dostrzegając intensyfikację funkcji zre- dukowanych i usamodzielnienie się poszczególnych funkcji (tamże: 247). Jak podkreśla L. Dyczewski (1981: 69), „Zarówno badania rodzime jak i obce wykazują, że w nowoczesnym społeczeństwie żywotne są normy moralne, nakazujące krewnym udzielanie sobie pomocy. Odległość prze- strzenna i rozdzielenie gospodarstw domowych wcale nie muszą powodo- wać wyizolowania się jednostek i rodzin z szerszego kręgu pokrewieństwa. Także ruchliwość przestrzenna i społeczna nie niszczą więzi pokrewieństwa [...] Już studia W.J. Thomasa i F. Znanieckiego nad emigracją chłopów polskich do Ameryki wykazały, że odległość geograficzna nie niszczy rodzinnych więzi między krewnymi różnego stopnia”. Jan Turowski zaś. biorąc pod uwagę syntezę wyników badań polskich socjologów stwierdza: „Powierzchowna okazała się teza o indywidualizacji małej rodziny, i to zarówno w stwierdzeniu o zaniku wspólnoty zamiesz- kiwania i gospodarstwa domowego w obrębie zredukowanej czy zmody- fikowanej rodziny dużej, jak i przede wszystkim żywotności związku mię- dzy usamodzielnioną rodziną małą, a rodzinami macierzystymi czy też rzekomym zanikiem stosunków pokrewieństwa między rodziną małą a dal- szym rodzeństwem” (Turowski 1972). Można powiedzieć, że rezultatem empiryczno-teoretycznego dialogu między przedstawicielami teorii autonomicznej, wyizolowanej rodziny ma- łej a jej oponentami jest stwierdzenie, że w nowoczesnym społeczeństwie rodzina mała, dwupokoleniowa stanowi tylko jeden z typów rodziny w nim występujących. Ponadto ta mała rodzina, składająca się z pary małżeńskiej i niesamodzielnych jeszcze dzieci wcale nie musi być, jak twierdzili nu- klearys'ci, i faktycznie nie jest wyłączona z szerszego kręgu pokrewień- stwa. Więzi rodzinne istnieją nadal i nie zanikają. 5.3. Koncepcja zmodyfikowanej rodziny rozszerzonej Pogłębione studia nad teorią rodziny nuklearnej doprowadziły do sfor- mułowania tezy, że taka forma życia rodzinnego co prawda istnieje, ale jest tylko jedną z wielu form występujących we współczesnych społe- czeństwach. Istotnym i powszechnym zjawiskiem jest natomiast zmody- fikowana rodzina duża (rozszerzona). W tej rodzinie znajdujemy wysoki stopień trwałej wzajemnej pomocy chociaż jej członkowie nie mieszkają pod jednym dachem, a nawet zamieszkują w pewnym oddaleniu od siebie. W tradycyjnej rodzinie dużej występowało wspólne zamieszkanie wszystkich członków rodziny oraz daleko idąca wzajemna pomoc pomię- dzy krewnymi różnego stopnia. Pomoc ta wiązała się również z różnymi formami ingerencji w ich prywatne życie. Ani w rodzinie małej, ani w zmo- dyfikowanej dużej nie występują te zjawiska. Czołowym teoretykiem zmodyfikowanej rodziny jest E. Litwak. Przy tworzeniu typologii rodzin istniejących w obecnym społeczeństwie wziął on pod uwagę cztery kryteria: bliskos'c zamieszkania dorosłych członków rodziny, więź uczuciową, trwałe formy zabezpieczenia i pomocy oraz socjalizację. Bazując na tych kryteriach, wyróżnił cztery typy rodzin: rodzinę dużą (szeroką), rodzinę dużą zmodyfikowaną, wyizolowaną rodzinę małą - nuklearną i - jako czwarty typ - rodzinę, która ma charakter związku przyjacielskiego i raczej nie posiada cech instytucjonalnych. Zmodyfikowana rodzina duża charakteryzuje się, zdaniem Litwaka, tym, że w rzeczy wistos'ci składa się na nią kilka małych rodzin znajdujących się w częs'ciowej zależnos'ci od siebie. To znaczy, że kilka rodzin wymienia między sobą usługi, świadczy sobie wzajemną pomoc i nie zrywa więzi krewniaczych (jest to więc coś przeciwnego do tego, co twierdzili zwo- lennicy teorii małej rodziny nuklearnej). Ta wzajemna pomoc, świadczona w różnych dziedzinach życia, jest tym co różni rodzinę zmodyfikowaną dużą od małej biologicznej rodziny. Natomiast tym, co ją różni od dużej, tradycyjnej, wielopokoleniowej rodziny jest autonomia poszczególnych małych rodzin. Te rodziny nie są od siebie zależne ani przez czynniki geograficzne (chociaż nierzadko ze sobą zamieszkują), ani przez czynniki ekonomiczne. Od klasycznej dużej rodziny różni się ona także tym, że nie ma w niej zawodowej ciągłości, nie ma hierarchicznej patriarchalnej struk- tury. Cechuje ją także istnienie silnej wewnętrznej więzi pomiędzy człon- kami rodziny, ale nie więzi strukturalno-przedmiotowej, jak to było daw- niej, lecz osobowej i uczuciowej. Litwak założył zgodnie z istniejącym stanem rzeczy, że zmodyfikowana rodzina rozszerzona funkcjonuje i istnieje na dwa sposoby i w dwóch różnych wariantach. Wariant pierwszy to młoda rodzina prokreacyjna, która żyje wspólnie z krewnymi pod jednym dachem, najczęściej są to rodzice lub jedno z ro- dziców małżeńskiej pary; jest to więc rodzina wielopokoleniowa. Dla rodziny takiej charakterystyczne jest, że obie strony, pomimo wspólnego zamie- szkiwania, są bardzo często od siebie niezależne pod względem ekonomicz- nym, chociaż często także prowadzą wspólne domowe gospodarstwo. Jak wykazują badania, ten typ rodziny rozszerzonej występuje częściej w Polsce niż w Stanach Zjednoczonych i Kanadzie oraz w Europie Zachodniej i Środ- kowej. Jest kilka przyczyn takiego stanu rzeczy. Rodzina zawsze była w Polsce bardzo silną i znaczącą grupą, która w dużym stopniu organizowała życie jej członków. Według E. Wnuka-Lipińskiego Polacy bardzo cenią rodzinę; w „Katalogu wartości” wspólnych dla większości naszego społeczeństwa znajduje się ona na czołowym miejscu. Rodzina pełni funkcję azylu i schro- nienia przed trudami codziennego życia. Do niej powraca się chętnie i często. Innym ważnym, choć w sumie dość specyficznym czynnikiem wpływającym na istnienie rodzin wielopokoleniowych jest u nas problem mieszkaniowy. Drugi wariant zmodyfikowanej rodziny dużej charakteryzuje się tym, że składa się ona z kilku małych rodzin mieszkających oddzielnie w sto- sunku do swych rodzin pochodzenia oraz do siebie, ale zachowujących trwale więzi emocjonalne wobec siebie i świadczących sobie wzajemną pomoc. M. Trawińska (1967) jest zdania, że „w społeczeństwie nowo- czesnym, dynamicznym jak nasze, gdzie jednostki nie zawsze osiągają pożądane przez siebie pozycje na skali prestiżu czy dochodu itp., rodzina pełni doniosłą rolę kompensacyjną przez intensyfikowanie którejś ze sfer życia”. Komentując wyniki prowadzonych przez siebie badań stwierdza, że „start młodych powszechnie odbywa się w oparciu o pomoc rodziców”. W podsumowaniu można powiedzieć za L. Dyczewskim, że wydaje się, iż najbardziej odpowiednia dla współczesnego społeczeństwa i czło- wieka jest rodzina rozszerzona, w której nie wszyscy zamieszkują razem, ale są ze sobą w ścisłej łączności. Rodzina ta może pełnić wiele pożytecz- nych funkcji, a ponadto pozwala unikać napięć i konfliktów, które mogłyby wyniknąć ze wspólnego zamieszkiwania z krewnymi, chociażby to byli rodzice (Dyczewski 1981: 78). W Polsce funkcjonują różne typy rodzin. Mała rodzina nuklearna jest raczej obca naszej kulturze i tradycji, ale mimo to istnieje, choć odsetek tych rodzin nie jest dokładnie znany w skali ogólnopolskiej. III RODZINA JAKO INSTYTUCJA SPOŁECZNA Rodzina stanowi jeden z najbogatszych wytworów społecznych. Jest ona przy tym w dużym stopniu odzwierciedleniem społeczeństwa, w którym występuje. To ukształtowane w niej zasady życia zbiorowego dały początek szerszym organizacjom: rodowej i narodowej, społecznej i państwowej oraz ich instytucjom. Rodzina jest więc rzeczywistością wielowymiarową. Dlatego też socjologia stosuje w odniesieniu do niej trzy ważne kategorie pojęciowe: instytucji społecznej, grupy społecznej oraz systemu społecznego. 1. Pojęcie instytucji społecznej Pomimo że w potocznym odczuciu rodzinę dostrzegamy przede wszys- tkim jako grupę społeczną, to jednak w strukturze świata społecznego stanowi ona przede wszystkim jedną z najważniejszych (jeżeli nie naj- ważniejszą) i najpowszechniejszych instytucji społecznych, bez której nie- możliwe byłoby istnienie społeczeństwa i kultury. I tutaj pojawia się problem właściwego rozumienia pojęcia „instytucja”, które należy do podstawowych kategorii analizy socjologicznej. Jak podkreśla N. Goodman (2001: 55), każde społeczeństwo, aby przetrwać, musi ciągle rozwiązywać pojawiające się problemy, musi dbać o zaspokojenie fizycznych i emocjo- nalnych potrzeb swoich członków, o przekazywanie wspólnego dziedzictwa społecznego następnym pokoleniom i o rozwój najmłodszych. Wraz z upły- wem czasu społeczeństwa wykształciły stabilne i stosunkowo trwałe układy kulturowe i strukturalne, które zajmują się rozwiązywaniem tych pro- blemów. Układy te nazywamy instytucjami społecznymi (zob. tamże). Rozwój procesu instytucjonalizacji życia społecznego i małżeńsko- rodzinnego w sposób prosty, obrazowy i celny charakteryzuje Cz. Zna- mierowski (1958: 11-18); warto przytoczyć główny tok jego rozumowania, gdyż będzie on pomocny przy interpretacji restryktywnych norm funkcjo- nowania małżeństwa i rodziny. Działając, człowiek wciąż staje wobec licznych, wykluczających się wzajemnie możliwości. Jedną, wybraną, realizuje swym działaniem, inne tym samym odrzuca nie wyzyskane. Jednakowymi zaś wciąż wyborami nadaje swym powtarzającym się działaniom pewne rysy niezmienne, a przez to pewną postać swoistą. Taką postać swoistą ma wszelkie działanie zautomatyzowane przez nawyk. Ten nawyk mógł powstać bez rozmysłu, dzięki niezamierzonemu przez kogokolwiek zespołowi warunków. Ale może go też uformować rozmysł, wynikający z osądu, że taki właśnie powinien być dany ruch. Wtedy ruch jest ukształtowany przez normy, mówimy więc, że jest znormalizowany czy unormowany. Nieraz też rozmyślnie wiążemy jakiś zespół ruchów w jedną całość, aby w ten sposób bądź osiągnąć jakiś skutek naturalny - jak w fechtunku, bądź też, by temu zespołowi ruchów dać jakieś umowne znaczenie, jak w ruchach składają- cych się na powitanie. W tym drugim wypadku zespół ruchów otrzymał znaczenie konwencjonalne, stał się działaniem konwencjonalnym. Zycie zbiorowe narzuca normy działania przez zwyczaj powszechny i przez przymus. Ścieżka między wioskami jest przykładem i symbolem takiego zwyczaju: tędy zwyczajnie chodzi się z wioski do wioski. Jest w tym, być może, przypadek, lecz jest też wynik wielu prób i błędów, które wskazywały, że tędy chodzić najwygodniej. Czasem zwyczaj nie ma za sobą żadnej innej racji poza tym, że wszyscy właśnie tak coś robią. Witamy się uściskiem ręki, bo tak powszechnie przyjęto. Inaczej tego uzasadnić nie potrafimy. A przecież, gdybyśmy próbowali odstąpić od przyjętego zwyczaju, spotkałby nas zewsząd śmiech, zdziwienie lub obu- rzenie. Byłaby to sankcja rozsiana za nasze przekroczenie głęboko wdro- żonego zwyczaju; sankcja, bo złem jest dla nas, gdy ściągamy na siebie dezaprobatę społeczną w jakiejkolwiek postaci, rozsiana, bo moglibyśmy ją wyczytać z zachowania każdej jednostki. Ale zbiorowość może wywierać nacisk bardziej stanowczy i brutalny. Może zadać cierpienia cielesne, może pozbawić wolności lub życia, może wreszcie odrzucić tego, kto wykracza przeciw jej normom. Zwłaszcza zbio- rowość pierwotna łatwo gotowa jest wykluczać tych, którzy w jej rozu- mieniu naruszyli swym wykroczeniem wręcz pozaludzki porządek świata i narazili całą zbiorowość na odwet nieosobowych czy też osobowych sił kosmicznych. Aparat przymusu zbiorowego jest tu, jak widać, prosty, lecz bardzo skuteczny. Zbiorowość pierwotna może więc narzucać skutecznie swe normy jednostkom i wnikać drobiazgowo w ich nieskomplikowany tryb życia. Może, co więcej, narzucać nie tylko normy uzasadnione, lecz nawet przekornie i niemal złośliwie przeciwstawiające się przyrodzonym dążnościom człowieka. Wierzenia magiczne i religijne, które rozsnuwa nieokiełznana poczuciem rzeczywistości fantazja, dyktują właśnie takie przekorne normy życia codziennego. Każą, na przykład, część zbiorów odkładać na ofiarę bogom, każą niszczyć życiowy dobytek zmarłego, każą wdowie ginąć na stosie ze zwłokami męża, kamienować wiarołomną żonę czy dokonywać obrzezania córek. W życiu zbiorowym takie znormalizowane działanie nazywamy często instytucją. Dajemy tę nazwę zazwyczaj działaniom jednostkowym, wys- tawionym, by tak rzec, na widok publiczny, lub też działaniom zbiorowym. Tak, na przykład, instytucją jest spisanie ostatniej woli, złożenie przysięgi, wymiana dóbr. Takie działanie-instytucja zazwyczaj mocą normy pociąga za sobą pewne skutki, których nie pociągałoby bez norm, albo, co więcej, z tym działaniem wiąże się mocą normy obowiązek czy uprawnienie tej samej osoby lub innych osób do pewnych określonych działań. Często norma powierza takie działanie zinstytucjonalizowane ścisłe określonej osobie lub grupie. Tylko kapłan ma prawo i moc magiczną, aby wykonywać czynności obrzędowe, tylko lekarz ma prawo wykonywać zabiegi lecznicze, tylko jedenastoosobowy zespół ma prawo grać w piłkę nożną z drugim takim samym zespołem. Tę wyróżnioną osobę czy grupę, która ma uprawnienie albo obowiązek wykonywania pewnych działań unormowanych, nazywamy nieraz w życiu potocznym również instytucją (tamże: 14). W socjologii występują trzy podstawowe rozumienia pojęcia instytucji. 1) Rozumienie najszersze traktuje instytucję jako podstawę porządku spo- łecznego. 2) Instytucję rozumie się też jako zorganizowane typy działalności podejmowanej w celu zaspokojenia potrzeb jednostek i całych zbiorowości. 3) Trzecie, najwęższe rozumienie instytucji odnosi się tylko do takich form organizacji społecznej, które charakteryzują się wyraźnym i specyficznym porządkiem, a zwłaszcza mają za zadanie podporządkowanie zachowania ludzi szczególnym rygorom (za: Skąpska, Ziółkowska 1998: 317 i n.). 2. Instytucjonalne cechy małżeństwa i rodziny Już na podstawie powyższego wywodu nie trudno zauważyć, jak wiele cech instytucjonalnych wykazują każde małżeństwo i rodzina. Przystępnie i obrazowo prezentuje to Cz. Znamierowski (1958: 15 i n.), który stwierdza, że jedną z istotnych cech grupy małżeńskiej jest to, ze zbiorowość przyj- muje ją do wiadomości i uznaje. Może to czynić na bardzo różne sposoby. W niektórych bardzo pierwotnych zbiorowościach wystarcza, że para nowo- żeńców zamieszka jawnie razem, by uznano ją za małżeństwo, zwłaszcza jeśli zamieszka przy rodzicach jednego z partnerów. W tym najprostszym przypadku zbiorowość nie dokonuje żadnego widzialnego aktu. Jej uznanie jest tu tak rozsiane, jak kiedy indziej rozsiana może być dezaprobata. Bo skoro nowożeńcy zamieszkali jawnie razem, to zgodnie ze zwyczajem każdy członek zbiorowości z osobna powinien uznać i uznaje, że się za- wiązało małżeństwo. Podobnie rzecz się ma, gdy małżeństwo zawiązuje się przez to, że mężczyzna kupuje, porywa czy dziedziczy żonę. Mocą zwyczaju te fakty wystarczają, by zbiorowość uznała małżeństwo. W innych znów zbiorowościach małżeństwo zostaje uznane, gdy zo- staje dokonany pewien obrzęd magiczny czy religijny. Czasem biorą w nim udział tylko pewni członkowie rodzin obu nowożeńców; czasem znów norma zbiorowa wyznacza, że ma go dokonać czarodziej, mag czy kapłan, który jakoś tajemniczo stwarza niewidzialny związek między nowożeń- cami. W każdym razie we wszystkich przypadkach nowo zawiązujące się małżeństwo ujawnia się przed zbiorowością, rejestruje się w świadomości zbiorowej. Gdzie zaś warunkiem jest obrzęd, tam rejestracja staje się wyraźnie uchwytnym faktem. Uznanie małżeństwa przez zbiorowość ma ten skutek, że obcowanie płciowe, między niemałżonkami zakazane lub tolerowane, zostaje przez tą zbiorowość dozwolone czy też nawet ogólnie nakazane; akt płciowy nazywany jest wszak nieraz powinnością małżeńską. Tak więc normy, które tworzą instytucję małżeństwa, dają pewien ograniczony luz jednemu z podstawowych instynktów człowieka. Ograniczony, bo, dozwalając na obcowanie płciowe między małżonkami, normy zaostrzają na ogół zakaz obcowania pozamałżeńskiego obu partnerów. Usiłują więc wziąć w pewne ramy ten instynkt i jego dążeniom wyznaczyć pewien określony kierunek. Normy, dozwalając nowożeńcom na najbardziej intymne współżycie i określając też ogólnie i ogólnikowo uprawnienia i obowiązki wzajemne małżonków, czynią partnerów małżeństwa jedną grupą, instytucją w naj- szerszym znaczeniu tego słowa (tamże: 15). Część środowiska, w której ta para żyje i którajest szczególnie związana z ich współżyciem, jest domem tego małżeństwa. Jest to punkt wypadowy, w którym krzywa ruchu każdego z małżonków co rano zaczyna się, a co wieczór kończy; mówi się też, że małżonkowie żyją we wspólnocie do- mowej. Zaspokajają razem wszelkie swe potrzeby materialne ze wspólnych zasobów i wspólnym wysiłkiem. Mają więc bardzo wiele interesów wspólnych lub bardzo podobnych. Małżeństwo, powiada krótka formuła potoczna, jest wspólnotą stołu i łoża. Małżeństwo jest na ogół grupą trwałą: partnerzy zawierają je z intencją, że będzie dozgonne. Ma wszak być bazą całego ich życia i na tej bazie ma się opierać cały układ stosunków społecznych każdego partnera. Gdyby partnerzy nie mieli intencji żyć ze sobą dozgonnie i gdyby to było wiadome zbiorowości, uważano by, że nie podejmują swej decyzji poważnie i nie zawierają małżeństwa naprawdę, a zbiorowość nie uznawałaby tej grupy za małżeńską. Niektóre zbiorowos'ci wywierają silny nacisk, by małżeństwo było dozgonne, nie dając swego uznania, gdy partnerzy chcą zerwać zwią- zek, a tym bardziej, gdy chcą zawrzeć inne małżeństwo. W innych zbioro- wos'ciach natomiast dopuszcza się łatwiej lub trudniej do tego, że jeden z partnerów zrywa więzy lub że oboje zgodnie się rozchodzą, skoro współ- życie nie układa się im szczęśliwie. Lecz i tu uważa się, że partnerzy próbowali zawiązać współżycie dozgonne i że źle jest dla zbiorowos'ci, gdy próba ta się nie powiedzie. Na ogół bowiem korzystne jest dla zbio- rowos'ci, gdy stosunki między ludźmi układają się w sposób trwały (tamże: 18). Grupa małżeńska zawiązuje się w zbiorowości, między jej członkami. Nie jest to więc sprawa, która obchodziłaby wyłącznie partnerów. Przez to małżeństwo powstają przede wszystkim nowe związki społeczne między każdym z partnerów a członkami rodziny drugiego partnera. Są to związki powinowactwa, pochodne od tego związku małżeńskiego. Z powinowactwa wynika np. znów uprawnienie albo nawet obowiązek pojęcia żony, a z wielu stosunków pokrewieństwa wypływa surowy zakaz luźnego obcowania płciowego, jak i małżeństwa. Dlatego też sprawa małżeństwa danej pary nie jest wyłącznie rzeczą samych partnerów (tamże: 19). Małżeństwo bowiem jest instytucją, poprzez którą społeczeństwo określa członkostwo społeczne każdego nowo naro- dzonego dziecka; określa więzy jego powinowactwa; sposób dziedziczenia własności; wprowadza każde nowo narodzone dziecko w sferę kultury grupy, do której należy i kultury całej społeczności; wyznacza zakres upraw- nień seksualnych swych członków; wyznacza sferę materialnej i poza- materialnej pomocy nowo narodzonym dzieciom, kobietom ciężarnym, żywiącym i wychowującym dzieci. Wszystkie wyżej wymienione zadania są spełniane w każdym społeczeństwie, ale na różny sposób, to znaczy w różnorakim zakresie są wiązane ze związkiem osób traktowanym jako związek małżeński. Stąd w poszczególnych kulturach z pojęciem małżeń- stwa może być wiązana szersza bądź węższa tres'ć (Adamski 1982: 16). Pojmowanie rodziny jako instytucji musi więc uwzględniać bardzo wiele cech i funkcji oraz specyficzny układ stosunków między osobami różnej płci i wieku. Układ ten wyznacza normy regulujące współżycie seksualne, wydawanie na świat dzieci i ich wychowanie, a także linie pokrewieństwa, dziedziczenie majątku i współdziałanie w ramach gospodarstwa domowego. Gdy mówimy o rodzinie jako instytucji społecznej, zawsze mamy na myśli jej formalne ustanowienie i funkcjonowanie według określonych norm społecznych w ramach danego systemu społecznej kontroli. Jako instytucja rodzina jest przedmiotem studiów badających jej strukturę, zakres działania, podział i charakter ról jej członków, a przede wszystkim realizowane funkcje. Sens rodziny jako instytucji sprowadza się więc przede wszystkim do pełnienia przez nią niezbędnych dla społeczeństwa funkcji. Rodzina jest zatem o tyle instytucją, o ile realizuje podstawowe funkcje społeczne, niezbędne dla istnienia społeczeństwa (Adamski 1982: 21-22). 3. Ideologiczne afirmacje i deformacje instytucjonalnego charakteru rodziny Przez pojęcie ideologii rodziny rozumieć będziemy za F. Adamskim „zwarty i spójny system twierdzeń dotyczących treści i wartości zasadni- czych dla rozwoju rodziny, związanych z jej pozycją wobec innych insty- tucji, obejmujący zadania rodziny wobec swoich członków oraz twierdzeń określających warunki funkcjonowania rodziny jako instytucji. Każda ide- ologia rodziny ma swe odniesienie do określonego systemu filozoficzno- religijnego czy światopoglądowego.” (Adamski 1982: 159). Ideologiczne afirmacje i deformacje są często wynikiem określonego typu interesów grupowych, lęku przed zmianami, programów reformator- skich, prób utrzymania istniejącego porządku bądź pozycji własnej grupy itp. Nie miejsce tutaj, by analizować społeczne mechanizmy powstawania tego typu deformacji. Zawsze jednak opierają się one na jakichś uznawa- nych koncepcjach, interpretacji świętych ksiąg, wpływie osób głoszących określone programy itp. Przykładem takich deformacji jest np. wywodzenie chłopskiej genealogii od biblijnego Chama, syna Noego, biblijna inter- pretacja genealogicznej niższości kobiet czy głoszenie nierówności spo- łecznej w niebie na podstawie wyrwanej z kontekstu frazy Modlitwy Pań- skiej „jako w niebie tak i na ziemi”. Z podobnymi deformacjami w odnie- sieniu do rodziny można się było spotkać niejednokrotnie już w zarysie historii poglądów na małżeństwo i rodzinę. Występują one również pow- szechnie na co dzień, szczególnie w odniesieniu do małżeństwa i rodziny oraz grzeszą wszystkimi błędami socjologii „praktycznej” (zdrowo- rozsądkowej), przed którymi przestrzegali W. Thomas i F. Znaniecki (zob. rozdz. I). 3.1. Genealogiczna „ułomność” i „podrzędność” kobiety Deformacje te w szczególności dotyczyły (i dotyczą nadal) kobiet, ich pozycji społecznej, systemu władzy w rodzinie oraz uprawnień mężczyzny jako męża i ojca. Opierają się one w dużej mierze na autorytecie swoiście interpretowanego Pisma Świętego. Np. po stworzeniu pierwszego czło- wieka Adama rzekł Pan Bóg „Niedobrze być człowiekowi samemu, uczyń- my mu pomoc jemu podobną” (Rodz. 2,18 J). Dało to początek trwającym wiele wieków rozważaniom, kogo Bóg stworzył Adamowi - drugiego człowieka czy tylko pomoc jemu podobną. W 1690 r. pojawiła się we Frankfurcie wydana po łacinie książka pod wymownym tytułem: „Kobieta nie jest człowiekiem” a w roku 1753 ukazało się w Lipsku równie postępowe dzieło pt.: „Dowód, że kobiety nie przynależą do rodzaju ludzkiego” (cyt. za Tryfan 1968: 259). Nawet w sytuacji, gdy kobiecie jako żonie i matce nie odmawiano pełni człowieczeństwa, traktowano jąjako istotę niżej stojącą od mężczyzny i jemu podległą. Jak podaje B. Tryfan (1968: 155 i n.), w Polsce średniowiecznej odma- wiano równych praw nawet przedstawicielkom najznakomitszych rodów, a gdy regencję w imieniu swego syna Ludwika Węgierskiego objęła Elżbie- ta Łokietkówna, czternastowieczny kronikarz, Jan z Czarnkowa, pisał, że Polacy ze wstydem przyjęli władzę niewiasty: „Płacz i wylewaj łzy krwawe polski narodzie, albowiem stało się nad tobą przekleństwo proroka, nie- wiasta ujęła berło twych rządów i będzie władać nad tobą”. Prawna nierówność kobiet znajdowała teoretyczne uzasadnienie w po- glądach wielu uczonych. Na przykład Schopenhauer twierdził, że kobieta nie jest powołana do wielkich prac. Istotą jej jest nie aktywność, lecz bierność. Kunsztowną teorię niższości intelektualnej kobiet zbudował Zygmunt Freud. Jego widzenie rozwoju charakteru kobiecego, ukształto- wane na podstawie anatomicznych różnic, zmierzało do wartościowania cech, zainteresowań, postaw i emocji przez pryzmat fizycznej inności. Wyrażając pogardę dla mniejszych zdolności intelektualnych, większej próżności, predyspozycji do nerwic i histerii, bierności, Freud używał terminów „męski” i „kobiecy” jako symboli kontrastowych par wartości: jednej stronie przypisywał wszystkie cechy pozytywne i pożądane, drugiej tylko negatywne. Założenia takie prowadziły oczywiście do określonych konsekwencji praktycznych, sankcjonujących wyłączanie kobiet z udziału w kulturalnej, twórczej i politycznej działalności z powodu rzekomo orga- nicznych braków ich natury. Jeszcze skrajniejsze stanowisko reprezentował Otto Weininger. Jego charakterologiczne studium „Płeć i charakter” jest właściwie traktatem o ge- niuszu i płci. Przyjmując za punkt wyjścia wrodzoną niższość kobiet, godził się na to, by dać im legalną równość, ale uważał, że moralnie i intelektualnie nigdy nie będą one równe mężczyznom. Skoro kobiety przez swą organiczną kłamliwość, niemoralność, ubóstwo umysłowe nie są indywidualnościami, nie mają więc ani osobowości, ani duszy. Nazywając z emfazą różnice między płciami kosmicznym kontrastem, Weininger nie przeciwstawiał kobiecie mężczyzny, ale geniusza. Uznawał on bowiem, że w każdym osobniku rodzaju męskiego drzemie, przynajmniej potencjalnie, geniusz. Kobieta natomiast reprezentuje tylko jedną wartość - płeć, jedyne jej zainteresowania życiowe sprowadzają się do aktywności seksualnej. Dzieląc wszystkie przed- stawicielki rodzaju żeńskiego na matki i kurtyzany, oceniał je wyłącznie z punktu widzenia wartości, które mężczyźni im przypisują. Założenie takie implikowało wyższe wartościowanie mężatek. Zgodnie bowiem z jego teorią kobieta żyje nieświadomie, a świadomość nabywa jedynie od mężczyzny, jest tylko dodatkiem do niego, samotna więc nigdy nie może być geniuszem. W swej pogardzie dla kobiet posuwał się tak daleko, że jedyną uznawaną przez siebie sferę ich aktywności potępiał jako poniżającą, wstrętną i bes- tialską. Złośliwi twierdzą, a historia temu nie przeczy, że u podłoża jego teorii tkwiły własne kompleksy, które sprawiły, że osobisty konflikt nie- możności rozstrzygnął przez samobójstwo w dwudziestym czwartym roku życia (tamże). Nie wszyscy uczeni wrogowie kobiet tworzyli swe konstrukcje teore- tyczne, bazując na złych doświadczeniach osobistych. Żyjący pod koniec XIX w. prof. Bischoff próbował szukać uzasadnień dla twierdzenia o niż- szości intelektualnej słabej płci na drodze badań empirycznych. Dowodził on, że kobiety są z natury upośledzone umysłowo, ponieważ mózg ich waży przeciętnie o 100 gramów mniej niż mózg mężczyzny. Zaprzeczył tej teorii Havelock Ellis, ważąc trzy najcięższe z będących aktualnie w posiadaniu mózgów. Pierwszy co do wielkości, o wadze 2 222 g, należał do robotnika, drugi o wadze 2 012 g - do pisarza Turgieniewa, a trzeci o wadze 1 925 g był mózgiem idioty. Szczególna złośliwość losu chciała, że po śmierci prof. Bischoffa zważono jego mózg i okazało się, że ważył on zaledwie 1 245 g, a więc znacznie mniej niż przeciętny mózg kobiecy (tamże: 159-161). Ale też i w najodleglejszych czasach w historii wielu narodów okru- cieństwo wobec kobiet i ich upośledzenie przeplata się niejednokrotnie z uznaniem i czcią dla nich. Starohinduska księga Manusa zawiera np. takie oto aforyzmy: „Łzy kobiety sprowadzają ogień niebieski na tych, którzy je wyciskają”, albo: „Mężczyzna staje się istotą zupełną tylko przez połą- czenie się z kobietą” (Orzeszkowa 1891). Autorytet Pisma Świętego wykorzystywany był również dla legalizacji oraz instytucjonalizacji skrajnie patriarchalnej struktury rodziny. Napisano w nim bowiem, że po upadku w Raju rzekł Pan Bóg do kobiety: „i pod mocą będziesz mężową, a on będzie panował nad tobą” (Rodz. 3.16. J). Święty Paweł zaś naucza: „Mąż jest głową dla żony zupełnie tak jak Chrystus jest głową dla Kościoła” (Ef. 5.23. K) oraz „Jak Kościół poddany jest Chrystusowi, tak niech żony we wszystkim poddane będą mężom swoim” (Ef. 5.54. K). Dlatego też „Katechizm ludowy” włoskiego teologa F. Spirago (1927: 92-93), przetłumaczony w okresie międzywojennym na kilka języków naucza: „Mąż jest głową rodziny, kobieta niejako ciałem. Jako ciało ulega rozumnej głowie, tak kobieta ulegać powinna mężowi (św. Augustyn). Mąż jest głową żony, jak Chrystus jest głową Kościoła. Zatem jak Kościół poddany jest Chrystusowi, tak żony swoim mężom we wszystkim (Ef. 5.24.). Żona ma się bać i czcić męża swego (Ef. 5.33.), to znaczy, okazywać mu należny szacunek (Ehrfurcht). Iż kobieta ma być poddana mężowi, zarządził Bóg po upadku w grzech (1 Mojż. 3.16). Dlatego, że Ewa dała się uwieść wężowi, który obiecywał jej władzę, równą Boskiej, przeto musi teraz poddaną być mężowi (Św. Ef.). Mąż zatem ma prawo rozkazywać żonie”. Kościół wykazywał w różnych okresach różny stopień rygoryzmu wobec spraw życia małżeńsko-rodzinnego. Powodowane to było głównie dążeniami do korekty wewnątrzrodzinnych zachowań, wykazujących w różnych okresach znaczne często nadużycia i dewiacje. Stopniowo jednak nauka Kościoła coraz mniej nacisku kładła na strukturę rodziny oraz rozkład obowiązków i władzy, a coraz więcej na sferę życia duchowego członków rodziny. Zmiana ta jest bardzo widoczna w nauczaniu Soboru Watykań- skiego II. Szczególnie dotyczy to oceny roli kobiety, życia seksualnego oraz ludzkiego ciała. Interpretacja ustaleń soborowych nie pozostawia wątpliwości, że jest to wyraźna afirmacja dyskryminowanych dawniej przez Kościół sfer życia małżeńskiego. Współczesny Katechizm Kościoła Katolickiego (KKK) wyraźnie pod- kreśla, że godność kobiety nie różni się niczym od godności mężczyzny. Męż- czyzna i kobieta są stworzeni razem, jako „jedność dwojga” albo jako „jedno dla drugiego”. Bóg stworzył ich do wspólnoty osób, aby równi jako osoby, pomagali sobie i uzupełniali się wzajemnie (KKK 371 n). Godność kobiety jest więc zarazem autonomiczna i komplementarna, podobnie jak godność mężczyzny. Kobieta i mężczyzna na równi posiadają również godność „zarząd- ców” Bożych w stosunku do ziemi i całego stworzenia (Rodz. 1.28). Na kobie- cie i mężczyźnie spoczywa więc odpowiedzialność za świat powierzony im przez Boga (KKK 373). Często niesłusznie obarcza się kobietę odpowiedzialnością za upadek człowieka (Rodz. 3, 1-11). Mówi się jednak o grzechu Adama, a nie Ewy (za: Ozorowski 1999: 195). Wyraźnie dowartościowana jest również miłość duchowa i fizyczna małżonków. „Małżeństwo, które jest wspólnotą mężczyzny i kobiety, Bóg uczynił obrazem komunii trynitarnej, a ich wzajemna miłość jest punktem odniesienia do Jego wiecznej miłości. Również rodzicielstwo małżonków jest obrazem Bożego rodzicielstwa. Mężczyzna i kobieta, wspólnie jako rodzice, posiadają godność współpracowników Boga Stwórcy wówczas, gdy poczyna się i rodzi nowy człowiek” (tamże). Ksiądz A. Knotz (2001: 217) pisze wprost: „Namiętność rozpatrywana w nowej perspektywie kieruje się ku największej pełności życia, a nie ku zaspokojeniu braku. Miłość między małżonkami, która wyraża się w akcie płciowym powoduje, że cielesność człowieka zostaje wyniesiona w kie- runku nieba. Ekstazę związaną z radością współżycia seksualnego można porównać do szczęścia życia wiecznego. Dlatego akt małżeński pozwala uzmysłowić małżonkom, na czym polega słodycz spotkania z Bogiem. Porównanie to nie sugeruje, że szczęście wieczne będzie polegało na prze- życiu seksualnym, jak interpretowane jest to w islamie” (tamże). W cis suyuti. jednym z komentarzy do Koranu, raj, do którego się trafia po s'mierci. jest pojęty jako miejsce szczególnej rozkoszy seksualnej. Wybrany będzie mial do swojej dyspozycji oprócz zachwyconych jego pięknem swych żon ziemskich także 70 innych kobiet, które zakochane będą czekały na niego. Za każdym razem, gdy mężczyzna będzie spal z kobietą z haremu, znajdzie ją dziewicą. Rozkosz seksualna będzie wzmocniona. W raju erekcja będzie wieczna, a orgazm będzie trwał 80 lat (zob. tamże). Jest to odwołanie się do znanych powszechnie ziemskich doświadczeń, aby przez analogię uzmysławiać intensywność szczęścia duchowego, któ- rego będziemy mogli zakosztować w niebie. Orgazm jest jednym z naj- bardziej intensywnych ludzkich przeżyć, dlatego odwołując się do tego doświadczenia, najłatwiej można wyobrazić sobie wieczny stan szczęścia ludzi zbawionych. Nieraz przecież w historii próbowano opisać szczęście nieba, np. porównywano ten stan do podniosłej atmosfery wywołanej pięk- nem śpiewu chóru gregoriańskiego (tamże). Jednak w ukształtowanej na podstawie tradycyjnej interpretacji Pisma Świętego rodzinie patriarchalnej mężczyzna był głową, panem życia i śmierci. Niemieckie prawo cywilne XIX w. przewidywało na przykład, że rozstrzyganie wszelkich kwestii dotyczących dzieci należy do męża, który zarządza całym majątkiem, nawet jego częścią wniesioną przez żonę w posagu. Prawo to było wybitnie nieprzychylne dla kobiet, dopuszczało bowiem „umiarkowane cielesne skarcenie żony” w wypadku nieposłuszeństwa (Tryfan 1968: 95). Austriacka ustawa karna z 1892 r. obowiązująca na ziemiach polskich pozostających pod zaborem dopuszczała karanie żony przez męża chłostą, jednak bez cięższego pobicia (zob. Dobrowolski 1966: 210). W Anglii aż do 1870 r. kobietę, niezależnie od wieku, uważano za małoletnią, nad łóżkiem jej wieszając bat. Obowiązywała też „zasada kciuka”, która głosiła, że nie należy bić żony kijem grubszym niż grubość kciuka. W średniowieczu Kościół, propagując przekonanie, że mąż jest głową żony, która powinna mu być poddana, uznawał prawo męża do jej łagod- nego karcenia. Wyraz temu dawały sentencje wyroków konsystorskich w konfliktach małżeńskich, przeważnie wśród nieszlachty, gdy żony skar- żyły się na okrutne traktowanie ich przez mężów. Zabraniano w nich, wyliczając dokładnie: bicia kijem, kaleczenia nożem, siekierą, mieczem, przemęczania i zdzierania odzieży. Daje to pojęcie o okrucieństwie i samo- woli męża, niejednokrotnie panujących w małżeństwie. Cytowane wyroki dozwalały jednak, w razie nieposłuszeństwa żony, karcenie jej rózgami. Słowa „karcił ją i bił jak własną żonę” używane były dla podkreślenia podobieństwa danego konkubinatu do małżeństwa. Wyroki w procesach konsystorskich, w których stroną skarżącą była żona, zawierają jednak, niezależnie od swej treści rzeczowej, klauzulę zabraniającą mściwości wobec żony, a nawet ustanawiają wysoki zakład pieniężny ubezpieczający jej życie (za: Koczerska 1975: 75-76). Bicie żon było więc instytucjonalnie uregulowaną i powszechnie akcepto- waną formą stosunków między małżonkami. O jego powszechności w nie- których warstwach społecznych świadczyć mogą popularne niegdyś przy- słowia, które na szczęście są już coraz mniej znane i rzadziej przytaczane. Zwykle odzwierciedlają one niedolę kobiety, bitej i tyranizowanej przez męża. Przysłowia oddają mężowi władzę nad żoną. Do niego należy więc prawo decyzji w najważniejszych sprawach. Od żony wymaga się posłu- szeństwa. Wyraża to lapidarnie sformułowane przysłowie śląskie; „Chłop je głowa, baba rzyć, co ón powie, musi być”. O mężowskiej racji mówi też przysłowie: „Zawsze chłopska góra, choć na nim tylko skóra”. W stosunku do żony mąż spełniał funkcje opiekuńcze. W niektórych pieśniach śpiewanych na weselu podkreśla się, że wraz z zawarciem przez kobietę związku małżeńskiego funkcje te przechodzą z jej ojca na męża. Jako opiekun mąż mógł żonę karać. Stosował też wobec niej karę chłosty, co było nawet zalecanym w przysłowiach środkiem wychowaw- czym. Mówią one: „Kiedy mąż żony nie bije, to w niej wątroba gnije”; „Kto dobrze kocha, ten tęgo bije”, „Gdy chłop bije, skórka tyje”, „Babę bij, bo się wścieknie”, „Baba jest złoty słup, ino go trzeba od czasu do czasu trochę opucować” (za: Barańska 1975: 131-132). Jeszcze w okresie międzywojennym było rzeczą naturalną, że mężowie publicznie opowiadali, że pobili, a żony że „dostały lanie od chłopa”. Obecnie jest to temat wstydliwie przemilczany, chyba że drastycznie przekroczone zostaną pewne granice. Zdaniem psychologów przemoc w rodzinie jest patologią doskonale zakonserwowaną w polskiej obyczajowości. Wszyscy wiedzą, że istnieje, a równocześnie jakby jej nie było, ponieważ należy do tematów tabu. Wychowanie potomstwa przez bicie traktowane jest jako rodzicielskie prawo i obowiązek - bywa, że osadzane w wychowaniu religijnym. Z kolei agresja wobec kobiet jest tradycyjnie wpisana w rolę mężczyzny i instytucję mał- żeństwa. Kobiety postrzegają przemoc jako atrybut męskiej władzy. O spo- łecznej sile porzekadła „Jak chłop baby nie bije, to jej wątroba gnije” s'wiadczy jego obecność w „Księdze przysłów polskich”. Respekt dla tradycji cechuje także przedstawicieli wymiaru sprawiedliwos'ci. Policja mówi eufemistycznie o „nieporozumieniach rodzinnych” niewartych interwencji. Sąd żąda od ofiar wyników obdukcji, którą należy zrobić na własny koszt; poza tym byle złamana żuchwa czy wykręcona ręka wrażenia nie czyni. Większe zrozu- mienie znajdzie sprawca tłumaczący np. „Zony nigdy nie biłem tak, by zaszkodzić”. Psychologowie nazywają to wszystko kulturowym tłem przemocy, a kryminolodzy podejrzewają, że ciemna liczba aktów agresji w czterech s'cianach stanowi wielokrotność zgłaszanych przypadków. Zarazem jednak wszyscy wolą wierzyć, że ich współpracownicy i znajomi to ludzie łagodni i zacni. Dlatego tak silne jest stereotypowe przekonanie o związku przemocy z tzw. marginesem społecznym: brakiem wykształcenia, degeneracją alkoholową, skrajnym ubóstwem. Tymczasem wśród znęcają- cych się nad rodziną są przedstawiciele wszystkich środowisk, nierzadko ludzie o bardzo wysokiej pozycji zawodowej, którzy w środowisku pracy ukrywają się pod maską nienagannych manier. Ci najczęściej pozostają bezkarni, ponieważ ich ofiary tają domową tragedię, a gdy zdecydują się mówić - nikt im nie wierzy (za: Nowakowska 1997: 33-34). Co najmniej 750 tysięcy Polek pada ofiarą przemocy w rodzinie - wynika z son- daży CBOS dla ..Gazety”. Badanym zadano pytanie, czy „zetknęli się z przypadkami przemocy w małżeństwie, gdy mężczyzna bije kobietę (lub odwrotnie)”. Ponad 5 procent kobiet odpowiedziało, że bywają ofiarami bicia (mężczyźni niemal nie wybierali tej odpowiedzi). Oznacza to, że ok. 750 tys. dorosłych Polek było bitych. Prawdziwa liczba jest większa, bo sporo kobiet wstydziło się powiedzieć prawdę o swoim małżeństwie obcemu człowiekowi (ankieterowi). Maltretowanych kobiet może być milion lub więcej. Przemocy jest mniej w rodzinach o wyższym wy- kształceniu. za to aż dwukrotnie więcej wśród ludzi opisujących swą sytuację ma- terialną jako złą. Wbrew stereotypom nic ma jej więcej na wsi. Aż 60% badanych zna rodziny, gdzie dochodzi do bicia. (Badanie CBOS z 23-28 października na re- prezentatywnej próbie 1 !68 dorosłych mieszkańców Polski, „Gazeta Wyborcza” 4 XI 1997. ,.Nasze bicie codzienne”). 3.2. Pozycja kobiety i podział obowiązków w rodzinie Jeszcze pod koniec XIX wieku w krajach europejskich kobieta miała władzę tylko nad córkami. W tym samym czasie we Francji, Belgii, Szwaj- carii nie wolno było kobiecie występować w charakterze świadka przy spisywaniu umów handlowych i testamentów. We Francji mąż miał prawo dobra wniesione przez żonę w posagu sprzedać, wydzierżawić, obciążyć hipotekami. Kodeks Napoleona sankcjonował dośmiertnąniepełnoletniość kobiety, uznając ją za człowieka jedynie w zakresie obowiązków, a za istotę niesamodzielną w dziedzinie praw. W tradycyjnej polskiej rodzinie chłopskiej, jakich wiele istnieje jeszcze u nas do dziś, zwłaszcza w rejonach bardziej zacofanych, rozłożenie zadań i kompetencji między męża i żonę jest bardzo nierównomierne. Mężczyzna trzyma w swym ręku władzę, zajmuje w rodzinnym zespole roboczym stanowisko kierownika i organizatora produkcji. On decyduje o planach i terminach zasiewów, o rozmiarach hodowli, o potrzebie inwestowania w gospodarstwo. On reprezentuje rodzinę na zewnątrz w kwestiach najmu, zbytu towarów, zakupu narzędzi i nawozów. Jest więc w całym tego słowa znaczeniu „głową rodziny”. Tradycyjny typ gospodarki chłopskiej wyznaczał hierarchię prestiżu w grupie rodzinnej według przydatności gospodarczej. Ponieważ mężczyzna wykonywał prace uznawane za ważniejsze i podejmował decyzje w imieniu całej rodziny, miał on oczywiście stanowisko uprzywilejowane. Bez jego wiedzy i zezwolenia żona nie mogła dokonać żadnej transakcji handlowej, nie mogła sprzedać nic z inwentarza, nawet wniesionego w posagu, ani z wyprodukowanych przez siebie płodów rolnych. Ta dysproporcja pozycji społecznych uwidaczniała się również w życiu towarzyskim i obrzędowym. Goście i sąsiedzi wchodzący do mieszkania najpierw witali się zawsze z mę- żem. On otrzymywał z reguły najlepszą część posiłku, a rodzina nie siadała do obiadu, dopóki jego nie było w domu. W niektórych częściach kraju panował nawet zwyczaj, że żona jadała osobno, a nie przy wspólnym stole. Ta obyczajowa dyskryminacja miała oczywiście swe źródło m.in. w fakcie przeciążenia obowiązkami kobiety, która usługiwała do stołu, a w przerwie jadła sama, nie tracąc czasu. Gdy małżonkowie szli razem na jarmark lub do kościoła, mąż kroczył zwykle pierwszy, by i w ten sposób akcentować swoją przewagę. Różnice w ocenie społecznej w zależności od płci pojawiały się już w momencie urodzenia dziecka. Na przykład, według obowiązującego na niektórych terenach obyczaju, przed obrzędem chrztu ojciec wrzucał do pierwszej kąpieli noworodka pieniądze. Suma zależała od płci: dziewczynka otrzymywała o połowę mniej (za: Tryfan 1968: 96-97). Ważnym instytucjonalnym aspektem rodziny był (i jest) podział obo- wiązków pomiędzy mężem a żoną, nieraz rygorystycznie przestrzegany. Ponieważ nie był on nigdzie i nigdy w wyraźny sposób skodyfikowany, najdokładniejszą jego ilustrację stanowi mądrość ludowa zawarta w przy- słowiach i powiedzeniach wyrażających powszechne przekonania na ten temat. Nakreślają one rolę męża i żony, głównie gdy chodzi o sprawy zarządzania gospodarstwem, organizacji życia i podejmowania decyzji w sprawach zasadniczych. Rola naczelna przypada tutaj mężczyźnie, jako temu, który z natury rzeczy lepiej się do wykonywania tych zadań nadaje. Nie można tu mówić o wyeliminowaniu którejś ze stron, ale o określeniu odpowiedniej roli dla każdego z partnerów, co znajduje potwierdzenie w takich sformułowaniach. „Mężczyzna ma rządzić dla dobra kobiety”, „Dziewka nie potrzebuje pisarza jeno gospodarza”, „Na podziwianie chłop baby nie potrzebuje, ino do roboty”. Często rola gospodyni nie jest wdzię- cznym zajęciem i nie ma pozytywnej opinii - „Gospodyni - domowe pomietło”, „Gospodyni dobra trzy węgły domu utrzymuje, a gospodarz czwarty, ale gdy gospodarz ten jeden puści, to i tamte polecą”, „Za dobrym gospodarzem dobra gospodyni”, „Jaki gospodarz, taki dom”. Kobiecie przypada więc rola bardziej podrzędna - „Gdzie chłop nie może, tam baba nie pomoże”, czy też „Dobra żona sługa doma”. Taka zależność od męż- czyzny miała być czymś naturalnie pozytywnym, nawet mimo przejawów despotyzmu ze strony męża w codziennym życiu: „Choć chłop bije i kopie, to najlepiej przy chłopie”. Rangę gospodarza określa też stwierdzenie: „Więcej oznacza gospodarza puknięcie niż gospodyni fuknięcie” oraz „Kiedy pana nie ma w domu, to myszy po stole biegają”. Czasami rolę mężczyzny jako naczelnej osoby w domu określają przysłowia o raczej dwuznacznej wymowie np.: „Mąż doradza, a przy żonie władza”, czy też „Mąż jest głową domu, a kobieta szyją”. Sytuację, w której role społeczne w rodzinie zostały odwrócone obra- zuje również wiele przysłów i porzekadeł, ale mówią one o takim stanie rzeczy zdecydowanie negatywnie: „Zona z pola wraca, a mąż kury maca”. Natura nie toleruje takich wybryków, gdyż „Samo przyrodzenie okazuje, iż mąż żonie rozkazuje”, „Dawno ludzie powiedzieli, chłop do cepów, baba do kądzieli”, co parafrazowane w latach 50. przyjęło formę „Chłop do kielni, baba do patelni” czy też wcześniejsze „Nie przystoi mężowi kądziel, a białogłowie miecz”. Ta negatywnie oceniana sytuacja wyrażona została w licznych przysłowiach przyjmujących formę przestróg przed skutkami nieprzestrzegania prawidłowości wypełniania swej, z natury rzeczy wynikającej roli społecznej. „Biada temu domowi, gdzie żona przewodzi mężowi”, „Stare przysłowie, że źle w tym domu się dzieje, gdzie pietuch jaja niesie, a kura zań pieje”, „Złe gospodarstwo, gdzie kądziel przewodzi nad mieczem”, „Gdzie kądziel rządzi, tam rozum błądzi”, „Gdzie donica (makutra) rządzi, tam wiercimak błądzi”, „Złe ten dom rządzi, gdzie baba sądzi”, „Niedobrze tam, gdzie mąż w spódnicy, a żona w gatkach chodzi”, „Mąż w spódnicy, a żona w kapocie diabłu przyczyniają w robo- cie”. Nie jest też wskazane, aby mąż mieszał się do spraw kulinarnych: „Niedobrze tam, gdzie mąż żonie w garnki zagląda”. Mężczyźnie przypada rola odpowiedzialniejsza, dlatego też „Mąż bez własnego zdania, nocleg bez posłania, most bez poręczy - gorszy niż sen zajęczy”. Natura lubi jednak płatać figle i nie zawsze ten, kto powinien rządzić, jest do tego predysponowany: „Pobłądzą szybko w takim domu rządy, gdzie kiep powozi, a w chomąty mądry”. Dla dobra całego gospodarstwa dopuszcza się w takim wypadku zamianę ról: „Kiedy sam głupi, a zaś mądra ona - tam niech mąż żoną, a mężem będzie żona”. Jest to jednak sytuacja osta- teczna, a najbardziej optymalna to ta, kiedy „Chłop robotny i żona pyskata, to wezmą razem choćby i pół świata”. Drugorzędna pozycja żony miała też swoje źródło w ogólnie przyjętych poglądach podkreślających niską wartość kobiety w ogóle. Znajdują one odbicie w przysłowiach znanych i powtarzanych od niepamiętnych czasów: „Niewiasta - zła rzecz”, „Niewiasta na złe rozumna, pamiętna, na dobre głupia, zapamiętliwa”; „U niewiasty długie włosy, a krótki rozum”; „Trzymać kobietę za słowo, a piskorza za ogon, na jedno wychodzi”, „Nie potrzeba rady niewieście do zdrady” (za: Barańska 1975: 133). 4. Historyczna rola instytucji rodziny w Polsce Należy żałować, że nie istnieje jeszcze syntetyczne opracowanie historii rodziny polskiej oraz jej obrazu i znaczenia w dziejach naszego narodu. Obraz ten możemy częściowo odtworzyć, posługując się świetnymi, chociaż cząstkowymi opracowaniami takich autorów, jak J.S. Bystroń (1960), W. Łoziński (1974), M. Koczerska (1975) oraz Z. Kuchowicz (1975), za którymi przytoczone zostaną ważniejsze fragmenty dotyczące funkcjonowania rodziny jako instytucji. Jak zauważa Łoziński (1974: 172), mawiano, że dawniej Polska stała jednostkami. Rzec by raczej można, że stała rodziną. W społeczeństwie tak niedostatecznie obwarowanym instytucjami ładu i bezpieczeństwa publicznego, w kraju, o którym Rej powiada z goryczą, że „Żadna banda, a snadź i cygańska, nie jest w takiej niedbałości, a snadź jest we lepszym zaopatrzeniu, niźli sławne a zacne to państwo nasze” większa część tych obowiązków, które spełniać winny państwo, władze, ustawy, spadała na rodzinę. Najsurowszy nawet sędzia przeszłości przyznać musi, że rodzina polska spełniała ten wielki obowiązek, że była najsilniejszym fundamentem obywatelskim i narodowym, i że w najgorszych nawet czasach być nim nie przestała. Kiedy wszystko poszło w gruzy, na niej budowało się nowe życie, przechowała w sobie wiernie wszystko, co było warunkiem i rękoj- mią odrodzenia. W przeszłości, która nas tu zajmuje, spełniała misję wyrównania, godziła sprzeczności publicznych i prywatnych interesów; była bodźcem i hamulcem zarazem - bodźcem swoją tradycją i ambicją, hamulcem swoją poczciwością i karnością. Można powiedzieć, że topniał w niej i miarkował się krnąbrny i porywczy temperament narodowy, poskramiał się wybujały i aż do nie- sforności niezawisły indywidualizm szlacheckiego charakteru. Etyczna siła rodziny długo była jedynym ratunkiem spraw publicznych; rodzina była też najwyższą, a może nawet jedyną rozstrzygającą instancją opinii w społe- czeństwie, którego klątwą była bezkarność i pobłażliwość publiczna. Bardziej niż na wyroku trybunalskim, bardziej niż na sejmikach i na sejmie, na zjazdach i na wyborach, gruntowało się zdanie o ludziach na opinii rodzinnej - nawet banita i infamis długo mógł wyzywać bezbronne społeczeństwo i żartować z wyroków publicznych, ale próg poczciwego domu wytykał kres jego zuchwalstwu, a związek z szanowaną rodziną stawał się dlań nie- możliwy. Człowiek wątpliwego charakteru łatwiej mógł odgrywać rolę w publicznym życiu, aniżeli znaleźć poczesne miejsce u czyjegoś' rodzinnego ogniska, łatwiej mu było zostać urzędnikiem powiatowym, posłem lub deputatem na trybunał, aniżeli spowinowacić się z zacną rodziną, otrzymać rękę córki dobrego domu czy ożenić w nim syna. Wpływ i znaczenie rodziny były tym potężniejsze, im szerzej pojmowano jej granice, a nigdzie nie pojmowano ich tak szeroko jak w Polsce. Swiadomos'c łącznos'ci rodzinnej sięgała w najdalsze filiacje; rodzina stawała się wielką rzeszą, a wymownym symbolem jej moralnego obszaru był fakt, że już sama wspólnos'ć herbu stworzyła w języku szlacheckim nazwę ze znaczeniem powinowactwa, bo nazwę „stryjców herbowych”. Znano i s'ledzono u nas najdalsze powinowactwa i pokrewieństwa, przyznawano się do najodleglej- szych koligacji i filiacji i uznawano je chętnie nawzajem. W kraju, w którym nigdy nie było heroldii, jaka istniała np. w Anglii i Francji, wiadoma była przecież dobrze historia rodów, a mimo skłonnos'ci do bajecznych wywodów wypływających z manii pochodzenia od cudzoziemskich, często nawet klasycznych rzymskich protoplastów, mimo wszystko i wszystkich szlachta umiała trzeźwo i trafnie ocenić i starożytnos'ć, i dostojnos'c każdej familii. Nigdzie może tylu co w Polsce nie było urodzonych genealogów, którzy z pa- mięci umieli wyliczyć wszystkie parantele i koligacje szlacheckich domów, sięgając w daleką przeszłos'ć i w dalekie stopnie, nigdzie też może nie starczyło tak mało do tytułu krewieństwa i powinowactwa. „Krewny, jak żerdź po płocie, jak woda po kisielu, jak s'cieżka po zagumniu” - żartowano sobie z tych wywodów, które, dochodząc do przesady, przybierały często cechy s'miesznosci, ale wypływały zawsze z szanownego i szerokiego poczucia łącznos'ci rodzinnej. „Jego baba i moja były to dwie babie - kochały się, jednakie mając w herbie Grabie”-powiada Wacław Potocki o takim sąsiedzie genealogu (tamże: 193). Jak podkreśla Z. Kuchowicz (1975: 156 i n.) rodzina stanowiła pod- stawową komórkę panującego owczes'nie systemu społecznego. Posiadała ona strukturę wybitnie patriarchalną. Byt jej opierał się na surowym auto- rytecie ojcowskim. Wprawdzie zakres i trwałość władzy ojcowskiej zależna była od wielu czynników, przede wszystkim decydowało o tym rozwar- stwienie społeczne, nie ulega jednak wątpliwos'ci, że odgrywała ona ol- brzymią rolę w obyczajowości wszystkich grup ludności. Najsilniej władza ojcowska zaznaczała się w rodzinach szlacheckich i u zamożnego miesz- czaństwa. Między energicznym, dysponującym majątkiem ojcem a resztą rodziny, łącznie z małżonką, istniał w zasadzie olbrzymi dystans. Dla dzieci uosabiał on wręcz władzę, nazywały go zwykle „panem ojcem”, nie śmiały usiąść w jego obecności. Między ojcem a dziećmi istniała więź opierająca się nie tyle na serdeczności, wzajemnym zaufaniu, co raczej na zasadach obowiązującej tradycji, respekcie i strachu. Zakaz ojcowski uniemożliwiał podjęcie jakiejkolwiek decyzji, odmowa z jego strony błogosławieństwa równała się nieszczęściu. Dopóki żył ojciec, dopóty majątek był niepo- dzielny i nawet dorośli synowie zależni byli od jego woli i nie mogli marzyć o całkowitej samodzielności, chyba że ojciec zezwolił na małżeń- stwo i syna wyposażył. W wystąpieniach publicznych, nawet w spotkaniach rodzinnych, akcentowano na każdym kroku tę zależność. Dorośli synowie chodzili w pewnej odległości za głową domu, nosząc np. jego szablę, stawali prawie na baczność przy ławce, w której zasiadał on w kościele itp. Stosunki takie typowe były zwłaszcza dla kół tzw. sarmackich, pro- wincjonalnych, konserwatywnie trzymających się zwyczajów na które złożyły się całe wieki. Władzę zachowywał ojciec aż do śmierci. Nic więc dziwnego, że młodzież traktowała swój dom rodzinny nieomal jak swego rodzaju więzienie. Ciągła obawa przed gniewem i karą, najczęściej fizyczną, jaka mogła spotkać młodego człowieka ze strony ojca, i to zadawaną na oczach domowników i służby, budziła niechęć i rozżalenie. Nie ulega wątpliwości, że u jednostek bardziej wrażliwych i o słabszej konstytucji fizycznej powstawały na tym tle nerwice, wręcz stany chorobowe. Z ra- dością więc młodzież wyrywała się na dwory pańskie, dwór królewski czy nawet do wojska lub klasztoru. Stosunki między ojcem a dziećmi układały się nieco łagodniej w kołach wielkopańskich oraz wśród szlachty przebywającej dłużej w dużych mia- stach i podatniejszej na przyjmowanie nowych wzorów obyczajowych. Przeobrażenia te zaznaczyły się jednak silniej dopiero u schyłku XVIII w., tak że właściwie do tego momentu silna władza ojcowska stanowiła cha- rakterystyczny rys naszej obyczajowości. Te patriarchalne stosunki budziły zdziwienie u wychowywanych na innych wzorach cudzoziemców, pochodzących z zachodniej Europy, szczególnie zaznaczyło się to w drugiej połowie XVIII wieku (tamże: 157). Te surowe stosunki potrafiła często łagodzić matka. Matka w ówczesnej obyczajowości była postacią ogromnie czczoną. Dzieci rzadko ją zniewa- żały. Jeśli zdarzał się taki wypadek, uważano go za ciężkie, poważne prze- stępstwo (w podaniach np. potworom-zbrodniarzom zarzuca się często maltretowanie matek). Zarówno wśród plebsu, jak i szlachty piętnowano wyrodnych synów, którzy dopuszczali się zniewag wobec matki. Matki bywały z reguły łagodniejsze, darzyły dzieci serdeczniejszym uczuciem, chroniły je też nie tylko przed przeciwnościami losu, lecz nawet przed tyranią ojców. Przekazy ilustrujące życie szlachty informują, jak to nie- jednokrotnie ojciec nakazywał preceptorom i wychowawcom surowo karać wszelkie przewinienia syna, matka zaś zakazywała zdecydowanie realizacji tych żądań (tamże: 158). Roli kobiety-matki nie można jednak przeceniać, gdyż same uczucia, które miały one dla swych dzieci nie były w stanie zmienić patriarchalnej struktury staropolskiej rodziny. Małżeństwa zawierane wśród szlachty i magnatów bywały niedobrane nie tylko ze względu na różnicę wieku współmałżonków, gorzej było, jeśli któraś ze stron cierpiała na poważną chorobę fizyczną czy psychiczną. W dążeniu do realizacji ambitnych planów żeniono się bowiem lub wyda- wano panny za mąż nawet za jednostki nienormalne, kalekie, cierpiące na rozmaite nerwice i psychozy. Komercjalne podejście do małżeństwa sta- nowiło charakterystyczny rys obyczajowości szlacheckiej. Większość współczesnych czytelników patrzy na dawne życie oby- czajowe, m.in. rodzinne, oczyma powieściopisarzy, sugerując się przede wszystkim genialną literacko, lecz niestety daleką od wiarygodności wizją stworzoną w Trylogii przez Henryka Sienkiewicza. Do dziś żywe zainte- resowanie wzbudza romans i pożycie małżeńskie pana Michała Wołody- jowskiego. Otóż jego żona Basia, ściśle Krystyna Jeziorkowska, w istocie nie miała w sobie nic z dzielnego, młodziutkiego hajduczka. Wyszła za pana Michała w wieku lat ponad czterdziestu jako wdowa po trzech mężach: Świrskim, Kondrackim i Cwilichowskim. Nie tylko nie towarzyszyła mę- żowi podczas oblężenia Kamieńca, lecz w obawie przed inwazją wyjechała aż na Litwę, uwożąc ze sobą rodzinne kosztowności. Powróciła stamtąd dopiero po śmierci męża i zaraz wyszła za mąż po raz piąty za pisarza podolskiego Dziewanowskiego. Oczywiście również i całe porwanie Basi przez Azję jest wytworem wyobraźni autora powieści (tamże). Wiek XVIII jeszcze bardziej zmerkantylizowal małżeńskie związki. Opinii tych nie można jednak generalizować, fakty takie dotyczą przede wszystkim kół wielkopańskich. Spotyka się bowiem w źródłach informacje świadczące o tym, że wiele małżeństw szlacheckich, a także i magnackich, łączyło serdeczne, głębokie uczucie. W języku staropolskim żonę określano mianem „dożywotniego przyjaciela”. Widziano w niej nie tyle kochankę, ile właśnie powiernika, dożywotniego współtowarzysza doli i niedoli, matkę swego potomstwa. Stąd też dążność do obopólnego zrozumienia się, stąd nadawanie wysokiej rangi przywiązaniu, lojalności, trosce o codzienne spra- wy swych najbliższych. Konkludując, sprawy uczuciowe i życie małżeńskie układało się w daw- nej Polsce rozmaicie, należy więc unikać jakiejś jednostronnej, schema- tycznej oceny. Na pewno uczucie w tych czasach odgrywało mniejszą rolę niż miało to miejsce w wielu strukturach obyczajowych wieków XIX i XX, obyczajowość szlachecka stworzyła jednak taką koncepcję szczęścia małżeńskiego, że i miłość miała w niej swoje miejsce. W obyczajowości szlacheckiej żona cieszyła się poważną pozycją, wymagano dla niej god- nego, „obyczajnego” stosunku. Kobiety potrafiły to dyskontować i uzys- kiwały nieraz poważny, a nawet przemożny wpływ na swoich współmał- żonków. Fakty takie miały w Polsce miejsce chyba częściej niż w innych krajach, dlatego też pozycja kobiety u szlachty dziwiła nieraz cudzoziem- ców (Kuchowicz 1975: 169). Jak podkreśla Łoziński (1974: 173) - gdyby jedyną i rozstrzygającą cechą obyczajowej kultury było stanowisko kobiety, to szlacheckiej Polsce należałby się może z tego tytułu prym między narodami. Stanowisko żony i matki było w całym znaczeniu tego słowa dostojne; wpływ kobiety wielki, często nawet przemożny. Zona „klejnot drogi”, żona „miły i wdzięczny, a tobie równy towarzysz”, żona „ozdoba mężowi”, żona „głowy korona” - wszystkie te nazwy, spotykane ustawicznie u naszych starych poetów i pi- sarzy, począwszy od Reja i Kochanowskiego, a skończywszy na najpóź- niejszych, to nie były czcze tylko słowa, jak tyle innych w naszej, nie zawsze szczerej literaturze, to była cała prawda; stwierdzają to wszystkie inne, najmniej podejrzane źródła obyczajowe przeszłości: akta sądowe, intercyzy, testamenty, listy poufne, nie mówiąc już o pamiętnikach. Z powyżej przytoczonych informacji wynikałoby, że, jak w tylu spra- wach domowych i pozadomowych, tak samo i w życiu towarzyskim kobiety zajmowały dominujące stanowisko. Jednak wydaje się, że wniosek taki byłby mylny. Mamy wprawdzie tylko skąpe wiadomości o życiu towa- rzyskim w wiekach minionych, ale to, co wiemy, wystarcza, aby odnieść uzasadnione wrażenie, że towarzyska rola kobiety nie pozostawała w odpo- wiednim stosunku do jej zalet i przymiotów okazywanych w praktycznym i domowym życiu. Było kilka powodów tego objawu: najpierw surowe aż do przesady pojmowanie skromności i wstydliwości niewieściej, wynika- jący stąd podyktowany wychowaniem brak towarzyskich stosunków z płcią męską w pierwszej młodości, a co za tym iść zwykło, brak dozwolonej nawet i niewinnej zalotności - a w końcu i braki samegoż wychowania, które nie dawało kobiecie dostatecznej oświaty, a już zupełnie zaniedbywało kultywowanie tych stron umysłu i fantazji, które są duszą konwersacji i wykwintniejszego pożycia z ludźmi. Kobieta polska wieków przeszłych miała dużo wrodzonej inteligencji, ale bardzo mało umysłowego wykształ- cenia. Spotykamy liczne przykłady, że szlachcianki ze znaczniejszych nawet domów podpisać się nie umiały: zdradzają nam tę niemiłą tajemnicę akta sądowe (tamże: 180). W tym czasie jednak wiele kobiet wielkopańskich zaczęło również odgrywać rolę w życiu politycznym, dość przypomnieć królowe - Ludwikę Marię i Marysieńkę Sobieską. Panny ich fraucymeru pełniły rolę agentek politycznych, inspirując misterne intrygi, usidlając swymi wdziękami sarmackich dygnitarzy, by następnie wprzęgać ich w rydwan dworskiej, królewskiej czy frakcyjnej polityki. Bywało, że te ambicje polityczne wią- zały się z prostą rozwiązłością, niemniej w drugiej połowie XVII w. w kołach wielkopańskich można dostrzec zdecydowany wzrost znaczenia kobiet w życiu politycznym. A już szczególnie zaczęły się wymykać spod kurateli męskiej w wieku XVIII, kiedy to coraz staranniejsze otrzymywały wykształcenie. W tym okresie można nawet mówić o zakulisowych rządach kobiet. Słynne jest powiedzenie Fryderyka II z roku 1752, że w Polsce „rozum popadł w zależność od niewiast, one intrygują i rozstrzygają o wszystkim, podczas gdy ich mężowie się upijają”. Następne lata spotę- gowały jeszcze ich wpływy, stąd też w historiografii o okresie tym mówi irtobliwie: „kiedy nami rządziły kobiety”. Wpływ kobiet był zarówno w kołach społecznie konserwatywnej konfederacji i w otoczeniu postępowego Stanisława Augusta. Historycy zwracają uwagę, że wiele wybitnych kobiet tej doby miało niewiele sobą reprezentujących, wręcz ograniczonych mężów, za których właśnie one prowadziły działalność polityczną. Można nawet mówić w tym okresie o swoistej politykomanii dam oraz ich zakulisowych gierkach. Zwróciło to także uwagę cudzoziemców, którzy na każdym kroku podkre- ślali rolę, jaką ówcześnie pełniły kobiety w Polsce. Dobrze znający polityczny świat warszawski Schulz, omawiając sprawy publiczne, tak powiada: Wszystko to razem wziąwszy łatwo zrozumieć, dlatego w Polsce tak zwycięski wpływ na wszelkie sprawy mają kobiety. Powaga, nauka, pracowitos'c nigdzie kobiet podobno nie odznaczają, a u tutejszych ich najmniej. Ale przy sposobie, w jaki tutejsze sprawy się dobywają, nie potrzebują one tych przymiotów, które by im raczej szkodliwe niż pożyteczne być mogły. Wdzięk powierzchowny i wypływająca zeń siła przekonania, sztuka zręcznego pochlebiania, obudzania pewnych nadziei, zmiękczania łzami, wzruszania miłą niecierpliwością, pięknym gniewem przeraża- nia: powolnos;ć i grzccznos:ć, które natura im dała jako oręż przeciw mężczyźnie umieją użyć bardzo trafnie. Przymioty tc, złączone z chytrością i umiejętnością słowa, cudów dokazują; miłość, zapał, zachwycenie równic wiele czynią jak złoto, klejnoty, ekwipaże i często też się równie zużytkowują. Należy podkreślić, że wpływy kobiet, a w pewnych latach wręcz nawet ich hegemonia, miały miejsce wyłącznie w sferach arystokratycznych, warstwa średnioszlachecka i patrycjat w dalszym ciągu nie dopuszczały, by kobiety odgrywały jakąkolwiek rolę polityczną, pozostawiało im się najwyżej wpływ na rodzinę i dom. Mimo to można mówić, że w końcu XVIII w. pozycja kobiety w wielu dziedzinach życia i we wszystkich warstwach uległa wzmocnieniu i że zmniejszyła się w tym czasie przepaść pomiędzy mężczyzną a kobietą. Nauka, literatura, sztuki piękne nadal stanowiły prawie wyłącznie domenę mężczyzn. Kobiet w dalszym ciągu nie dopuszczało się do zdobywania wykształcenia. Nawet szlachcianki były analfabetkami lub, w najlepszym razie, półanalfabetkami. Wśród większości mężczyzn pano- wało przekonanie, że kobiety nie reprezentują zdolności intelektualnych, ograniczano więc ich rolę w procesach kulturowych. Na przestrzeni XVI- XVIII w. działało jednak wiele kobiet, które swoją twórczością podważały wspomniane przekonania i przyczyniały się do zapoczątkowania procesu emancypacji. Można tu wymienić tak wybitne jednostki, jak np. Anna Wazówna, Anna Stanisławska, Elżbieta Drużbacka. Poważne zmiany w tej dziedzinie nastąpiły w dobie oświecenia, które sprzyjało tendencjom emancy- pacyjnym. W tym okresie kobiety zaczęły już odgrywać poważną rolę w ży- ciu kulturalnym, stając się m.in. głos'nymi mecenasami. Można tu przy- pomnieć m.in. działalność Heleny z Przeździeckich Radziwiłłowej, Anny Jabłonowskiej, Izabeli Czartoryskiej (za: Kuchowicz 1975: 153). 5. Funkcje i struktura rodziny jako instytucji Rodzina jest instytucją ogólnoludzką spotykaną we wszystkich epokach i kulturach. Do jej uniwersalnych, wszędzie spotykanych funkcji należy zaspokajanie popędu seksualnego, utrzymywanie biologicznej ciągłości społeczeństwa (płodzenie, pielęgnacja, kształcenie i wychowanie dzieci), utrzymywanie ciągłości kulturalnej poprzez przekazywanie potomstwu dziedzictwa kulturowego (języka, obyczajów, wzorów zachowań), nada- wanie obwarowanej wzorami kulturowymi pozycji społecznej swoim dzie- ciom, zaspokajanie potrzeb emocjonalnych oraz kontrola nad zachowaniami członków rodziny. W socjologii małżeństwo i rodzinę jako instytucję analizuje się głównie przez pryzmat funkcji, które pełni ona w społeczeństwie. Różni autorzy i badacze przytaczają różny rejestr tych funkcji. Termin funkcja oznacza pewną stałą działalność, nakierowaną na określony cel. Gdy mówimy, że jakaś instytucja ma określone funkcje społeczne, to chcemy zaakcentować, że wykonuje ona określone czynności, na które oczekuje społeczeństwo, przynosi jakieś skutki, zaspokaja określone potrzeby, wywołuje efekty ważne dla innych instytucji społecznych. Kiedy mówimy o istotnych i waż- nych funkcjach instytucji, to myślimy o tych skutkach działań, bez których nie można sobie wyobrazić istnienia i funkcjonowania społeczeństwa. Większość opracowań poświęconych zagadnieniom rodziny przytacza szerszy bądź węższy rejestr funkcji przez nią spełnianych. Funkcje te wynikają zawsze w sposób istotny ze społeczno-ekonomicznego i kul- turowego charakteru społeczeństwa, w którego ramach rodzina występuje. W odniesieniu do rodziny polskiej najczęściej wymienia się funkcje wyodrębnione przez F. Adamskiego, J. Szczepańskiego (1970) i Z. Tyszkę (1974). Funkcje rodziny wyodrębnione przez: F. Adamskiego (1982) J. Szczepańskiego (1970) Z. Tyszką (1974) Funkcje instytucjonalne: Utrzymywania Materialno-ekonomiczna Prokreacyjna ciągłości (biologiczna) biologicznej Opiekuńczo-zabezpieczaj ąca Ekonomiczna Utrzymywania Prokreacyjna Opiekuńcza ciągłości Socjalizacyjna kulturalnej Seksualna Stratyfikacyjna Integracyjna Nadawanie Legalizacyjno-kontrolna pozycji Funkcje osobowe: społecznej Socjalizacyjna Małżeńska (intymne życic) Zaspokajanie Klasowa Rodzicielska potrzeb Braterska emocjonalnych Kulturalna Kontroli Rekreacyj no-towarzyska nad postępowaniem Emocjonalno-ekspresyjna Liczba wyodrębnionych funkcji jest zależna oczywiście od szczegó- łowości i sposobu ujęcia funkcjonowania rodziny. Np. szerzej pojęta funkcja wychowawcza obejmuje elementy takich funkcji jak: opiekuńcza, socjali- zacyjna, emocjonalna, kontroli itd. Często podkres'la się, że przez pryzmat funkcjonowania rodziny można we właściwy sposób ujmować i charakte- ryzować ważne i istotne elementy kultury danego społeczeństwa oraz elementy subkultury określonej klasy czy warstwy, którą ona reprezentuje (zob. Tyszka 1974: 237). Na ogól im bardziej społeczeństwo jest rozwinięte cywilizacyjnie, im szerszą posiada sieć instytucji wspomagających rodzinę, tym funkcje ro- dziny są mniej liczne, a niektóre ulegają daleko idącej redukcji. Wartość rodziny dla jednostki tkwi w jej ponadindywidualnym, obie- ktywnym charakterze, zewnętrznym w stosunku do człowieka, a także w możliwości konstytuowania i nadawania wartości ludziom i rzeczom zgodnie z naszymi potrzebami. Trwałość tej instytucji czy raczej tych dwu instytucji: rodziny i małżeństwa, wynika z łączenia satysfakcji osobistych (intymnych, psychicznych, społecznych) z ogólnospołecznym interesem, którym jest ciągłość kulturowa (zob. Trawińska 1977: 28 i n.). Instytucjonalny aspekt małżeństwa i rodziny jest bardzo ważny. Mia- nowicie zwraca się w nim uwagę na tak istotną płaszczyznę zagadnienia, jak powszechnie pożądany układ praw, obowiązków i wzorów zachowań się członków wspólnoty małżeńskiej w społeczeństwie. Brak jasnych, zinstytucjonalizowanych kryteriów w tym względzie może prowadzić do przejawów dezorganizacji i zasadniczej zmiany dotychczasowych pojęć (np. występująca w niektórych krajach tendencja do określania związków homoseksualnych czy kohabitacji jako małżeństwa). Podsumowując, rodzina jest rzeczywistością swoistego rodzaju. Sta- nowi ona bowiem zarówno grupę, jak i instytucję społeczną, o czym była już mowa wcześniej. Realizuje ona podstawowe funkcje niezbędne dla istnienia społeczeństwa. Dlatego małżeństwo ze względu na swą rangę społeczną, zarówno w procesie swego powstawania, jak i trwania, jest podporządkowane społeczeństwu. Posiada określoną pozycję prawną, która zapewnia mu trwałość oraz narzuca formalnie charakter stosunków z innymi grupami czy instytucjami, ma także własną organizację wewnętrzną wyznaczającą prawa i obowiązki rodziców i dzieci, męża i żony współ- działających w ramach wspólnoty rodzinnej. Jest związkiem o charakterze publicznym, o utrwalonej wewnętrznie strukturze i określonym zakresie trwałości. We wszystkich okresach historycznych i wszystkich środowis- kach społecznych rodzina miała i ma dwoisty charakter: społeczny i pry- watny. Badacze kultury, etnologowie i socjologowie zarejestrowali ogromną różnorodność form ingerencji społecznej w życie rodziny. Nie znaleźli jednak żadnego społeczeństwa, w którym sprawy małżeństwa i ro- dziny pozostawione byłyby wyłącznie samym zainteresowanym. Ingerencja społeczna w życie małżeńsko-rodzinne przejawia się zarówno w postaci kreowania jego wzorów, jak też kontroli oraz stosowania sankcji wobec uchylających się od realizowania obowiązujących wzorów. Rodzina jest instytucją o dużej społecznej doniosłości. Dostarcza no- wych członków społeczeństwu, zapewnia jego biologiczne trwanie, istnienie, jest szczególną grupą o biologiczno-społecznym charakterze, bo powiększa swój skład i zmienia strukturę wskutek biologicznego procesu rozmnażania. Instytucjonalny aspekt małżeństwa i rodziny jawi się także w tym, że społeczeństwo musi racjonalnie planować swój dzień dzisiejszy i jutrzejszy, a przez to musi też oddziaływać na życie rodzinne w taki sposób, by nie pojawiały się w nim skutki negatywne, które odbiłyby się potem w skali całej zbiorowości, np. sieroctwo społeczne. Pierwszorzędne znaczenie małżeństwa i rodziny jako instytucji i grupy społecznej wynika też z faktu, że człowiek może być w sensie osobowoś- ciowym, podmiotowym i społecznym zrodzony przez rodzinę, a nie tylko przez materialną zbieżność współdziałania dwóch fizycznych organizmów, czyli przez „sumę” tego co męskie i żeńskie. Taka suma byłaby bowiem tylko płaszczyzną biologiczną, a nie wspólnotową, osobową i ludzką (zob. Bajda 1976). Z rozważań dotyczących socjologicznego pojęcia instytucji wynika, że instytucje są szeroko rozumianymi zespołami urządzeń społecznych, powstałymi w celu zaspokajania potrzeb jednostkowych i grupowych oraz w celu regulowania ludzkich zachowań. Skoro pojmujemy instytucje jako „zespoły urządzeń”, to urządzenia te muszą posiadać funkcjonalną, przejrzystą oraz społecznie usankcjonowaną strukturę. Dopiero rodzaj i cha- rakter tej struktury decyduje o społecznej efektywności instytucji, o jej żywotności bądź kryzysie i upadku. Dotyczy to również takiej instytucji jak rodzina. Oczywiście określoną strukturę posiadają nie tylko zinstytu- cjonalizowane elementy rzeczywistości społecznej, ale w przypadku socjo- logicznej analizy instytucji, zagadnienia jej struktury nabierają szczegól- nego znaczenia. W potocznym rozumieniu struktura to budowa, konstrukcja lub układ części jakiegoś przedmiotu czy zbioru. J. Szczepański uważa, że „skład grupy to członkowie oraz ich cechy osobiste i społeczne, natomiast struktura grupy to układ wszystkich elementów nie tylko członków i zasad ich wzajemnego przyporządkowania. A więc struktura to to samo co budowa, oznacza ona taki sposób ułożenie elementów składowych, aby mogły one wykonywać swoje funkcje, uzupełniając się i harmonizując tak, aby grupa jako całość mogła się utrzymać i rozwijać” (Szczepański 1970: 274). Tak więc struktura społeczna to pewien całościowy system, w którego ramach pełnione są określone role i funkcje społeczne oraz kształtowane pozycje społeczne. Jeżeli będziemy chcieli określić strukturę interesującej nas rodziny, to możemy ją określić jako stałe ramy, wewnątrz których przebiega życie i zachowanie malżeńsko-rodzinne. Do struktury rodziny zalicza się: a) Formy instytucjonalne tworzące małżeństwo i rządzące nim, czyli spo- łecznie uznane formy wyboru partnerów, wiek uznany za odpowiedni do zawarcia małżeństwa, instytucjonalne formy zawarcia małżeństwa, jego rozwiązania, liczbę partnerów w małżeństwie i pokoleń w rodzinie. b) Wzory regulujące współżycie wewnątrz rodziny oraz wyznaczające hie- rarchię władzy i autorytetu. c) Układ wzajemnie powiązanych ról - chodzi tu o pozycje i role małżon- ków (np. rola instrumentalna męża i ekspresyjna żony) oraz charakter stosunków zachodzących między rodzicami i dziećmi. d) Struktury dziedziczenia majątku, władzy czy nazwiska. e) Cykle i fazy życia małżeńsko-rodzinnego (zob. Adamski 1984: 46). Jak proponuje Zbigniew Tyszka, „strukturę rodziny określa liczba członków rodziny, układ pozycji, jakie zajmują i ról społecznych jakie pełnią oraz ich przestrzenne usytuowanie, a także siła więzi instytucjonal- nych i psychicznych łączących poszczególnych członków danej rodziny. Siła ta świadczy o większej lub mniejszej spójności rodziny. Podział czyn- ności w rodzinie oraz struktura wewnątrzrodzinnej władzy i autorytetów jaki posiadają poszczególni członkowie rodziny, odgrywa także niebaga- telną rolę przy rozpatrywaniu jej struktury. Tak więc podział władzy, kom- petencji i pracy jest fundamentalnym i zasadniczym kryterium struktury rodziny” (zob. Tyszka 1970: 14). ■ Innym istotnym i ważnym elementem jest charakter więzi istniejącej pomiędzy poszczególnymi członkami rodziny. W grupie rodzinnej działa cały kompleks sił przyciągających jej członków do siebie i wiążących ich ze sobą. Kompleks tych sił i warunków posiadał w historii różne oblicza, podlegał również wyraźnym kulturowym uwarunkowaniom. Inny był w ro- dzinie epoki feudalnej, a inny wśród plemion trobriandzkich badanych przez Bronisława Malinowskiego. Różny też był ich wpływ na kształt i trwałość społecznej struktury rodziny. Wszędzie jednak oprócz różnic zachodziło tyle podobieństw, że rodzinę traktuje się jako instytucję ogól- noludzką, o wyraźnie wyodrębnionej, wewnętrznej strukturze, odmiennej od innego typu struktur społecznych. IV FUNKCJA SEKSUALNA 1. Ludzki wymiar identyfikacji płciowej i zachowań seksualnych W socjologii istnieją-jak to już wcześniej zaprezentowano - najróżno- rodniejsze typologie funkcji rodziny, nie zawsze pokrywające się ze sobą. Zależy to m.in. od założeń i celów badawczych, które przyświecają danemu autorowi bądź od opowiadania się za określoną teorią czy ideologią rodziny. W rezultacie otrzymujemy obraz funkcji rodziny o różnej szczegółowości i gradacji. Szczególnie widoczne jest to w sposobie ujmowania funkcji zwią- zanej z zaspokojeniem erotycznej miłości i potrzeb seksualnych człowieka. Niektórzy autorzy w ogóle pomijają tę funkcję, łącząc ją ściśle i nierozer- walnie z funkcją prokreacyjną. Inni ograniczają się do stwierdzenia, że polega ona na społecznym zalegalizowaniu życia seksualnego oraz nadaniu mał- żonkom wzajemnych uprawnień i wyłączności w tym zakresie. Najczęściej jednak wymienia się ją mimochodem, jakby przy okazji. Właściwie brak jest przystępnej analizy socjologicznych aspektów akty- wności seksualnej człowieka, która niezależnie od tego, czy posiada wi- doczne, zewnętrzne przejawy czy nie, w sposób istotny wpływa na jego psychikę i społeczne funkcjonowanie. Opracowania poświęcone tym problemom często przerastają możli- wości odbioru przeciętnego czytelnika i w dodatku są rozproszone po różnych specjalistycznych periodykach. Problem seksualności człowieka jest jedną z najbardziej nieuporząd- kowanych i niesfornych dziedzin nauki, ideologii, mody i wreszcie co- dziennego życia. Z jednej strony nie jest to nic nowego pod słońcem, z drugiej zaś często pojawia się zaskoczenie wynikające z ciągłego atako- wania naszych stereotypów w tym względzie zmieniającą się rzeczywis- tością. Chodzi tutaj o stereotypy, według których niekoniecznie sami postę- pujemy, ale które stanowią dla nas wzorce czy punkty odniesień porów- nawczych, a przez to stwarzają możliwości wygłaszania ocen oraz ich uza- sadniania. Stąd też ogromna różnorodność stanowisk, postaw i zachowań, która właściwie uniemożliwia akceptację opracowań zawierających zracjonali- zowane podejście do tej sfery życia ludzkiego. Takie w pełni zracjonalizo- wane podejście może być zastosowane jedynie w odniesieniu do plciowości najniższych form życia przyrodniczego. Im wyżej posuwamy się po drabinie ewolucyjnej złożoności gatunków, tym trudniej ową racjonalność określić i stosować. I wreszcie na poziomie człowieczeństwa i kultury stajemy właściwie bezradni ze swoją racjonalnością. Racjonalność jest bowiem metodą porządkowania i organizowania działań tylko w tych dziedzinach rzeczywistości, które są na tyle poznane, by ich uporządko- wanie miało charakter wyczerpujący. Tymczasem istnieją wielkie obszary ludzkiej psychiki i rzeczywistości związane z typowo ludzkimi emocjami: wiarą, nadzieją, miłością, rozkoszą, cierpieniem, systemem wartości itp., które nigdy nie poddadzą się racjo- nalnej organizacji i uporządkowaniu. Wymagają one przecież raczej wzo- rów do przeżywania niż schematów do przemyślenia. W świecie społeczeństwa i kultury nie ma racjonalności absolutnej. I tutaj dotykamy zasadniczej sprawy, tej mianowicie, że zachowanie czy działanie seksualne człowieka jest bardziej dziełem kultury niż natury, nie może więc podlegać jakiejś racjonalizacji formalnej, pomijającej wartości związane z kulturą. Przekonującą interpretację tego faktu daje J. Stroj- nowski (1976: 8 i n.), podkreślając, że płciowa działalność instynktowna uległa u człowieka daleko posuniętej redukcji. W aktywności płciowej zwierzęcia można wyróżnić trzy człony. Pierwszym z nich jest popęd - stan napięcia ze zmianami z sferze wegeta- tywnej i ruchowej. Członem drugim są specyficzne bodźce seksualne o działaniu kluczowym. Wreszcie człon trzeci to działanie instynktowne. Już u zwierząt obdarzonych bardziej rozbudowaną psychiką aktywność płciowa traci wiele ze swej sztywności. Jednak dopiero płciowość ludzka różni się zasadniczo od zwierzęcej wieloma cechami, tak fizjologicznymi, jak i psychospołecznymi. Z wymienionych wyżej trzech członów aktyw- ności płciowej nienaruszony u człowieka pozostaje wyłącznie popęd, ładunek emocjonalny, gdy tymczasem dwa pozostałe ulegają znacznej redukcji. Innymi słowy, jeżeli zwierzę znajdujące się pod wpływem popędu, wie, jak ma się zachować i działa spontanicznie, to człowiek pozostaje wtedy bezradny. Ponieważ brak mu wrodzonych mechanizmów działania, musi je nabyć drogą uczenia się. W rezultacie istnieje możliwość wyk- ształcenia się wielu różnorodnych form życia płciowego, zależnie od wielości kultur. Następstwem redukcji instynktu u człowieka jest niemal wszechstronna plastyczność ludzkiego postępowania płciowego. Działanie seksualne człowieka nie jest wrodzone, nie jest instynktowne, lecz wyu- czone; nie jest ono dziełem natury, lecz kultury. Można powiedzieć, że redukcja instynktu umożliwiła człowiekowi rozwinięcie się u niego intelektu i poddanie jego kontroli działania popędo- wego. Z drugiej strony, wskutek rozchwiania instynktu mogły rozwinąć się społecznie użyteczne, kulturowe formy współżycia płciowego, mające istotne znaczenie dla ukształtowania się struktury społecznej. Skoro zgodzimy się, że seksualne zachowania i działania ludzkie są przede wszystkim dziełem kultury, ich pełna racjonalizacja jest po prostu niemożliwa. Poddanie tego zachowania jednakowym drobiazgowym instru- kcjom, przepisom, normom - innymi słowy pełnej racjonalizacji cofałoby człowiekajako jednostkę i podmiot świata społecznego z „królestwa ducha” do poziomu zbliżonego do „królestwa instynktu” w znaczeniu biologicznym, a więc do form organizmów stojących znacznie niżej od niego. Wszystkie sfery życia wymykające się racjonalizacji regulowane są zasadami pozaracjonalnymi (irracjonalnymi) co nie znaczy, że bezwarto- ściowymi w sensie socjotechnicznym i społecznym. Zasad takich dostar- czają religia i magia. Wiara była pierwszym instrumentem poznania oraz narzędziem kon- strukcji ładu społecznego i moralnego (zob. Paleczny 1998: 80), magia zaś pierwszą formą socjotechniki w kontaktach człowieka z przyrodą i dru- gim człowiekiem. Stąd też sfera aktywności seksualnej człowieka, jako niepoddająca się w pełni racjonalizacji, zawsze w znacznej mierze regulo- wana była przez wiarę i magię. R. Bastide (1969: 64 i n.) twierdzi też, że płciowość jest czynnikiem równowagi; ale pozostawiona sama sobie jest czynnikiem nieładu, który rozciąga się ze świata ludzi na świat natury, burząc porządek rzeczy, rodząc na nowo chaos i wyzwalając apokaliptyczny zamęt. To, co rzuca się w oczy, kiedy przypatrujemy się bliżej płciowości ludów pierwotnych, to nie jej nadużycia, ale nakładane na nią ograniczenia. Nadużycia seksualne są wytworem naszych cywilizacji, człowiek pierwotny wystrzega się ich. Kultury pierwotne są antyseksualne lub, mówiąc ściślej, umieszczają płciowość we właściwym dla niej miejscu w całokształcie ludzkich potrzeb. „Orgie i ekscesy (seksualne) pełnią określoną i zbawczą rolę w ekonomii spraw świętych. Znoszą zapory między człowiekiem, społeczeństwem, przyrodą i bogami. Pomagają krążyć mocom, życiu, płodności [...]. Trzeba ożywić Ziemię, pobudzić Niebo, aby hierogamia kosmiczna-deszcz, ciepło - spełniła się w jak najlepszych warunkach, ażeby płody ziemi rosły i przy- nosiły owoce, aby kobiety rodziły synów, aby zwierzęta się rozmnażały”. W związku z tym pierwsza uwaga: mamy tu do czynienia z kultem płodności, a nie płciowości. Płciowość jest jedynie środkiem, środkiem normalnym i koniecznym, ażeby kobieta (i jej symboliczny odpowiednik - Ziemia) zostały zapłodnione, bo wszędzie potrzebna jest nieustanne odradzanie się życia zwierzęcego i roślinnego - czynności z tym związane przyjmują postać orgii tylko w określonym kręgu mitologicznym, to jest w micie Nieba-Ziemi, pokrywających się i stwarzających rzeczy przez swoje zespolenie. Zupełnie niesłusznie historycy i etnografowie chcieli widzieć w tych uroczystościach olbrzymią ruję, gwałtowny wybuch erotyzmu, łamiącego wszelkie zapory, burzliwe wyzwolenie zmysłów. I tu raz jeszcze stwierdzić trzeba tryumf etnocentryzmu, gdyż interpretujemy ryty, patrząc na nie przez pryzmat naszych własnych odczuć. Oddzielamy „środek” od „celu”, podczas gdy tu liczy się tylko cel: są to rytuały płodności, a nie płciowości. Skoro z definicji kultury wynika, że jest ona czymś „nauczonym”, we wszystkich społecznościach tradycjonalnych musi istnieć wychowanie w dziedzinie płciowej. I tu tkwi jedno ze źródeł naszego etnocentryzmu. Ponieważ u nas wychowanie seksualne nie dokonuje się ani w rodzinie, ani w szkole, tylko w grupach dziecięcych, napotkanie - jeśli można tak powiedzieć - publicznego wychowania w dziedzinie płciowej skłania nas do przypuszczeń, że płciowość jest u ludów pierwotnych znacznie bardziej wybujała od naszej i graniczy nawet ze sprośnością. Stwierdzono i opisano w wielu grupach etnicznych „zabawy kopulacyjne” u dzieci, odbywające się pod rozbawionym okiem rodziców, podkreślano od czasów Malinow- skiego istnienie domów ludzi nie złączonych małżeństwem, gdzie prakty- kuje się małżeństwa na próbę. Dlaczego jednak ukazując płciowość od strony swobód, nie ukazuje się jej od strony równie ważnych ograniczeń? Bo w rzeczywistości chłopiec, uświadamiając się seksualnie, uczy się równocześnie skomplikowanych prawideł pokrewieństwa, odróżniania grup dziewcząt, które są dla niego zakazane i tych, wśród których będzie mógł dokonać wyboru. Uczy się, że stosunki seksualne muszą być podpo- rządkowane bardzo surowej etykiecie, że nie można nigdy pozwalać sobie na seksualne żarty wobec małżonków itd. I wszystkie te zasady grają zasadniczą rolę w ceremoniach wtajemniczenia seksualnego, w których zostanie mu przekazana tradycja plemiennej moralności seksualnej. To prawda, że spotykamy u ludów pierwotnych obyczaje, które wydają się nam zboczeniem, w których upatrujemy wyraźne dowody perwersji płciowej, ale skoro się je zrozumie, ten rzekomy element perwersji natychmiast się rozwiewa” (tamże). W świetle powyższych ustaleń można stwierdzić, że aktywność seksualna człowieka wszędzie poddana jest odpowiedniej regulacji i kontroli jako bar- dzo istotna - ze społecznego punktu widzenia - sfera życia. Najwyraźniej oczywiście ta kontrola występuje w małżeństwie, które legitymizuje, san- kcjonuje i reguluje życie seksualne. Funkcja seksualna z założenia jest jedną z fundamentalnych, ale zarazem poddanych właściwie wszystkim społecz- nym systemom normatywnym, tzn. religii, moralności, obyczajom i prawu. W tej sytuacji warto zwrócić uwagę na coraz częstsze głosy oburzenia na Kościół za to, że „wtrąca się” w sprawy seksu, najbardziej osobistej oraz intymnej sfery życia jednostki (zob. Sanders, Stanford 1996). Wytłumaczenie tego faktu jest bardzo proste nawet w kategoriach czysto społecznych, bez uciekania się do odniesień dogmatyczno-religijnych. Jak już wspomniano wcześniej, sfera życia seksualnego nie poddaje się w pełni racjonalizacji, a ponadto stanowi potencjalnie najbardziej krzywdo- genną czy wiktymogenną płaszczyznę kontaktów międzyludzkich. Stwarza po prostu wielorakie możliwości krzywdzenia, wyzysku i upokorzenia człowieka, o wiele większe niż sfera ekonomii, polityki, pieniądza i pracy. Trudno jest je nawet wszystkie wyliczyć: przerwanie poczętego życia, dzieciobójstwo, sieroctwo, sprzeniewierzenie zaufania i uczucia, oszustwo, złamanie życiowych planów, poniżenie godności, urzeczowienie osoby, psychiczna trauma na całe życie itp. Jest to w pewnym sensie cena wynikająca z faktu, że ludzkie zachowania seksualne są dziełem kultury, a nie czystego instynktu. Instynkt sam z siebie nie zawiera możliwości krzywdzenia. Stąd też konieczność regulowania tych zachowań przez pozaracjonalne systemy, tj. religię i magię. Właściwie każdy system religijny w jakimś stopniu ingeruje w życie seksualne swoich wyznawców głównie po to, by zachować społecznie pożądane wzory zachowania oraz w różnym stopniu chronić ich od krzywd i nadużyć. W społeczeństwach pierwotnych czyni to magia, która zwykle posiada znacznie wyższą skuteczność niż religia w społeczeństwach cywilizowanych. Wynika to z prostego faktu, że jeśli mamy w pełni zra- cjonalizowane zasady postępowania, to również łatwo możemy zracjona- lizować motywy uzasadniające ich łamanie. Z nakazami i zakazami o cha- rakterze magicznym czy religijnym nie sposób dyskutować i nie ma żadnej przesłanki, by można racjonalizować uzasadnienie ich ominięcia. Zasady te są jasne, gotowe, ustalone raz na zawsze, zastępujące refleksję i wyma- gające bezwzględnej realizacji. Tutaj m.in. tkwi odpowiedź, dlaczego każdy system religijny „wtrąca się” w życie seksualne swoich wiernych. 2. Społeczno-kulturowy charakter aktywności seksualnej człowieka Jak podkreśla J. Strojnowski (1976: 17), brak instynktownych form działania prowadzących do zniwelowania stanu napięcia sprawia, że u człowieka obserwujemy jakby nadmiar popędu płciowego, stający się źró- dłem działań z płciowością nie pozostających w ścisłym związku; między innymi również takich, które są doniosłe i wartościowe dla kultury. Z drugiej strony przerost popędu i chwiejność instynktownego zacho- wania się płciowego u człowieka może stanowić zagrożenie zarówno dla egzystencji biologicznej i struktury wewnętrznej społeczeństw, jak i dla kształtowania osobowości człowieka. Mianowicie wskutek możliwości odi- zolowania przeżycia rozkoszy seksualnej od celu biologicznego istnieje zagrożenie drastycznego ograniczenia urodzin i wyginięcia przynajmniej niektórych populacji ludzkich. Z kolei nasilona aktywność płciowa może u pewnych osób stać się przeszkodą w rozwoju innych działań, prowadząc do kompulsywnego, wręcz przymusowego, coraz częstszego powtarzania odizolowanych aktów płciowych, poważnie zaburzających prawidłowy rozwój osobowości. To samo dążenie do silnych przeżyć seksualnych może wyrazić się również w tendencji do nieuporządkowanych stosunków płciowych i tym samym stanowić zagrożenie dla struktury społecznej. Największym zagrożeniem byłoby tutaj kazirodztwo, zakazane we wszystkich kulturach i na wszystkich szczeblach ludzkiego rozwoju. A. Jeanniere (1969: 254 i n.) tak interpretuje ten zakaz: „Nie każda pożądana kobieta jest osiągalna. W sposób najprostszy tak można by wyrazić ten podstawowy zakaz: nie wolno z byle kim spółkować. Pewne samice są zabronione samcowi - lub pewne samce samicy - nie dlatego, żeby właściwa była człowiekowi biologiczna regulacja pożądania, ale dlatego, że społeczeństwo straciłoby swoją podstawę, przestałoby istnieć, a wraz z nim zniknęłoby człowieczeństwo. Zakaz w pierwszym rzędzie będzie dotyczył łączenia się mężczyzny ze swoją matką lub córki z ojcem, bo to głównie przeciwstawia się powstaniu filiacji, więzi rodowej; może być przy tym kładziony większy lub mniejszy nacisk na pierwszy lub drugi przypadek w zależności od tego, czy ród wywodzi się po linii ojczystej czy macierzystej. W tym sensie, najogólniej biorąc, można dopatrywać się w zakazie kazirodztwa oznaki przejścia do człowieczeństwa. Zakaz ten leży u podstaw więzi rodowej, znamionując przejście od grupy zwierzęcej do grupy ludzkiej lub, jeśli kto woli, przejście od natury do kultury”. [...] „Jeśli złączenie płciowe z rodzoną matką jest zakazane, nie wypływa to z prawa biologicznego, które w takim wypadku zawieszałoby pożądanie płciowe. Nie wynika to również z sublimacji psychologicznej: ta sublimacja zakłada stłumienie, które zakłada z kolei ograniczenie pożądania. Główną rolę odgrywa tu zakaz, mający dla grupy ludzkiej znaczenie prawa, gdyż nadaje tej grupie ludzką wartość. Tak samo więzi brata z siostrą wykraczają poza płciowość nie dlatego, by wspólne życie osłabiając pożądanie seksualne było dostatecznym tego wytłumaczeniem, ale dlatego, że reguła zamieniła się w prawo. Norma, która nadaje strukturę grupie rodowej zmusza do sublimacji pragnienia, będąc równocześnie przyczyną stłumienia. Po tym, cośmy tu powiedzieli, dochodzimy do wniosku mającego kapitalne znaczenie dla problemu więzi między istotą-mężczyzną i istotą- kobietą, a istotą-samcem i istotą-samicą. Przejście od zwierzęcości do człowieczeństwa nie może być sprawą indywidualną, nie może być przej- ściem od poszczególnego zwierzęcia do poszczególnego człowieka, ale dokonuje się ono między sferą zwierzęcą a sferą ludzką. Jest to przejście od zwierzęcości do człowieczeństwa lub, jak mówi Hegel, od życia do ducha” (tamże: 255). Społeczny wymiar zachowań seksualnych ze wszystkimi jego konsekwencjami przejawia się również w stałości popędu seksualnego. U zwierząt ssących występują wyraźne, okresowo pojawiające się objawy rui, które sprawiają, że samice, a pod ich wpływem także samce, niemal całkowicie porzucają swe zwykłe zajęcia i zwracają się ku czynnościom płciowym. U człowieka objawy podobne do rui, jeżeli w ogóle występują, są bardzo słabo wyrażane. Dzięki temu nie ma tu więc periodycznego „szaleństwa płciowego”, które by przerywało normalne zachowanie się społeczne. Ma to oczywiście olbrzymie znaczenie dla kształtowania się międzyosobowych form ludzkiego współżycia społecznego. Wobec braku u człowieka okresów godowych, to jest rui. popęd u nie- go - inaczej niż u zwierząt - ma charakter nie okresowy, lecz ciągły. Istnieje więc u człowieka niemal ciągła możliwos'ć wzajemnego odnoszenia się mężczyzny do kobiety, ale bez atmosfery przymusu działania seksualnego. Ludzki popęd płciowy dzięki temu w dość znacznym stopniu poddaje się kontroli społecznej. Płciowość ludzką charakteryzuje także wyjątkowo długi okres wy- chowania potomstwa, z zachowaniem przez kobietę równoczesnej zdol- ności do reprodukcji. Ten nadzwyczaj długi okres dojrzewania dzieci jest jedną z najbardziej doniosłych i bogatych w konsekwencje różnic między człowiekiem a zwierzętami z rzędu naczelnych. Tak długie dzieciństwo może realizować się jedynie w społeczności. Z drugiej strony zjawisko to staje się ważnym czynnikiem wzmacniającym strukturę społeczną oraz przyczynia się do dalszego rozwoju kultury. Niespotykany u zwierząt jest także charakterystyczny dla człowieka długi okres życia po zakończeniu czynności rozrodczej. Dzięki niemu ko- bieta, która może urodzić swe najmłodsze dziecko najpóźniej tuż przed pięćdziesiątym rokiem życia, ma jeszcze dość czasu, by je wychować, a także, by pełnić w społeczności inne, niezwiązane z rozrodczością funkcje. Również - w porównaniu z większością zwierząt - długi okres życia męż- czyzn pozostaje w związku z koniecznością wieloletniego uczenia się i gro- madzenia doświadczenia (Strojnowski 1976: 18). Aktywność seksualna jako zjawisko społeczne i potrzeba ludzka posia- da przemożny, specyficzny, ale też i niezwykle ambiwalentny charakter. Jak podkreśla L. Kołakowski (2000: 55), „oglądając codziennie wszelkie sza- leństwa, zbrodnie i nieszczęścia, jakie seks produkuje, a także ich opisy we wszystkich prawie arcydziełach literatury i sztuki, łatwo dochodzimy do wniosku, że nie ma w ludziach silniejszego popędu. Nie jest jednak jasne, jak moglibyśmy oceniać względną siłę różnych energii instynktowych. Od niejedzenia się umiera, nie umiera się jednak od niekopulowania. [...] Nadzwyczajna różnorodność zachowań seksualnych ludzkich jest jed- nak dziełem kultury, a nie natury, i równie mało można ją z postanowień natury wydedukować, jak i z faktu, iż natura kazała nam się odżywiać, można wydedukować menu wszystkich restauracji paryskich i reguł savoir- vivre'u przy jedzeniu. Seks jest niepodobny do innych stron fizjologii. Nie jest zrządzeniem natury, lecz kultury, że inaczej wyrażamy nasze doświadczenia w zakresie jedzenia, a inaczej w sprawach seksualnych. Wolno publicznie jeść, lecz zakaz publicznego uprawiania seksu jest bardzo silnym tabu bodaj we wszystkich kulturach; zakaz ten należy do konstytutywnych znamion uczło- wieczenia; wyraża umiejętność odnoszenia się do własnego ciała jak do rzeczy, a więc ostatecznie zdolność do odróżniania ciała od samego siebie, ludzkość pewnie nie wyszłaby ze stanu zwierzęcego, gdyby to tabu nie było ustanowione. Inne restrykcje, zakazy i nakazy (prócz kazirodztwa, gwałtu i seksu z dziećmi) mogą uchodzić za cywilizacyjnie i historycznie zmienne, jak nam mówią o tym na przykład historycy kultur Indii i Chin” (tamże). I tutaj bardzo silnie dotykamy osobowościowego aspektu seksualności, potrzeb erotycznych oraz związanych z ich zaspokajaniem konsekwencji dla kształtowania się osobowości jednostki. 3. Osobowościowy wymiar aktywności seksualnej L. Kołakowski w swoich rozważaniach o sprawie seksu (2000: 16) wyraźnie akcentuje umiejętność odnoszenia się do własnego ciała jak do rzeczy, a więc zdolność odróżniania ciała od samego siebie. Dodajmy w tym miejscu, że zdolność ta jest skutecznie zacierana np. przez współ- czesne reklamy kosmetyków. Na ten problem zwraca również silną uwagę współczesna nauka Kościoła oraz chrześcijańscy moraliści, których wnioski podsumowuje W. Półtawska (zob. 2001: 164 i n.). „Każde ludzkie działanie jest uzależnione od ciała, czyli od płciowości; bo inaczej reaguje ciało męskie, a inaczej kobiece. Wszystko, co ludzie czynią, jest nacechowane męskością czy kobiecością. Wszelkie próby za- przeczenia temu są naiwnością, płeć sięga bardzo głęboko w strukturę ludzkiej osoby - począwszy od faktu płci genetycznej, która sprawia, że każda ko- mórka ciała ludzkiego nosi znak swojej płci, aż do intymnej głębi ludzkiego „ja”, gdzie kryje się ów „człowiek wewnętrzny”” (zob. Jessel, Moir 1998). Ludzie przeżywają nawzajem siłę swej atrakcyjności, kontakty ludzkie nie mogą obejść się bez ciała. Stąd pojawia się konieczność wychowania własnego ciała do takiej sprawności, żeby człowiek kierował jego reak- cjami, a nie ciało człowiekiem. Współczesne dążenie do „odkrywania tajemnic łoża małżeńskiego” wcale nie przynosi prawdziwego poznania tajemnicy Bożej ani ludzkiej, bo do tej głębi ludzkiej intymności człowieka nikt nie może wtargnąć. Prawdziwa ludzka miłość będzie zawsze własną tajemnicą tych dwojga osób. Pozorne odkrycie prawdy, która de facto jest fałszem, powoduje zaniżenie wartości wszystkiego, co wiąże się z płciowością, a więc jest zaniżeniem wymiaru samego człowieka, zaniżeniem wartości miłości i sa- mego współżycia małżeńskiego. Czym są miłość i współżycie odarte z głębi tajemnicy? Sposobem przeżycia drobnej przyjemności związanej z reakcją ciała? Pogoń za tą przyjemnością staje się nieraz motorem działań ludzkich (Półtawska 2001: 164). Dlatego też wielu dorosłych ludzi i znaczną część starszej młodzieży cechuje typowe dla małego dziecka dominujące dążenie do przyjemności. Kierują się oni w życiu, jak to określa Freud, „zasadą przyjemności”, a nie „zasadą rzeczywistości”, która jest charakterystyczna dla dojrzałej osobowości. Skutki tego są groźne zarówno dla niedojrzałych jednostek, jak i dla całego społeczeństwa. Niedostateczne liczenie się z rzeczywistością fizy- czną i społeczną oraz brak opanowywania swych pragnień przyjemno- ściowych naraża te jednostki na częste zawody życiowe, bo życie nie za- spokaja ich nierealnych, egocentrycznych pragnień. Ten brak spełnienia wywołuje stany frustracji, przygnębienia, zniechęcenia, pretensje do losu, a często i zaburzenia nerwowe, prowadzi do życiowych bankructw czy ucieczki od życia. Społeczeństwo zaś cierpi z tego powodu na różne choro- by społeczne, jak alkoholizm, narkomania, włóczęgostwo, chuligaństwo, prostytucja, przestępczość dorosłych i małoletnich. Bezpośrednią konse- kwencją takiego stanu rzeczy jest także coraz większa liczba dzieci niedo- rozwiniętych umysłowo, obniżających stale wartość następujących po sobie pokoleń (Grzywak-Kaczyńska 1973: 7). Właściwością wszelkiego popędu jest dążenie do natychmiastowego zaspokojenia. Tak bywa w świecie zwierzęcym. W świecie ludzkim dążenie do natychmiastowego zaspokojenia popędu świadczy o degradacji do po- ziomu animalnego, a co najmniej o braku wszelkiej kultury uczuć. Cechą specyficznie ludzką jest zdolność do powściągania się, czyli do odraczania momentu realizacji jakiegoś pragnienia, na skutek czy to konieczności obmyślenia sposobu realizacji, czy też zastanowienia się nad słusznością tej realizacji. Są to dwa najważniejsze i wyłącznie ludzkie człony w procesie działania człowieka: samorefleksja i obmyślenie działania. Są one podstawą tego, co nazywamy powściągliwością. Ażeby zrozumieć jego znaczenie w okresie dojrzewania, należy uświa- domić sobie fakt, że budzący się potężny popęd rozrodczy stanowi dy- namizm wrodzony, o wrodzonych, a więc gotowych drogach wyładowań, gdy tymczasem dynamizmy wyższego rzędu, uwarunkowane społecznie (postawy społeczne), jako nabyte w procesie osobistego doświadczenia jednostki, muszą się dopiero rozwinąć i wytworzyć w psychice odpo- wiednie formy przejawiania się, jako wyższe uczucia i dążenia. Jeśli w okre- sie dojrzewania jednostka nie ma wytworzonych, choćby w zaczątku, postaw społecznych, które by kanalizowały tę nasiloną energię i przetran- sponowały ją dla swoich celów, to energia ta przejawia się w sposób wro- dzony, prymitywny. Wtedy każdy impuls, każde pobudzenie, zewnętrzne czy wewnętrzne wyzwala energię seksualną, ponieważ ma ona już gotowe drogi wyładowania. W ten sposób następuje przedwczesna erotyzacja, która ze swej strony w dalszym ciągu utrudnia wytwarzanie się dynamizmów wyższego rzędu, działając hamująco na rozwój zarówno intelektualny, jak i uczuciowo-dążeniowy czyli emocjonalny (tamże: 23). Człowiek pragnie kochać i być kochanym, ale zdolność do kochania nie jest mu w gotowej formie dana. Miłości trzeba się uczyć. Zdolność kochania musi się ukształtować w psychice człowieka, aby stać się ośrod- kiem jego życia, nadawać mu sens i wartość. Okazuje się jednak, że czło- wiek napotyka wiele przeszkód w kształtowaniu tej zdolności i w rezultacie albo w ogóle nie rozwinie wrodzonej tendencji do kochania, albo rozwinie ją w stopniu niedostatecznym. Człowiek taki nie umie kochać, ale mimo to pragnie być kochany. Wytwarza się więc taka sytuacja, że człowiek rozpaczliwie pragnie miłości, nie umiejąc sam kochać. Pragnie brać, nie umiejąc dawać. I stąd różne zaburzenia w sferze emocjonalnej, stałe kon- flikty z partnerem miłości, prowadzące do nerwic, spaczeń osobowości, do cierpień i załamań życiowych. Im więcej jest ludzi nieumiejących kochać a pragnących miłości, tym mniejsza szansa realizowania tego pragnienia bez rewanżu. Zwłaszcza, jeśli oboje partnerzy niezdolni są do kochania. Tym częściej występują konflikty, rozczarowania, tym bardziej wyolbrzymia się to, co najłatwiejsze w miłości, bo automatycznie występujące w określonym wieku życia - czynnik erotyczny (Grzywak-Kaczyńska 1973: 16). Ten czynnik erotyczny wysuwa się obecnie coraz bardziej na pierwszy plan jako wartość sama w sobie, skrajnie zindywidualizowana i odnoszona tylko do własnej, prywatnej sfery życia, chociaż w rzeczywistości nigdy nie była ona tylko własna i tylko prywatna. Zawsze posiadała konteksty społeczne i kulturowe i w jej kręgu pozostawały inne jednostki lub całe grupy. Jak trafnie zauważa L. Kołakowski (2000: 56), „w naszych czasach, w ostatnich dziesięcioleciach, prawie wszystkie tabu chrześcijańskiej pro- weniencji są kwestionowane zasadniczo. To, co było kiedyś wstydliwe i skrzętnie ukrywane, a więc tzw. zboczenia seksualne, jest wystawiane na pokaz publiczny, nie jest prawie nigdzie na terenach ongi czy aktualnie chrześcijańskich karane prawem, a samo słowo „zboczenie” jest potępione w przepisach politycznej poprawności. Seks przedmałżeński jest niemal powszechnie akceptowany, Kościół, nawet gdy przypomina tradycyjne zakazy, czyni to słabo i bez wielkiego przekonania, nie grzmi surowo; nie poślubione pary mieszkają ze sobą jawnie i niemal wszędzie. Rodzina wielopokoleniowa jest w zaniku, a rozwody są nagminne. Cudzołóstwo nie jest jawnie chwalone, ale i tu pobłażliwość jest znaczna. Jakże więc mamy ocenić tzw. rewolucję seksualną, jaka się dokonała w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych naszego wieku? O ile przy- czyniła się do uczynienia seksu przedmiotem publicznych, jawnych debat i do zniesienia różnych restrykcji niemądrych - była udana; prawdą jest jednak, że tym samym przyczyniła się do ogromnej eksplozji literatury i sztuki pornograficznej, do obsesji seksu, w jaką nasza kultura została wtrącona. Zapewne też przyczyniła się do rozkładu instytucji rodziny, której kruchy status jest nieustannie i ze zrozumiałym niepokojem rozważany. Jak zwykle w takich sprawach, nie potrafimy sporządzić wiarygodnego bilansu. Dyscypliny życia seksualnego, jakiej pragnąłby Kościół rzymski, nie uda się narzucić dzisiejszemu światu. Gdyby jednak miało dojść do zu- pełnego rozkładu życia rodzinnego, do upadku tradycyjnych więzi między pokoleniami, zaczniemy może zastanawiać się nad tym, czy okropne res- trykcje dawnych czasów, z ich wszystkimi nieszczęściami, nie były w su- mie bezpieczniejsze, nawet z punktu widzenia samozachowania gatunku ludzkiego i jego kultury. Ale jest to spekulacja, z której nic właściwie nie wynika” (zob. tamże: 60). Eksplozja haseł rewolucji seksualnej miała w dużej mierze znaczenie prowokacyjnego wyzwania młodzieży wobec społeczeństwa „starszych” i wywodzących się z niego elit rządzących. Hasła te jednak przeniknęły nie tylko do świadomości młodzieży, lecz także do szerokich rzesz społe- czeństwa i zmieniły poważnie jego mentalność w odniesieniu do zagadnień moralności seksualnej. Seks przestał być czymś wstydliwym, a rynek środ- ków przekazu społecznego zalało morze publikacji pornograficznych. Spra- wy intymnych przeżyć seksualnych stały się przedmiotem nie tylko badań naukowych, lecz także otwartych dyskusji (za: Skrzydlewski 199: 35). Dzięki niestrudzonemu uświadomieniu, propagandzie flower power i stałemu łamaniu tabu seksualnych zbuntowana młodzież roku 1968 uświadomiła wszystkim, że zahamowania seksualne całkowicie wyszły z mody. I to zadziałało. Seks - przynajmniej w społeczeństwach zachodnich - nie jest już tabu. Seks stał się sportem, towarem, jest wszechobecny niemal w każdej reklamie. Społeczeństwo konsumpcyjne i jego media są tak zseksualizowanc. że brak jakiegokolwiek sex appealu znów graniczyłby ze złamaniem tabu. Czym zatem jest seks, erotyka i miłość wreszcie? Antropolodzy, genetycy i se- ksuolodzy lokują ją w zewnętrzności, w poszczególnych cechach ciała, w wielkości bicepsów i objętości piersi. Endokrynolodzy twierdzą nawet, że znają chemiczne wzory miłości romantycznej: trwa ona od 6 do 18 miesięcy i jest związana ze wzmożonym poziomem dopaminy i norepinephriny w mózgu oraz obniżonym wydzielaniem serotoniny. Socjolodzy twierdzą, że miłość to komunikacja pożądania z pożądaniem przechodząca w stan zakłóceń na łączach w momencie, gdy afirmacja dla partnera wpada w konflikt z narcyzmem. I tak dalej. Wszystko zostało opisane. Ale erotyka wciąż wymyka się materii i jej mechanice: kryje się w ruchliwości umysłu, w czarze gry słów, w porywającej logice myśli. 1 wreszcie: czym byłaby miłość fizyczna bez duchowej refleksji na jej temat? Sex appeal wcale nie kryje się w idealnie wymodelowanym ciele, a raczej w tym. co we Francji nazywa się esprit, jest aktem duchowym - ulotnym i trwałym zarazem. Jego utrata jest nieszczęściem, którego nie wyrówna cały najbardziej wymyślny przemysł pornograficzny. 1 o tym właśnie są powieści ndwej erotycznej fali w literaturze francuskiej. O wymyślnych protezach, jakich dostarcza rynek ludziom pozbawionym miłości. (Krzemiński 2002). Jak podkreśla Skrzydlewski (1999: 19-21), dzisiejsze rozumienie seksu- alności jest w zasadzie pozytywne. Seksualność nie jest czymś, czego należy się bać. Właściwe spojrzenie na seksualność i działalność seksualną człowieka można ująć w następujące stwierdzenia: - Seksualność jest integralnym składnikiem natury ludzkiej, a naturalna struktura ludzkości wyraża się w zróżnicowaniu płciowym. - Ludzie rodzą się mężczyznami lub kobietami; nieliczne stosunkowo nieprawidłowości potwierdzają regułę (Skrzydlewski 1999: 19). - Czynnik płci tak dogłębnie przenika człowieka, że stanowi element konstytutywny osoby jako mężczyzny albo kobiety. - Człowiek zawsze działajako osoba seksualna, nawet jeśli jest podmiotem anomalii wrodzonej; nie ma ludzi nieseksualnych. - Seksualność ludzka jako istotny element natury człowieka, przejawiający się w zróżnicowaniu płciowym i w popędzie seksualnym, jest pozytywną wartością bytową, darem Stwórcy. - Seksualność ludzka jest wraz z całą naturą człowieka skierowana ku rozwojowi osobowemu i społecznemu; realizacja tego zadania następuje przez działalność seksualną w małżeństwie, rozwój rodziny i wycho- wanie dzieci. - Niezbędne opanowanie popędu seksualnego służy osobowemu rozwo- jowi człowieka i dobru społeczności. - Pożycie seksualne ma swe właściwe miejsce w małżeństwie, które zapewnia stabilność i poczucie bezpieczeństwa małżonkom. - Osobowemu i społecznemu rozwojowi człowieka służy odpowiednie opanowanie popędu seksualnego, rozumne i odpowiedzialne podejmo- wanie współżycia seksualnego w małżeństwie oraz aktualizujący miłość kontakt osobowy małżonków. - Współżycie seksualne mężczyzny i kobiety w małżeństwie jest ze swej natury skierowane ku rodzicielstwu i ku jednoczeniu małżonków w mi- łości. - Stosunek seksualny w małżeństwie jest wyrazem wzajemnego daru osobowego, nie może więc być realizowany wbrew miłości. 4. Integracja kreatywnych cech seksualności w małżeństwie Cokolwiek skojarzyło daną parę, małżeństwo jest instytucją, która ma regulować sprawę płciową. Współżycie płciowe jest więc rdzeniem mał- żeństwa. Od kobiety niewiele trzeba, by doszło do aktu płciowego: wys- tarczy, że się nań godzi, choćby jako na uciążliwy zabieg. Ale mężczyzna musi go chcieć aktywnie. I pragnie go samorzutnie, gdy kocha lub ma sympatię seksualną. W innych przypadkach liczy na to, że niewysoki jest próg tego pragnienia i że je obudzi dobra sposobnos'c, która w jednej sy- pialni powtarzać się będzie codziennie. Obcowanie płciowe jest niezmiernie ważnym momentem współżycia. W miłos'ci czy przy sympatii seksualnej zaspokaja ono jedno z najbardziej żywiołowych i nieustępliwych pragnień człowieka: daje partnerom po- czucie ostatecznego, bez dystansu i rezerwy, zbliżenia i wzajemnego od- dania. W tym wspólnym przeżyciu do granicznego, maksymalnego punktu dochodzi ich spójnia cielesna i duchowa (za: Znamierowski 1958: 41). Mówi się często, że seksualność jest t;| S7xzególn<) sferą, w której nie sposób kłamać. Zbyt wiele osób zostało oszukanych w miłości, żeby taką tezę można było przyjąć bez zastrzeżeń. Ale trzeba przyznać, że aktywność płciowa z natury rzeczy wymaga daleko idącego obnażania się, ukazania się takim, jakim się jest w swej głębi, po zdjęciu tych wszystkich masek, które nakładamy, wychodząc na ulicę. Ukazujemy wzajemnie przed sobą swoje ciało - może urodziwe, a może mające jakieś defekty. Ujawniamy swój styl bycia, sposób zachowania się - wszystko, czym nasiąkaliśmy w ciągu dzieciństwa - może radosnego, może tragicznego. Ukazujemy swoją wielkoduszność, ale też swoje większe lub mniejsze perwersje; swoją odpor- ność psychiczną, jak również lękliwość oraz niewiarę w siebie i innych. Nie można też wtedy ukryć żywionej do partnera niechęci lub nieufności. Wzajemne obnażanie się. tak charakterystyczne dla spotkania erotycznego, do- maga się, jako niezbędnego czynnika, równolegle rozwijającego się wzajemnego zaufania. Bez ufności nie ma odkrywania się. Z drugiej strony, rezerwowanie jakiejś strefy swej psychofizycznej struktury jest wyrazem nieufności. Jeżeli zaś dana osoba ma przekonanie, że mogłaby wobec partnera wyrazić się pełniej niż to czyni, może się tak dziać dlatego, ponieważ partner zbyt zapatrzony w siebie niedostatecznie się nią interesuje. Zbliżenie erotyczne, jeżeli ma być pełne, uszczęśliwiające, wymaga stopniowego przezwyciężania lęku przed drugą osobą, wzrostu zaufania, proporcjonalnego do re- dukcji lęku, pogłębiającego się zainteresowania partnerem (Strojnowski 1976: 151). A to można osiągnąć tylko w stałym związku, jakim jest małżeństwo. W tym też sensie mamy do czynienia ze zjawiskiem małżeńskiej humani- zacji seksu. Z chwilą, gdy partnerzy rozpoczynają współżycie pod jednym dachem, odległos'ć między nimi skraca się tak, jak nigdy przedtem. Nawet i u tych ludów pierwotnych, które zaledwie przesłaniają ciała przepaską biodrową lub nie zakazują obcowania przedmałżeńskiego, partnerzy zostają wysta- wieni na wielką próbę w chwili, gdy znajdą się obok siebie na stałe, na co dzień. A próba taka może być wręcz dużym wstrząsem tam, gdzie zbioro- wość nie dopuszcza przedmałżeńskiego zbliżenia płciowego i gdzie dra- perie ubrania nie pozwalają domyślać się dokładnie rzeczywistych kształ- tów i właściwości ciała (Znamierowski 1958: 61 i n.). Potocznie często mówi się, że małżeństwo umożliwia systematyczne zaspokajanie potrzeb seksualnych. Określenie takie znacznie ogranicza i zawęża istotę małżeńskiej miłości erotycznej i wspólnej podmiotowości małżonków. Potoczny sens pojęcia „zaspokajanie potrzeby” zakłada, że par- tner jest tylko środkiem do celu. Nie wykazuje się tutaj szacunku dla indy- widualności partnera, dla jego wartości jako istoty, której nie można czynić środkiem do celu. Zazwyczaj z wyrachowania nie przyznaje się do swych chłodnych zamysłów i na progu swego współżycia małżeńskiego kładzie kłamstwo, które może pogłębić początkowy dysonans obcości (tamże: 40). Jak podkreśla Lew Starowicz (1973: 25), w kulturze masowej noto- rycznie popełnia się pewien błąd: miłość ukazywana jest jako przejaw statyczny, dany, z przewagą i wyraźną dominantą erotyzmu. Tymczasem jest to proces dynamiczny, angażujący całą osobowość, dlatego koniecz- nością jest mówienie o czynnikach determinujących miłość, jak typ oso- bowości, płeć, system kulturowy, środowisko, historia życia. W świetle psychofizjologii, gdzie rozwój osobowości przebiega od dominanty ośrodków podkorowych do dominanty płatów czołowych mózgu, miłość rozwija się od formy egocentrycznej do oblubieńczej (heterocentrycznej). Ja zaczyna przechodzić w My. Dojrzałość miłości (gdy dominują czołowe płaty mózgu) oznacza całościowe zaangażowanie, hierarchię wartości, w której seks jest podporządkowany poczuciu odpowiedzialności, uczu- ciowości, procesom świadomie motywacyjnym (tamże). Tworzenie wspólnego podmiotu „My”, to najistotniejszy aspekt podmiotowy życia małżeńsko-rodzinnego, w którym rozkosz zmysłowa nie może być jedynym celem, lecz jest tylko intensywnym stanem towa- rzyszącym. Gdyby była jedynym celem, to w miarę utraty przez małżonków swych walorów erotycznych musiałby zawsze następować zanik miłos'ci. Funkcja seksualna małżeństwa występuje bardzo silnie zarówno w jego aspekcie wspólnotowo-podmiotowym, jak i instytucjonalnym. W aspekcie wspólnotowo-podmiotowym jest ona „prawdziwą miłos'cią”, w aspekcie tylko instytucjonalnym jest „spełnianiem obowiązków małżeńskich”. Rozróżnienia te zostaną omówione w dalszej częs'ci opracowania. Obecnie zajmiemy się wspólnotowo-podmiotowym aspektem funkcji seksualnej. Jak podkreśla Cz. Znamierowski (1958: 66), „im bogatsza jest otoczka duchowa kopulacji, prosta i niemal mechaniczna sprawa cielesna staje się wówczas tajemniczym i irracjonalnym misterium, które wciąż jest inne, choć niby wciąż takie samo. Sprzęg cielesny staje się wtedy podobny do pozornie monotonnego refrenu w wierszu, gdzie każda strofa mieni się treścią swoistą i bogatą. Lecz jeśli nawet sprawa cielesna powszednieje nieco między małżon- kami i staje się niejako nawykowym dodatkiem do współżycia duchowego, to przecież jednocześnie więzy nawyku i przywiązania wzmagają się na sile i kompensują słabnące pożądanie. Współżycie przędzie partnerom spójni duchowej wspólną i nierozerwalną nić przeżyć, która omotuje ich pragnienia i nie pozwala im wyskakiwać poza umocnione już tory” (Znamierowski 1958: 67). Gdy małżeństwo takie jest dozgonne, współżycie rozciąga się na dzie- siątki lat, w których w obojgu partnerach zachodzą nieuniknione zmiany cielesne i duchowe. Przede wszystkim, z natury rzeczy, zmniejsza się na- pięcie spolaryzowanego pociągu płciowego już przez to samo, że akt płciowy nie przynosi na ogół tego uroku nowości, który daje w początkach współżycia. Mowa potoczna krótki bardzo okres wyznacza na porywy i transy miłości: jeden tylko miesiąc nazywa się miodowym. Ale to wielka i bardzo pesymistyczna przesada. Miłość potrafi wyszukiwać w par- tnerze coraz to nowe uroki i tym podsyca wciąż niby to samo pragnienie. A partner, gdy żywi miłość podobną, jakoś instynktownie umie takie samo wciąż zbliżenie płciowe uczynić nie takim samym. Początki współżycia mają doniosłe znaczenie dla dziejów późniejszych małżeństwa. Jest to ważka próba tego, czy partnerzy pasują do siebie i czy współżycie ułoży się im harmonijnie. Trudności te u startu są liczne i po- ważne. Do współżycia wchodzą partnerzy z odmiennymi nawykami, z nie- zupełnie tym samym zespołem potrzeb i upodobań, z więzami uczucio- wymi, które łączą ich od dzieciństwa z rodziną, od której się nieco oddalają. Muszą tedy zdobyć się na dużą cierpliwość, na wyrozumienie i tolerancję, by spokojnie rozładowywały się konflikty, które łatwo wyniknąć mogą z tej początkowej odmienności. A takie konflikty niebezpieczne są dla współżycia, w nich bowiem rodzić się może uraza i gorycz, które działają destrukcyjnie nawet na miłość. Na nią nawet działają szczególnie. W tych początkach współżycia partnerzy mają sposobność przekonać się o jednej ważnej, dotyczącej życia zbiorowego prawdzie, jeśli jej nie poznali wcześniej. Normy, które kształtują wszelkie instytucje społeczne, niezmienne w długich odcinkach czasu, dają pozór, że niezmiennie jednakie jest też to, co się w tych instytucjach dokonuje. Ale w istocie rzeczy dzieje każdego ludzkiego zespołu pełne są wciąż nowych wydarzeń, które wciąż nieuchwytnie zmieniają równowagę między partnerami. Stosunek między dwoma partnerami nie jest czymś niezmiennym i sztywnym, przeciwnie, jest czymś, co wciąż ulega zmianie i co wymaga wciąż podtrzymywania. Takim stosunkiem jest też więź małżeńska. Uczucia partnerów wzma- gają się lub przygasają, niby płomień pod zmiennym tchnieniem różnych zdarzeń. Partnerzy muszą rozumieć, że tak jest z natury rzeczy, by im przykrości nie sprawiały te fluktuacje, i co ważniejsze, by rozumieli, że uczucie, które ich wiąże, jest płomieniem, który trzeba podsycać rozmyślnie i umiejętnie. Człowiek jednorazowo składa śluby małżeńskie, ale każdym swym czynem i słowem wzmacnia lub osłabia więź małżeńską. Nie widać tego wyraźnie z dnia na dzień, lecz na dłuższą metę drobne wydarzenia codzienne zdobywają kumulacyjnie wielki wpływ na tok pożycia (Znamie- rowski 1958: 63-65). W tym miejscu warto, za J. Strojnowskim (1976: 44 i n.) przytoczyć tok rozumowania w niezwykle trafny sposób analizujący seksualne podłoże kształtowania się wspólnotowych cech grupy małżeńsko-rodzinnej. Rodzina ma szczególną specyfikę - stanowi obszar oddziaływania zindywidualizowanych osób, których rola w grupie jest wyznaczona przede wszystkim funkcjami płciowymi: matki - wybranej przez ojca i z jego wyboru rodzącej, oraz ojca - akceptowanego przez matkę w jego funkcji zapładniającej. Żaden stosunek międzyludzki nie jest w stanie pochłonąć jednostki tak całkowicie i głęboko jak małżeństwo. Związek ten ustawia mężczyznę i kobietę w ich najbardziej intymnej zdolności odczuwania jedności cielesnej i psychicznej zarazem. Wystawia to na próbę stopień ich dojrzałości męskiej lub kobiecej. Ojcostwo i macierzyństwo rozbudzają najpotężniejsze poruszenia uczuciowe, umożliwiając jednostce afirmację. Osobowość kobiety dopełnia się wskutek podjęcia przez nią roli żony i matki; te dwie funkcje wzajemnie się uzupełniają. Matka staje się w pełni kobietą stosownie do tego, w jakim stopniu jej mąż, a ojciec dziecka, zostanie przez nią przyjęty i pokochany. W swoim odniesieniu się uczuciowym do dziecka przeżywa ona fakt, że dziecko to pojawiło się dzięki płciowemu zaangażowaniu miłosnemu jej męża. Akceptacja męża jest więc jednym z ważkich elementów, które konstytuują uczuciowość macierzyńską. Innymi słowy nie ma pełnej miłości do dziecka bez miłości małżeńskiej. W małżeństwach konfliktowych odnoszenie się ludzkie, odnoszenie się mężczyzny i kobiety, stosunek seksualny, zostają odarte z miłości oraz czułości i objawiają się wyłącznie jako niebezpieczna i groźna wrogość. Małżeństwo skłócone, w którym agresywność zniszczyła jedność małżeńską, niszczy równocześnie i dziecko, które jest produktem tej jedności. Jeżeli rodzina nie jest w stanie dokonać społecznego formowania oso- bowości dzieci, pojawiają się u nich perwersje zachowania seksualnego, jak homoseksualizm, niezdolność do nawiązywania kontaktów między- ludzkich oraz seksualność antyspołeczna. Jak widać, rodzice i rodzina są dzieciom koniecznie potrzebne dla ich prawidłowego, pełnego rozwoju. Więź społeczną, również w instytucjach pozarodzinnych, mogą tworzyć tylko takie osoby, które, będąc dziećmi wzrastały w zdrowej atmosferze rodzinnej. W ten sposób powstaje najbardziej swoista i szczególnego typu grupa społeczna o ogromnym znaczeniu makrostrukturalnym (dla społeczeństwa i jego kultury) oraz mikrostrukturalnym - dla jednostki i jej osobowości. Tę grupę można bez przesady nazwać „źródłem życia i miłości”. 5. „Zinstytucjonalizowane” działania seksualne - „obowiązek małżeński” w świetle wyników badań empirycznych Omówiony wcześniej podmiotowo-wspólnotowy aspekt małżeńskiego życia seksualnego świadczy, że „odbycie aktu płciowego jest złożonym procesem, który może stać się radosną grą, uszczęśliwiającą oboje partne- rów, ale wymagającą zawsze pełnego zaangażowania. Akt rzeczywis'cie uszczęśliwiający jest trudnym dziełem, nigdy nie dość doskonałym, sta- wiającym obojgu wysokie wymagania. Jeżeli każde z partnerów będzie pamiętało, że i druga strona ma do spełnienia być może przyjemne, niemniej trudne zadanie, i że u niej także czai się w głębi serca odrobina lęku, to oboje poczują się solidarni, będą starali się wyczuć intencje drugiej strony, cofną się przed tym, co partnerowi może przysporzyć lęku lub przykrości” (Strojnowski 1976: 135). Jak wykazują badania socjologiczne i seksuologiczne (zob. Malewska 1969, Rodan 2000), ten złożony proces nie jest na ogół w małżeństwie ani odpowiednio rozumiany, ani dostrzegany przez znaczny odsetek mężów. Po pewnym czasie, zgodnie z tradycją, traktują oni akt płciowy jako należną im powinność i rodzaj świadczenia ze strony żony zagwarantowanego instytucjonalnie. Pośrednio świadczy o tym pojęcie „obowiązku małżeń- skiego”, często podnoszone przez mężów oraz „niedyspozycje seksualne” powodowane tradycyjnym bólem głowy, akcentowane często przez żony. Zaskakujące jest również to, jak długo nie istniało w systemie normatyw- nym naszego społeczeństwa pojęcie krzywdy czy przemocy seksualnej w małżeństwie. Jeszcze do niedawna pojęcie gwałcenia żony było pojęciem pustym oraz śmiesznym i dopiero niedawno znalazło swoje miejsce w ko- deksie karnym. Instytucjonalizacja małżeńskiego współżycia sprzyja - w większości związków - statycznemu traktowaniu miłości. Tymczasem - jak podkreśla Lew Starowicz (1973: 34) statyczne traktowanie miłości, pogoń za posiada- niem, aby „więcej mieć”, pewność, że zaślubiony partner „należy” do współ- małżonka, to wszystko jest przyczyną, że kryzys miłości rozwija się pod- stępnie i zostaje uświadomiony nagle z całym dramatyzmem w sytuacji, w której okazuje się, że miłości już nie ma. Rola czasu w miłości to umiejętność poświęcania swych dążeń, przyjemności, to rozmowy, więcej spędzanych razem chwil, dialog, rozrywka, wspólne przemyślenia. Samo współżycie wymaga odpowiednio długiego czasu. Statystyki wy- raźnie wskazują, że przeciętny czas trwania współżycia wynosi 5-10 minut, czyli poniżej niezbędnego minimum. Aby współżycie mogło być źródłem przeżyć wspólnotowych, wielorakich, winno trwać minimum pół godziny i wówczas nie musi być częste. W naszych warunkach najczęstszą formą jest współżycie krótkie i częste (Lew Starowicz 1973: 34). Inną przyczyną wypaczenia miłości jest minimalizm życiowy. Studio- wanie ankiety „Życia Warszawy” wydanej następnie w formie książkowej Młodzi po ślubie nasuwa niewesołe refleksje. Pragnienie stabilizacji ży- ciowej, skądinąd bardzo słuszne i naturalne, przesłania wizję miłości jako procesu dynamicznego, stale zmieniającego się i wymagającego twórczości, improwizacji, wyobraźni. Z tych wypowiedzi wynika, że w takich sprawach jak starania o mieszkanie, jego urządzenie czy kupno samochodu młodzi ludzie przejawiają wiele inicjatywy twórczej. W tym wysiłku małżonkowie są zgodni, małżeństwo pozbawione jest większych konfliktów, cel bowiem angażuje wszystkie siły psychiczne, jednoczy budżet, wyobraźnię i prag- nienia. W momencie zaś osiągnięcia pułapu potrzeb zaczyna się szara, monotonna egzystencja, w której miłość karleje, zanika, wygasa-ponieważ karleją osobowości nastawione już jedynie na utrzymanie stanu posiadania. Ta dominacja „więcej mieć” nad „więcej być” staje się przyczyną klęski. Nie zawsze dochodzi do rozwodu, ale pojawia się świadomość zaniku miłości. Osobowość ponosi klęskę w swej funkcji stałej samorealizacji, dojrzewania, personalizacji i, będąc pozbawiona swego dynamizmu twór- czego, nie jest zdolna do wzbogacania wspólnoty miłości. To jest źródłem mitu miłości wygasającej. Analiza seksuologiczna takiej wspólnoty ujawnia zubożałe życie sek- sualne. U jednych staje się ono monotonne, stereotypowe, traktowane jako obowiązek wobec partnera, przysięgi, małżeństwa. U innych jedynym środ- kiem urozmaicenia szarej egzystencji staje się właśnie współżycie. Zain- teresowanie dotyczy wówczas albo wielości pozycji, technik, udziwniania współżycia, albo zmiany partnera. Prelegent mówiący o zagadnieniach seksualnych w rozmaitych śro- dowiskach bardzo łatwo wyczuwa tego typu zapotrzebowanie. Zadaje sobie wówczas pytanie - czy zaspokoić te potrzeby i zasłużyć sobie na miano interesującego, czy przeciwstawić się tej pokusie i forsować wizję miłości twórczej, stale doskonalącej się, dla której współżycie seksualne będzie stanowiło zawsze jeden z elementów twórczości (tamże:36). Patologią miłości jest również usiłowanie sprowadzenia jej do erotyki, pożądania. Znane jest popularne powiedzenie, że „kłócą się w dzień, ale pogodzą w nocy”. Jest tak rzeczywiście w początkach związku, kiedy erotykajest jeszcze bardzo atrakcyjna, ale w chwili jej pewnego stonowania, osłabienia, ważniejsza staje się więź psychiczna i wówczas noc już nie rozwiązuje konfliktów. Patologię współżycia płciowego reprezentują różne formy. Jej przyczyny bywają złożone i odmienne w poszczególnych przy- padkach. Zaburzenia osobowos'ci (sadyzm, masochizm, psychopatie), niedojrzałość psychoseksualna - to niektóre z przyczyn psychicznych. Częs'ciej mamy do czynienia z przyczynami kulturowymi, jak stereotypy męskos'ci i kobiecości, mit orgazmu, manicheizm s'rodowiskowy, krzywa drogi emancypacji kobiet. Te patologie współżycia wyrażają się zwykle w stylach zaspokojenia potrzeby seksualnej, które są najlepszym testem dojrzałości osobowościowej i powiązania erotyki z miłością. Z. Lew Staro- wicz, opierając się na swoich doświadczeniach lekarskich oraz spostrze- żeniach wyniesionych z poradnictwa seksuologicznego, wyróżnia nastę- pujące patologiczne style współżycia: Styl wulgarny, w którym najbardziej istotną rzeczą jest rozładowanie odczuwanego napięcia, zaspokojenie szybko powstałego podniecenia sek- sualnego. Bardzo często współżycie poprzedza samogwałt, pigmalionizm (podniecanie się nagością), kontakt z prostytutką. Partner jest traktowany czysto instrumentalnie, a jeżeli reprezentuje podobną formację, wówczas mamy do czynienia ze wzajemnym samogwałtem. Ten wulgarny styl szybko upowszechnia się obecnie wśród dorastającej młodzieży jako jej pierwsze doświadczenia seksualne. Ostatnie opory w tym względzie łamie naszpikowana wulgarnym seksem kultura masowa, zajęcia szkolne poświęcone zagadnieniom seksu, a właściwie „czystych” technik seksualnych oraz przykład i uznanie „wtajemniczonych” rówieśników. Sytuację istniejącą w tym względzie wśród amerykańskich nastolatków opisuje w swojej korespondencji z Nowego Jorku M. Zawadzka (2001). Wykryto, że w Ameryce lat 90. seks oralny (przez dzieci nie uważany za seks prawdziwy) jest najmodniejszą formą spędzania wolnego czasu uczniów klas piątych i szóstych. W klasach siódmych zaczynają się już pełne stosunki płciowe. Według statystyk z roku 1997, aż 45% chłopców i 38% dziewcząt poniżej 15. roku życia ma za sobą pierwsze kontakty płciowe. W latach 70. do aktywności seksualnej przy- znawało się mniej niż 5% dziewcząt i 20% chłopców w tym wieku. Socjologów najbardziej szokuje instrumentalne podejście młodzieży do seksu. Nazywają go ,,hooking-up" (łączenie). Grupki dzieci spotykają się po szkole pod supermarketami, wałęsają się po ulicach, by spotkać grupę dzieciaków z innej pod- stawówki i razem chodzą od domu do domu. aż znajdą jakieś miejsce, gdzie nie ma rodziców. Wtedy łączą się w pary i uprawiają seks oralny. Seks traktowany jest przez nich jak sport, narkotyk, sposób na zyskanie popularności w szkole. Tak bawi się pokolenie dzieci, którym na przerwach rozdawane są prezerwatywy, a na lekcjach nauczyciele demonstrują, jak nakładać je na ogórki. Seks. naukowo traktowany przez nauczycieli - w celu uchronienia nastolatków przed AIDS i przed- wczesną ciążą - stal się czymś' odizolowanym od uczuciowych związków z partne- rem. Jako główną przyczynę przedwczesnej aktywności erotycznej dzieci eksperci wymieniają naszpikowaną seksem kulturę masową, przed którą, tak jak przed prze- mocą w mediach, nikt nie jest w stanie młodego pokolenia uchronić. Zaczyna się już w wieku przedszkolnym, kiedy dziewczynki dostają na swoje trzecie urodziny zestawy do malowania ust i paznokci. W wieku 11 lat wyglądają i zachowują się tak. jak kiedyś ich 17- i 18-letnie mamy. Wzorcami stają się dla nich lolitki w stylu piosenkarki Britney Spears, która obnosi się ze swoim dziewictwem, ale publicznie opowiada o nim w taki sposób i tak ubrana, że nie ma wątpliwości, o czym marzy. Dlatego 13-letnia Maria mówi: „Ja go jeszcze nie miałam, ale koleżanka mi mówiła, że trzeba się przemóc, zamknąć oczy, wytrzymać kilka minut i szybko wszystko wypluć. Nie jest to przyjemne, ale warto. Potem cię szanują, koleżanki pytają o in- strukcję. To taki rodzaj rytuału". Styl jednostajny, monotonny, tzw. „dla zdrowia”. Brak tu akceptacji psychofizycznych wartości erotyzmu, świeżości uczuć. Nie widać dbałości wobec przeżyć i doznań partnera. Znamionuje on schyłek lub brak miłości, brak wyobraźni i troski o podtrzymanie miłości. Styl sportowy. Najbardziej istotnym dążeniem jest maksymalna wy- dolność płciowa, np. maksimum stosunków w ciągu jednej nocy, co później jest źródłem infantylnego samozadowolenia i dumy. Inni wybierają drogę wielości pozycji i technik, przedkładając ilość nad jakość lub widząc we współżyciu jedynie grę zabawową. Ten styl, typowy w młodym wieku, potrafi jednak w wyniku fiksacji rozwojowej utrwalić się i wówczas przykry jest los partnera. Styl wyrafinowany, np. używanie systemu luster, specjalnego oświe- tlenia, fetyszyzm. Inną formą są gry zbiorowe i orgie seksualne. W wielu wypadkach należy tu zakwalifikować osławiony styl „francuski”. Styl perwersyjny (różne formy zboczeń płciowych) (Lew Starowicz 1973: 33-34). Oczywiście trudno jest szacunkowo nawet określić powszechność wy- stępowania poszczególnych stylów we współżyciu małżeńskim. Masowe badania tego problemu prowadzi się jeszcze bardzo rzadko, a ich wyniki budzą zastrzeżenia wielu specjalistów. Najnowsze dane na ten temat po- chodzą z raportu A. Rodana (2000) pt. „Życie seksualne Polaków”. Badaniami ankietowymi objętych zostało 3248 osób, w tym 2417 męż- czyzn i 831 kobiet w wieku od 18 do 80 lat. Dominowała grupa wiekowa 21-50 lat (73,5% K i 76,2% M). Osoby stanu wolnego (panna/kawaler) stanowiły 28,6%. Oto kilka wskaźnikowych danych, pośrednio świadczą- cych również o stylach współżycia seksualnego. Przeciętna liczba stosunków rocznie wynosi 117. Dużo to czy mało? Przypatrzymy się, jak to wygląda w innych krajach. Według wyników ankiet Durex Global Survey (Raport z 1998 r.) przodują pod tym względem Francuzi z liczbą 141 stosunków seksualnych rocznie. Na drugim miejscu plasują się Stany Zjednoczone (138), a na trzecim Rosja (131). Z innych ankiet wynika, że pod względem przeciętnej liczby stosunków rocznie również prym wiodą Francuzi (151), na drugim miejscu znajduje się USA (148), na trzecim Rosja (129). Następne miejsca zajmują w kolejności: Niemcy - 129, Wielka Brytania - 113, Włochy - 105, Hiszpania - 90, Tajlandia - 69 itd. Średnia światowa wynosi - 112. W analizie wyodrębniono małżeństwa, tak aby ocenić spadek pożycia w miarę upływu czasu. I tak małżeństwa w przedziale wiekowym 20-30 lat współżyją ze sobą przeciętnie 13 razy w miesiącu (156 rocznie), w wieku 30-40 lat - 9 razy w miesiącu (108 rocznie), 40-50 lat - 6 razy w miesiącu (72 rocznie). W miarę upływu czasu zauważalny jest spadek częstości pożycia małżeńskiego. Odsetek małżeństw odbywających przynajmniej jeden stosunek seksualny w tygodniu spada z 87% dla osób w wieku 30-40 lat, do 54% w wieku 40-50 lat i do 24% w wieku ok. 50-60 lat. U kobiet i mężczyzn stanu wolnego, mimo zaobserwowanej wyraźnej tendencji do większej liczby partnerów i ich częstszych zmian, aktywność seksualna jest mniejsza niż przeciętna (tamże: 60-61). 23% zamężnych kobiet deklaruje częstsze stosunki płciowe niż sobie tego życzą (odsetek kobiet deklarujących niezadowolenie ze zbyt rzadkich stosunków seksualnych wynosi 52%). Tylko 18% żonatych mężczyzn de- klaruje swoje niezadowolenie z apetencji (rzadsze stosunki), natomiast 78% mężczyzn jest zadowolonych z częstotliwości swego pożycia seksu- alnego (tamże: 62). Bez gry wstępnej rzadko która kobieta osiąga pobudzenie, a prawie żadna nie jest przygotowana do stosunku fizjologicznie. Przeżycie praw- dziwie głębokiej satysfakcji seksualnej w trakcie stosunku umożliwiają włas'nie te wstępne fazy kontaktu fizycznego. Faktem jest, że często męż- czyźni zbyt szybko przystępują do penetracji, bowiem dla nich sygnałem możliwości stosunku jest erekcja. Orgazm u mężczyzny może nastąpić prawie w każdych okolicznościach i niekiedy w krótkim czasie. Kobieta jednak pozostaje niezaspokojona, jej partner najczęściej zasypia (po wy- trysku raptownie spada zainteresowanie mężczyzny seksem i partnerką, wzwód ustępuje błyskawicznie, ogarnia go senność), nie zdając sobie spra- wy, na jakim włas'nie etapie pozostawił swą partnerkę. Jeśli powtarza się to częs'ciej, albo - co gorsza - stanie się nawykiem, kobieta przyzwyczaja się do tego stanu rzeczy (niekiedy uważa się za zimną), a jeżeli trudno jest się z tym pogodzić - małżeństwo zaczyna przypominać krajobraz po bitwie. Tablica 1. Preludium i gra miłosna Płeć Odpowiedź Nie Czasem Często Zawsze Liczba Procent Liczba Procent Liczba Procent Liczba Procent Kobiety 367 44,2 264 31,8 138 16,6 62 7,4 Mężczyźni 313 12,9 468 19,4 602 24,9 1034 42,8 Za: Rodan 2000: 71 Pytanie o wstępną grę okazało się pytaniem-pułapką. Nastąpiła bowiem niewiarygodna rozbieżnos'ć opinii między kobiecym a męskim rozumieniem preludium i wstępnej gry. Aż 44% kobiet utrzymuje, że ich kontakty seksualne całkowicie są pozbawione gry miłosnej, a tylko 13% mężczyzn potwierdza tę opinię. Natomiast aż 43% mężczyzn twierdzi, że zawsze stosuję tę formę jako umożliwiającą późniejsze satysfakcjonujące zespolenie seksualne. Jeśli więc przyjmiemy te ankietowane, które na to pytanie odpowiedziały „czasem”, otrzymujemy przerażającą liczbę kobiet (76%), których partner „nigdy” lub tylko „czasem” pomyślał o wstępnych dłuższych, satysfak- cjonujących partnerkę pieszczotach, o zmysłowych urokach gry wstępnej. Te 76% kobiet to, jak wynika z dalszego sondażu, pewne kandydatki na negatywną odpowiedź na pytanie: Jak często osiąga Pani orgazm w trakcie stosunku? (nigdy). Partnerka nie osiąga orgazmu, bowiem nie jest psy- chicznie i fizjologicznie przygotowana do podjęcia stosunku. W rezultacie pozostaje w roli podległej mężczyźnie, aseksualnej istoty, nie oczekującej ani od swego pana, ani od życia nowych doświadczeń i satysfakcji seksualnej. Ewentualnie poszukuje zdrowej seksualności, pra- wa do pieszczot, preludium, gry wstępnej, poszukiwania najlepszych dla niej wzorów odczuwania orgazmu poza małżeństwem i powiększa procent kobiet utrzymujących stałe lub okresowe związki pozamałżeńskie. Należałoby zatem zadać pytanie, co ci wspaniali mężczyźni uważają za grę wstępną, skoro % kobiet zagłosowało: „nie”. Wiadomo, że wyzna- wana przez panów aktywność i energia przejawiana na tym początkowym etapie stosunku płciowego wykazuje ich zdecydowanie dobre samopo- czucie, ale równie zdecydowanie nie znajduje uznania partnerek. I niewiele się zmieniło przez ostatnie półwiecze, kiedy to w latach 50. XX w. na pytanie: czy na ogół bywa Pani podniecona przed stosunkiem, czy zdarza się to rzadko, czy prawie nigdy, a mimo to dochodzi do stosunku? - ponad połowa kobiet odpowiedziała: rzadko, prawie nigdy, a mimo to do stosunku dochodzi. Dość wysoka przeciętna częstotliwość stosunków, wykazana we wcześ- niejszej części raportu, potwierdza przewidywania, że spora część kobiet, nie odczuwając z zespolenia płciowego oczekiwanej rozkoszy, współżyje seksualnie pod presją swoich partnerów, zgodnie z małżeńskim hasłem „tak trzeba”, „bo to obowiązek”, „bo chłop potrzebuje” itp. (tamże: 73). Angielska królowa Wiktoria, posiadająca wiele bardzo pruderyjnie wychowanych córek, każdej z nich przed nocą poślubną dawała radę: „skoro już musi do tego dojść, zamknij oczy i myśl o Anglii”. Aż 25% kobiet nie doświadcza nigdy orgazmu w trakcie stosunku. Sumując odpowiedzi „nigdy” i „czasem”, aż 64% nie osiąga orgazmu lub ma go rzadko. I nie jest to za przyczyną oziębłości płciowej kobiet, bowiem podczas masturbacji aż 94% zawsze ma orgazm (tamże: 85). Warto w tym miejscu wspomnieć raport Share Hite z 1976 r. (przetłu- maczony na 15 języków w nakładzie 20 min), z którego wynika, że, glo- balnie rzecz biorąc, tylko co trzecia kobieta doświadcza orgazmu w trakcie stosunku. Warto też dodać, że kobiecy orgazm w ciągu mijającego stulecia był przedmiotem najbardziej sprzecznych teorii. Jeszcze sto lat temu nie było pewne, czy w ogóle istnieje. Wibrator, wynaleziony przez lekarzy, stosowany był przez długie lata wyłącznie do wywoływania niosących ulgę „histerycznych paroksyzmów”. Jak twierdzi Rachel Maines, autorka książki „Technologia orgazmu”, dopiero około 1920 r. odkryto, że paro- ksyzmy mają coś wspólnego z seksem. Kilkadziesiąt lat później prawo do orgazmu stało się postulatem politycznym, wypisanym na feministycznych sztandarach. I niepodzielnie kształtuje linię porad sercowych w najbardziej wyzwolonych pismach kobiecych w stylu „Cosmopolitan”. Orgazm jest celem. Środkiem może być odpowiednia wcześniejsza gimnastyka, jak donosi pismo „Shape” przeznaczone „dla kobiet, które chcą być w formie”. W nowym raporcie pani Hite, ogłoszonym latem 2000 r., komentatorzy znów dopatrują się przewrotu. 60% brytyjskich kobiet, wyzwolonych, świa- domych swych potrzeb (i praw „politycznych”), wyznaje, że mężczyźni słabo znają kobiece ciało, są leniwymi i pozbawionymi wyobraźni ko- chankami (za: Podgórska, Wilk 2000). Jakie są przyczyny faktu, że tak duży procent kobiet nie osiąga orgazmu w trakcie stosunku, natomiast ma go prawie zawsze podczas masturbacji? Przypomnijmy: 76% kobiet odpowiedziało negatywnie („nie” oraz „czasem”) na pytanie: Czy stosuje pani takie fazy stosunku jak preludium i gra miłosna przed rozpoczęciem spółkowania? Wielu mężczyzn lubi seks szybki, gwałtowny, nie traci czasu na grę wstępną i osiągnięcie stanu pobudzenia przez kobietę. Partnerka takiego mężczyzny jest więc, nie z własnej winy, absolutnie fizjologicznie i psychicznie nieprzygotowana do podjęcia stosunku. Kobiece problemy z anorgazmią, jakże często łączone z tzw. oziębłością płciową, są więc pozorne (z wyjątkiem stanów chorobowych lub wad fizycz- nych) i głównie stanowią wynik braku starań partnera o rozbudzenie partnerki, jego egoistycznego (fallicznego) nastawienia do seksu (cel: własne zaspoko- jenie) albo braku wyobraźni, słabszej wydolności seksualnej, zbyt wczesnego wytrysku, ewentualnie wadliwej techniki. Lęk, brak poczucia bezpieczeństwa, złe nastawienie do partnera (nawet chwilowe), naruszone wzajemne stosunki emocjonalne, to z kolei przyczyny „obciążające” kobiety za brak orgazmu. Anorgazmia u mężczyzn występuje bardzo rzadko i przeważnie ma tło organiczne (tamże: 76). Przytoczone wyniki świadczyłyby, że w życiu seksualnym Polaków dominuje styl jednostajny, monotonny, rutynowy, egoistyczny. Pośrednio potwierdza to czas trwania stosunku. W zasadzie powinien on kończyć się obopólnym orgazmem, osiągnięciem przez oboje partnerów szczytu napięcia seksualnego, ale ta komfortowa sytuacja zdarza się bardzo rzadko. Zagadnienie czasu osiągania orgazmu, podobnie jak i ustalenie „pra- widłowej” częstotliwości stosunków płciowych, jest dlatego trudne, że należy w każdym przypadku uwzględniać indywidualne różnice w nasta- wieniu psychicznym, różnice fizjologiczne, w pobudliwości, osobowości, zaburzenia chorobowe. 49% mężczyzn miało orgazm po mniej niż trzech minutach od momentu rozpoczęcia stosunku. 34% osiągało orgazm powyżej trzech minut - w czasie do sześciu minut. Tak więc u połowy ankietowanych czas trwania stosunku seksualnego nie przekracza trzech minut, a u 1/3 stosunek płciowy trwa powyżej trzech minut, ale nie przekracza sześciu minut. Przedwczesny wytrysk nasienia albo krótkotrwałość stosunku niezbyt satysfakcjonują partnerkę, która pozostaje w fazie początkowej (prawdo- podobieństwo orgazmu u partnerki w wyniku samego stosunku jest mini- malne) (tamże: 77). Powszechnie więc daleko odbiega spełnianie „obowiązków małżeń- skich” od potrzeby syntonii, wzajemności, zintegrowania poczynań i doz- nań w zinstytucjonalizowanym pożyciu małżeńskim. Większość nau- kowych opracowań jako głównych winowajców wskazuje tutaj mężczyzn. 6. Ambiwalencja zbiorowych wyobrażeń i postaw wobec seksualności Prawdopodobnie nie ma drugiej sfery życia ludzkiego tak bardzo ambi- walentnej jak sfera potrzeb seksualnych, sposobów ich wyrażania i zaspo- kajania. Mieszają się tutaj w społecznym wymiarze odczucia wzniosłe i podłe, altruistyczne i egoistyczne, wspaniałe wytwory kultury i najordy- narniejsze słownictwo itd., itp. Bez wątpienia wynika to z faktu, że seks jest tą płaszczyzną życia człowieka, na której codziennie odbywa się zmaganie natury i kultury, biologii i ducha. Z drugiej strony postulowane przez religijnych moralistów trzymanie się „myślą, mową i uczynkiem” z daleka od seksu jako potencjalnego zła i śmiertelnego grzechu, nie do końca jest możliwe. Jest to ponadto powszechnie w naszej kulturze dziedzina wstydliwa. Geneza tej wstydliwości jest różnie interpretowana przez antropologów i moralistów. Niektórzy z nich podkreślają, że wstyd dany jest naturalnie człowiekowi jako ochrona duszy przed grzechem. Czesław Znamierowski (1958) np. interpretuje poczucie wstydu i jego pochodzenie w sposób naturalistyczny. Podkreśla on, że zwierzęta nie okrywają tajemnicą swoich spraw płciowych, lecz sprzęgają się jawnie, na oczach innych. Człowiek natomiast na wszystkich dziś znanych poziomach rozwoju ukrywa starannie akt płciowy przed innymi: wstyd stoi powszechnie na straży tej sprawy. Wiąże się to z tym, że sprawa wydalnicza osłaniana jest tajemnicą, bo budzi wstręt u innych osobników. A organ płciowy związany jest bliskością przestrzenną z organami wydalniczymi i razem z nim tworzy, by tak rzec, strefę wstydu, najbardziej okrywany tajemnicą rdzeń i ośrodek enklawy cielesnej. „Inter faeces et urinam coimus et nascimur” (między fekaliami i moczem kopulujemy i rodzimy się) (św. Augustyn). Poza tym akt płciowy wprowadza partnerów w stan swoistego podniecenia, w trans płciowy, w którym para partnerów nie może i nie chce zachować kontaktu z oto- czeniem i szuka instynktownie samotności. Akt płciowy jest zaspokojeniem jednego z najsilniejszych popędów człowieka. A jest już tak ogólnie, że gdy zostanie zaspokojona jakaś silna dążność, to powstaje u człowieka czy u zwierzęcia wstrząs zaspokojenia: uwaga skupia się wtedy wyłącznie na osiągniętym celu dążenia i nie jest zdolna przerzucić się na cokolwiek innego. Wszystko, co w takiej chwili usiłuje przerwać to skupienie, niecierpliwi i wywołuje gniew. Przykładem człowiek, któremu przerywają czytanie z dawna oczekiwanego listu. Otóż ten wstrząs zaspokojenia w akcie płciowym jest tak silny i żywiołowy, jak nigdzie indziej. Stąd i tak silne, jak nigdzie indziej, dążenie, by zabezpieczyć się przed wszys- tkim, co mogłoby przerwać to jedyne w swej istocie zapamiętanie. To dążenie obojga partnerów wyrywa ich z otoczenia i przeciwstawia wszy- stkim innym ludziom, czyniąc to szaleństwo we dwoje sprawą jak najbar- dziej intymną, a przez to życiowo bardzo doniosłą. Stanowisko Cz. Znamierowskiego potwierdzałyby również przykłady mądrości ludowej zawarte w przysłowiach i pieśniach dotyczących tajemnicy pożądliwości człowieka i anatomii jego ciała. Jak podaje D. Wężowicz-Ziółkowska (1991: 180 i n.): wśród „filozoficznych” obscenów wyraźnie dają się wyodrębnić zwłaszcza teksty, którym można przydać miano refleksji anatomicznych. Podejmują one nieodmiennie ten sam problem teleologiczności usytuowania tego, co pociągające, przy tym, co odpychające, pięknego przy brzydkim. Owo połączenie traktują one jako niezro- zumiałą zagadkę natury, jej niepojęty zamysł: Oj pisiu. moja pisiu, oj, cóżeś ty zrobiła, oj, coś se w kiepskim miejscu mieszkać polubiła. Intencje natury są mało zrozumiałe, lecz jej prawa przemożne i bezdyskusyjne, odczuwane jako determinujące. Niestosowanie się do nich, do nakazów miłości obowiązujących cały otaczający świat, jest według obscenicznych tekstów folkloru i w świadomości ich twórców postępowaniem zasługującym na najgorszą (w tym systemie wartości) karę - kastrację, na pozbawienie człowieka naturalnego wypo- sażenia, danego mu przez naturę dla rekreacji i prokreacji. Prosto i brutalnie wyraża tę prawdę ostatnia już z przywoływanych tu nieprzystojnych śpiewek, której nie wahał się pomieścić w swych zbiorach także Oskar Kolberg: Oj, cóż takiemu zrobić, co nie chce miłować. D... wybić - j... urżnąć - k... upiłować. Zawiera ona ostateczny i pełny wykład o wartości miłości cielesnej w świecie ludowych obscenów (tamże: 182). Niewątpliwie wielki wpływ na narzucanie ludziom oficjalnej wstydliwości miał Kościół. Negatywny wpływ religii na życie płciowe występował we wszystkich chrześcijańskich kulturach, czasach i państwach, a więc również w Polsce. Skrajna nietolerancja, zakaz zmysłowych reakcji, prokreacja jako jedyne uzasadnienie aktu płciowego, ponure zohydzanie miłości cielesnej - to ważniejsze aspekty chrześcijańskiej batalii z Erosem, batalii toczonej do dnia dzisiejszego. Kościół wprawdzie tłumił seksualizm, ale - podobnie jak dziś - zde- cydowanie przegrywał walkę z ludzką zmysłowością i erotyką. Pijar ks. Reginald Józef Bienkiewicz w swych „Kazaniach dwoistych postnych” (1745 r.), podobnie jak wcześniej Piotr Skarga w „Żywotach świętych” (1644 r.) czy Adam Gracjusz w traktacie pt. „Dyszkurs o grze- chach szóstego przykazania” (1682 r.) ganili erotyczne pokusy, stosunki pozamałżeńskie, „lubość cielesną”, bo przecież Pan Bóg „zakazuje wszy- stkich nierządów, wszystkich cielesności” (Rodan 2000: 14). Wstydliwość ta przenoszona była nie tylko na sam problem czy temat, który stawał się tematem tabu, lecz także na wszelkie pojęcia z nim zwią- zane. Przykładem niech będzie sprawa wykładu profesora Heima w 1900 r. w Warszawie. Profesor Heim, wygłaszając 13 lutego 1900 r. dla młodzieży męskiej odczyt pt. „Zycie płciowe ze stanowiska dziejów rozwoju”, nie spodziewał się zapewne, jakie kontrowersje wzbudzi jego inicjatywa. Sala mieszcząca 700 osób była przepełniona studentami uniwersytetu. Wielu musiało odejść z powodu braku miejsca. Profesorzy akademiccy potępili jednak swego kolegę, twierdząc, że „nietaktownem było omawianie tej kwestyi ze stu- dentami [...], szkodzi to powadze szkoły i władza uniwersytecka nie powinna była pozwolić na wygłoszenie odczytu [...] tylko dzięki szczę- śliwemu przypadkowi obeszło się bez skandalu”. Heim nawołuje do wstrzemięźliwos'ci płciowej, bo „historya daje nam mnóstwo przykładów, że całe plemiona wymierały wskutek nadużyć płciowych”. Jako ciekawostkę z tego wykładu warto przytoczyć niektóre zalecenia i ostrzeżenia profesora. Profesor Heim piętnował zbyt wczesne „wzbudzenie życia płciowego”, bo natura ludzka wymaga wstrzemięźliwości seksualnej do czasu zupełnego zmężnienia, to jest mniej więcej do lat 25 u mężczyzny i do 18-20 u kobiety. Późny wieczór jest najlepszą porą dla miłości płciowej, chociaż - dodawał profesor - niektórzy wolą ranek. Absolutnie nie wolno spółkować po przyjęciu pokarmu (kolacja powinna być spożyta na 2 godziny przed stosunkiem płciowym), surowo zabronione jest spółkowanie w dzień, gdyż gwałci wstydliwość niewieścią i zawsze ma cechę pośpiechu, podobnym więc jest do zwierzęcej naglącej zmysłowości. Zalecana pozycja przy spółkowaniu to „pierś na piersi”. Każda inna pozycja dowodzi rozpusty, lubieżności, zepsucia i niezgodna jest z przyzwoitością, wstydliwością i moralnością. Niezależnie od norm etycznych przy spółkowaniu w innych niż małżeńskie „pierś na piersi” pozycjach można uszkodzić swe organy płciowe. „Nie zawsze rzeczą odpowiadającą jest spanie we wspólnym łożu, bo ciała małżonków z konieczności zbyt często się stykają, co z kolei wywołuje podniecenie i powtórzenie uciech płciowych, nieraz ponad wszelką miarę”. Tako rzecze profesor. Odczyt profesora zamówiło stowarzyszenie młodzieży studenckiej pod nazwą „Ethos” - związek akademicki do walki z rozpustą. Profesor Heim był ... geologiem. Wykładał na Uniwersytecie w Zu- richu (za: Rodan 200: 22). Taki stosunek do całej afery seksualnej położył się cieniem na rozwoju nazewnictwa oraz pojęć z nim związanych, co - jak się wydaje - do tej pory w języku polskim stanowi poważną barierę w dziedzinie us'wiada- miania seksualnego oraz w dyskusjach o życiu seksualnym. Funkcjonują albo pojęcia medyczne wywodzące się z łaciny, albo wulgarne, brukowe. Brak tzw. miękkich, pos'rednich pojęć pozwalających bez „obelżywos'ci” rozmawiać „o tych sprawach” na co dzień. Już w okresie międzywojennym zwracał na to uwagę T. Boy-Żeleński (1971) w poetyckim utworze „Pies'ń o mowie naszej”. [...] To, co ziemię w raj nam zmienia. Życia cały wdzięk stanowi, Na to - nie ma wyrażenia, O tym - w Polsce się nie mówi! Pytam tu obecne panie (By od grubszych zacząć braków): Jak mam nazwać.......obcowanie” Dwojga różnych pici Polaków? Czy „dusz bratnich pokrewieństwem”? Czy „tarzaniem się w rozpus'cie”? „Serc komunią” - czy też „s;wiństwem” Lub czym innym w takim gusxie? W archaicznym tym zamęcie Jak ma kwitnąć szczęsxia era, gdzie zatraca się pojęcie Tam i sama rzecz umiera.” (tamże: 47) Od czasów Boya sytuacja nie zmieniła się zasadniczo. Wyniki badań z początku lat 60. XX w. przyniosły zatrważające rezultaty, jeśli chodzi o us'wiadomienie seksualne Polaków. Zaledwie co czwarta kobieta miała wystarczające informacje na temat własnej fizjologii oraz stosunku płciowego. 15% dopiero podczas pierwszego spółkowania dowiadywało się, czym właściwie jest zespolenie płciowe (coitus). 25 lat później okazało się, że w 70% polskich rodzin w ogóle nie dyskutuje się o seksie, jest to temat wstydliwy, zabroniony. Pod koniec lat 80. 20% kobiet (prowadzących normalne życie płciowe) miało orgazm z partnerem 3-7 razy w życiu (!), a pozostałe 80% twierdziło, że ich stosunki seksualne to zaledwie łagodne podniecenie lub (uwaga!) umiarkowana przykros'c (zob. Malewska 1969, Rodan 2000: 13). Również obecnie mówienie czy pisanie o seksie mies'ci się na obszarze wyrażeniowo-nazewniczym, którego biegunami są terminologia medyczna, nazewnictwo rynsztokowe oraz poetyzmy nie do zniesienia. Tę sytuację trafnie ilustruje wypowiedź literata Jerzego Pilcha udzielona „Polityce” (zob. Podgórska, Wilk 2000). „Słownik seksualizmów polskich” Jacka Lewinsona odnotowuje jako synonim na przykład słowa „orgazm” fachową „cjakulację”. kilkadziesiąt wyrażeń plugawych typu: „pakowanie”, „potok”, „wypłata”, „meta”, „rozbryzg”, jeden neologizm: „spermostrzał" oraz jedno wyrażenie poetyckie: „rozpłakać się czułymi łzami”. W większości innych haseł proporcje leksykalnych zasobów erotycznych są podobne albo jeszcze drarnatyczniejsze. [...] Chyba istotnie język polski nie ma swego erotycznego kanonu, a erotycznego kanonu współczesnego nie ma z całą pewnością; nawet Miłosz, pragnąc nazwać istotę rzeczy, ryzykownie pisze, że układa „pieśń nad pieśniami o puszystym zwie- rzątku nie do oswojenia". Lewinson w swoim słowniku przykłady literackie czerpie prawic bez wyjątku z literatury staropolskiej; owszem, seksualny kanon rubaszno- sarmacki istnieje i dosyć jest zgubny, bezpośrednio toruje drogę do sprośności językowej. Plugastwo językowe ma gołym okiem widoczną przewagę. Zawsze i pod każdym (tym także) względem twórcza tradycja biblijnego wzorca językowego była u nas kiepska. W każdym razie odnoszę nie poparte niczym poza intuicją i własnym słuchem wrażenie, że Polak potoczny, gdy potocznie mówi o seksie, mówi językiem menela zatwardziałego, a kiedy z jakichś powodów chce sprawę uwznioślić albo zaszyfrować, mówi (a bywa i pisze) idiomem jakiego rozcieńczonego Tetmajera. Albo „Jesteś piękna jak wiosenna róża”, albo „Kotku, masz dupę jak kancelaria trzeciej rzeszy”. I chociaż w dziedzinie słownictwa oraz pojęć związanych ze sferą spraw seksualnych zaznaczył się już pewien postęp, szczególnie dzięki s'rodkom masowego przekazu, to sytuacja w tym zakresie jest nadal niezadowalająca. Tym bardziej że wiele ugrupowań społeczno-religijnych nadal odnosi się wrogo nie tylko do spraw seksu, lecz także nazewnictwa z nim związanego. Przykładem może być stosunkowo s'wieżej daty tekst Prezesa Towarzystwa Krzewienia Czystości Obyczajów i Języka wygło- szony w Krakowie w 1985 r. (zob. Lovell 1985). Jest to tekst dlatego godny uwagi, że prócz „programu walki o czystość języka” stanowi mimowolną ilustrację funkcjonujących ówcześnie pojęć i określeń związanych z seksem. Oto wybrane fragmenty tego referatu (podaję za M. Lovell 1985). (...) Na odcinku krzewienia czystości obyczajów i języka mamy bardzo wiele do zrobienia, bo w ostatnim okresie dokonało się znaczne rozluźnienie. Przodują w dzie- le zgorszenia niektóre oficyny wydawnicze, które, pod przykrywką słusznych haseł reformy gospodarczej, drukują w masowych nakładach pozycje zdecydowanie niesłuszne, dowodząc przy tym przewrotnie, że dzięki zyskom osiągniętym na tej drodze, mogą wydawać dzieła piękne i pożyteczne. My jednak nie idźmy na lep tej argumentacji i dajmy stanowczy odpór podobnemu rozumowaniu. Każda książka, w której mówi się o tych rzeczach, jest przejawem najwyższego szkodnictwa moralnego, obyczajowego i językowego. Nie pozwólmy na wydawanie podobnych książek! Rozumiemy, że najwybitniejszym twórcom, artystom, może zdarzyć się chwila słabości, w której przeleją oni na papier pewne myśli ukryte w podświadomości zwojach. Im, tym największym, wybaczamy. Nie oznacza to jednak wcale, że po- dobne potknięcia należy ogłaszać drukiem, upowszechniać, nie, trzeba w całej pełni i rozciągłości przywrócić zwyczaj, stosowany z pożytkiem w XIX stuleciu a i do niedawna jeszcze, otóż zwyczaj starannego wykrawania myśli i słów zdrożnych, choćby w najwybitniejszym dziele się znalazły. Zwyczaj ten, niestety, ostatnio uległ znacznemu zaniedbaniu. Oto więc pierwszy kierunek naszego ataku - jest nim słowo pisane. Front drugi, znacznie trudniejszy do opanowania, to mowa nasza codzienna, potoczna, tak strasznie zepsuta nadużywaniem słów i pojęć, nierzadko o najwyższym stopniu wulgarności, dotyczących seksu. Jest to niewątpliwy przejaw patologii spo- łecznej i spotkać się musi z naszej strony ze stanowczym sprzeciwem. Po części ogólnej, pozwólcie szanowni zebrani, że przejdę do opisu konkretnych przykładów. By wroga pokonać, trzeba go najpierw dobrze poznać - niech ta zasada stanowi usprawiedliwienie słów i cytatów, których zmuszony będą użyć z tej mównicy, w waszym czcigodnym gronie. Czymże innym, jak nie szkodnictwem, jest propagowanie obcych nam wzorów i zachowań pod pretekstem upowszechniania wiedzy o innych narodowościach? Celuje w tym niejaki Łojek Jerzy, ośmielający się pisać o orgiach w osiemnasto- wiecznym Paryżu, ze szczególnym uwzględnieniem słownictwa w tej materii. Podam przykład: „Zakon Szczęśliwości działał między rokiem 1740 a 1750. Specyfiką tego związku był żartobliwy rytuał, oparty o zwyczaje marynarskie i umowny język, określający metaforami i przenośniami zaczerpniętymi ze słownika terminów mor- skich wszelkie formy działania seksualnego. Tak np. okręt oznaczał ciało, kabestan - lędźwie, wnętrze statku - brzuch, szalupa - młodą dziewczynę, stocznia - łóżko, port - kobiecy narząd płciowy, tuba sygnalizacyjna - usta, statek - mężczyznę itp. Celem członków zakonu było szczęśliwe żeglowanie, urozmaicone różnymi przy- godami, po coraz to innych trasach, aż do wylądowania na upragnionej wyspie szczęśliwości. Nowych adeptów przyjmowano uroczyście na specjalnych posiedzeniach, a mię- dzy innymi wypytywano ich dokładnie o lądowania, których już dokonali, aby prze- konać się. jak dalece są doświadczeni w sztuce nawigacji” Wiele przykładów dostarcza inna praca, rzekomego naukowca, niejakiego Kucho- wicza Zbigniewa - tym niebezpieczniejsza, że odnosi się do naszej polskiej prze- szłości. którą ten niecny autor próbuje kalać, utrzymując, że miłość erotyczna odgrywała w życiu ludzi XVI-XVIII w. większą rolę, niż się na ogół dziś przyjmuje. Oto co czytamy na temat nazewnictwa dotyczącego spraw płci w mowie potocznej i pisanej: „Jeżeli chodzi o kobiecą anatomię, to część wstydliwą określano licznymi słowami. Powiadało się o pierścieniu, kądziołce, bandurce, bobrze, cisie, dziurce, grzywie, grzesiu, włosianym gaiku. Nazewnictwo intymne operowało wobec kobiet zdrobnieniami filuternymi. Piersi nosiły miano drainiąlek, mówiło się o kochanych cycuniach, smacznym kąsku, średnim dzwonku u kobiely-rybki. Wiele dosadnych nazw i prostych metafor odnosiło się do męskiej anatomii erotycznej: bindas, grot Kupidyna, chwost, dudek, ptaszek, pałka, palusz.ek, ogon, żyła. Jeśli chodzi o coitus, to nosił on także wiele nazw. od bardziej wytwornych, metaforycznych, przyrów- nujących go do szturmu, a także pistoletowego strzału, pojenia i karmienia konia, koszenia łączki, przez dziś już całkiem zapomniane. Mam na myśli takie, jak: mi- łówka, kortezować, giąć się, golić się, czubić się, łupić się, torować, zapuścić kota do mięsa, obłapiać', mówiło się iść do pościeli". Tyle przykładów z dziedziny pozornej nauki; o różnych Wisłockich. Imielińskich. Starowiczach nie chcę nawet wspominać. Sięgnijmy po tzw. literaturę piękną. Ile tu bezeceństwa, pornografii i zepsucia języka; jak karygodną lekkomyślność wykazuje wydawca i ci, którzy za nim stoją, wznawiając np. „Zmory” niesławnej pamięci Zegadłowicza, u którego co krok wystę- puje nienawistne nam słownictwo, że przytoczę tylko nazwy żeńskich narządów: pugilares, kaczka, pociurka, pociuryna, siurdynka itp. Albo znany erotoman Kazan Elia, którego lepiej by było, dla dobra sprawy czys- tości obyczajów i języka, nie tłumaczyć w ogóle, lecz skoro już przetłumaczono, należało bezwzględnie wyciąć np. rozważania na temat Olka, Jednookiego Rozbój- nika, Fiuta, Korzenia, Twardego Kutasa itp. Niestety, proszę szanownych zebranych, nie zdołam w krótkim czasie przezna- czonym na ten referat przedstawić więcej przykładów, opisać cały ogrom zła na linii zagrożenia obyczajów i języka. Przejdźmy do mowy codziennej. Zleciliśmy ostatnio zaufanym językoznawcom opracowanie tego tematu. Wyniki są nie do przyjęcia. Bo, czyż można dopuścić, by np. studenci tak nazywali stosunek cielesny: walencja, kotletowanie, młócenie, kicanie, pchanie, piętrowanie. przelecenie, krochmalenie się. bzykanie, dmuchanie, obracanie, bara-bara, zrobić przedziałek, oporządzić pieroga? A czy wiecie, szanowni, jak w gwarze studenckiej nazywane są kobiety? Oto przykłady: koty, pawiany, pchełki, panienki, szprolki, szprychy, sztuki, nimfy, skóry, rajskie, rakiety, dupuchny, lepiszcza, pupy ryjki, landrynki, parowy, [...] Poznaliśmy zatem rozmiary zła. Przechodząc do wniosków końcowych postuluję: - stworzenie Społecznych Komisji do Walki o Czystość Obyczaju i Języka (SKWCOIJ) przy każdej oficynie wydawniczej. Komisja winna mieć prawo decy- dowania o tym, co można drukować, co zaś jest niewskazane w całości lub w części - w imię najwyższych wartości: sprawy czystości obyczaju i języka, - powołanie wojewódzkich, miejskich, miejsko-gminnych, gminnych, dzielni- cowych, osiedlowych i blokowych organów Komisji Obyczajów i Języka (KOiJ) 7. prawem nakładania mandatów, - zwrócić się do Sejmu z propozycją wprowadzenia stosownej ustawy, mocą której osoby notorycznie dopuszczające się psucia obyczajów i języka zostałyby wysoko opodatkowane, zaś obywatele szczególnie niezdyscyplinowani skazywani by być mogli na przepadek mienia (podobnie, jak za pędzenie samogonu). Szanowni zebrani! Nie wolno dłużej tolerować zjawiska wszechobecnego seksu w naszym języku mówionym, pisanym, a także w naszym życiu w ogólności. Walkę zacząć musimy od języka, by stopniowo przejść do likwidacji zdrożnego zamiłowania rodaków do uprawiania stosunków cielesnych jako takich, bo przeszkadzają im one w wypełnianiu obowiązków zawodowych i w samodoskonaleniu się. Gdy wyelimi- nujemy seks, wtedy dopiero zwycięstwo nasze będzie całkowite! Tymczasem seks i eros coraz bardziej upowszechniają się w kulturze masowej, co oprócz wielu negatywnych skutków posiada również pewne pozytywne aspekty. Erotyzacja kultury masowej - bo tak nazywa to zjawisko Lew Starowicz (1984) - jest cechą znamienną całej drugiej połowy XX w. Można zaobserwować stopniową jej ewolucję - od nieśmiałego wprowa- dzania nagości, tematu seksu, aż do rosnącej liberalizacji w poruszaniu wszelkich tematów seksualnych. Jeżeli przyjrzymy się bliżej kinematografii, programom TV, czasopismom, publikacjom popularnonaukowym wyda- wanym na świecie w XX w„ to widać wyraźnie zwiększenie zakresu tematyki seksualnej, naturalizm w poruszaniu spraw płci, zwiększenie informacji o seksie, sięganie do dewiacji i patologii seksualnej. Seks stał się codziennym, niejako zwyczajnym tematem kultury masowej, uległ obnażeniu i wiwisekcji, coraz mniej w nim tajemnic. Rozważania na temat orgazmu można znaleźć w gazetach, począwszy od Kanady, a kończąc na Australii. Nagość ciała, fizjologia seksualna jest na okładkach czasopism. Ujawnianie swych przeżyć intymnych na pograniczu ekshibicjonizmu jest codziennością w wywiadach. Do pomocy kulturze masowej ruszyli naukowcy, w tym i seksuolodzy. Na tej samej stronie pism znajdujemy rozważania kulinarne, seksualne, polityczne itd. Mówi się wprost o seksie w filmie, w prasie, w książce beletry- stycznej. W tym samym kiosku można kupić wydawnictwo pornograficzne, Kamasutrę, akty, książkę seksuologiczną, Platona. Rosnącej liberalizacji seksualnej towarzyszy rosnący relatywizm, zanika pojęcie norm na rzecz układu partnerskiego, który stał się wyrocznią tego, co dobre i złe w seksie, co normalne i patologiczne. Gabinety lekarzy, konfesjonały, doświadczenie dziadków czy babć zastąpiły porady specjalistów ogłaszane w publikatorach. Dystrybutorzy kultury masowej zaczęli wywierać nacisk na specjalistów i np. narzucają im tematy, styl wypowiedzi, aby zyskać większą popularność swych filmów, wydawnictw, rośnie zatem spirala erotyzmu, dosłowności i po- granicza z pornografią w kulturze masowej. Inną jej typową cechą jest dostępność bez względu na wiek. Każdy może sięgnąć do danej książki, pisma czy obejrzeć film. Erotyzacja kultury masowej polega m.in. na lansowaniu nowych form zachowań seksualnych, odrzucaniu wzorców tradycyjnych, idei ascezy, umiarkowania. Ulega ona również falom mody, np. na styl retro, melo- dramat, orientalizm, mistycyzm, zjawiska paranormalne itd. Mody te są również łączone z seksem i np. fala mody na Orient pociągnęła za sobą publikacje różnych dzieł z kultur seksualnych Tao czy Indii, powstają kluby „wtajemniczonych” itp. Tematy seksualne znajdujemy u nas w prawie każdym filmie, czaso- piśmie, jest ich wiele w radiu, coraz więcej w TV, a i w literaturze pięknej mamy coraz bardziej dosłowne i śmiałe teksty. Treścią w rodzimej kulturze masowej jest seks o różnych obliczach: klasyczny, rubaszny, orgiastyczny (np. ogłoszenia zachęcające do wymiany partnerów, seksu grupowego), pruderyjny, dewocyjny manichejski, naturalistyczno-filozoficzny (np. u Wisłockiej). Mamy zatem do czynienia z różnymi nurtami, które ujawniają zróżni- cowanie naszych tradycji kulturowych i różnych wpływów (ze strony Kościoła, tradycji, seksuologii, mody z Zachodu itd.). Erotyzacja kultury masowej jest różnie interpretowana. Jedni traktują ją jako apokaliptyczną wizję naszych czasów, inni jako wyraz upadku kultury Zachodu, choroby dobrobytu, ucieczki od problemów i napięć społecznych. Widzi się w niej również motywy ekonomiczne, agresje wo- bec nurtu purytańskiego i rygorystycznego, dowartościowanie seksu, symbol nowej obyczajowos'ci wolnej od tabu i zahamowań itd. Kolejnym ważnym zagadnieniem seksu w kulturze jest zasięg na- stępstw i ich rodzaj. Zdania są bardzo zróżnicowane nawet wśród badaczy, wystarczy np. przypomnieć dyskusje na temat pornografii. Dla jednych erotyzacja kultury masowej prowadzi do odhumanizowania seksu, swobody obyczajowej, urzeczowienia partnera. Dla innych nie ma żadnych nega- tywnych następstw, dostrzegają raczej pozytywne: wzrost autentyzmu w za- chowaniach seksualnych, zanik stereotypów seksualnych, udane życie seksualne coraz większej liczby ludzi, dowartościowanie seksu i fakt, że stał się przedmiotem twórczości. Jak więc wynika z badań naukowych, kultura masowa nie jest jedynym ani decydującym czynnikiem formującym postawy wobec seksu. Ma jednak na tyle znaczący zasięg, zwłaszcza w wypadku młodzieży, że musi być brana pod uwagę jako czynnik wychowujący i formujący postawy seksu. Młodzież ma szczególnie duże zapotrzebowanie na kulturę masową, szuka w niej filozofii życiowej, wzorców i modeli zachowań, podniet i przeżyć, jest przy tym sugestywna, chłonna. Kultura masowa spełnia zatem różne role w sferze seksu: poznawczą, formującą postawy, umożliwiającą prze- żywanie. Podsumowując blaski i cienie erotyzacji kultury masowej oraz kształ- towania się nowej obyczajowości seksualnej, Lew Starowicz (1984) do stron pozytywnych zalicza dowartościowanie seksu i ciała (widoczne również w chrześcijaństwie), rozwinięcie możliwości przeżywania i wzbo- gacania życia seksualnego, zasadę partnerstwa, wzrost uświadomienia seksualnego i eliminację wielu stereotypów i błędnych poglądów, zwię- kszenie możliwości leczenia zaburzeń seksualnych, autentyzm w przeży- waniu seksu, pojawienie się zdolności racjonalnego sterowania płodnością, dbałość o ars amandi, utratę lęku przed seksem i wprowadzanie go do różnorodnej działalności twórczej. Negatywne strony obecnej obyczajowości seksualnej to m.in. autono- mizacja seksu, rywalizacja płci, nacisk na zadaniowość w zachowaniach seksualnych, szaleńcza pogoń za orgazmem jako sensem współżycia, zagu- bienie w systemie wartości. Pozytywne postawy wobec seksu są zauważalne w nauce, w teologii, w sztuce. Wystarczy przyjrzeć się publikacjom religijnym, aby stwierdzić życzliwe nastawienie wobec seksu jako wartości, co jest zauważalne od czasów Soboru Watykańskiego II (zob. Knotz 2001). Istnieje jednak duże zróżnicowanie postaw wobec seksu zarówno w oby- czajowości, jak i w publicystyce, odbijające nastawienia i wychowanie oraz uwarunkowania środowiskowe. Gdyby narzeczeni nauczani przez współczesnych katechetów zostali przeniesieni o 100 lat wstecz, zapewne ulegliby szokowi, tak dalece zmie- niła się postawa w traktowaniu spraw seksu. Podobnie gdyby czytelnik współczesnych publikacji seksuologicznych sięgnął do podobnego typu lektury sprzed 60 lat, nie wierzyłby własnym oczom, jak wielka zaszła zmiana. Seks w kulturze współczesnej stał się zatem inny i zapowiada nowe przeobrażenia. Wbrew opiniom pesymistów, przewidujących rozwój dewiacji, upadek małżeństwa, zanik wierności i miłości zdecydowana większość uczestników kultury współczesnej nadal sobie ceni te wartości, jakimi są miłość, małżeństwo, wierność (za: Lew Starowicz: tamże). Co więcej, pojawiają się symptomy, na razie sygnalizowane głównie przez publicystów, „nędzy erotycznej”, wynikającej z traktowania seksu jako wartości autotelicznej i głównego celu codziennych dążeń. Coraz częściej na nowo podkreśla się wartość celibatu (zob. np. Abbott 1999). Np. w Ameryce zdobywa powodzenie „Historia celibatu” Elizabeth Abbott. Jeśli wierzyć pisarce, wszelki postęp człowieka - od kultury po politykę - dokonuje się dzięki tym, którzy zrezygnowali z uciech cielesnych na rzecz wyższych celów. Kiedyś celibat był wyrzeczeniem godnym litości, dziś zwolennicy tej formy abstynencji są dumni ze swej czystości i twierdzą, że „w czystym ciele zdrowy duch”. Dzieło Abbott nie jest naukowym omówieniem zjawiska, ale apologią celibatu; według kanadyjskiej autorki dzieje czystości seksualnej to historia najwybitniejszych umysłów. Abbott nie ma na myśli celibatu katolickiego, zakonnice bowiem i zakonnicy porzucają doczesność niby z wyboru, ale też trochę z nakazu sił nadprzyrodzonych i oczywiście zwierzchności. W prawdziwym celibacie żyje wyłącznie człowiek wolny - ten, który gdyby zechciał, to mógłby pofolgować żądzom. Ale nie folguje, bo akurat tworzy lub myśli. Na przykład starożytni filozofowie, jak Diogenes, raczej woleli leżeć samotnie w beczce niż z kobietą w łożu. Albo młoda i piękna Kastissima z Aleksandrii, która uważała, żejej uroda jest raczej przeszkodą w osiągnięciu absolutu niż pomocą. Ta dziewczyna, darzona szczególną sympatią przez Abbott, postanowiła obciąć swe bujne włosy i, udając eunu- cha, zamieszkała w męskim klasztorze, gdzieś' na rubieżach Bizancjum. Tam zresztą kult dla celibatu był bardzo silny - władza eunuchów na ce- sarskim dworze była niemal nieograniczona. Jak podkreśla Górski (2000), książka ta powstała na gruncie coraz mod- niejszego na Zachodzie dos'ć osobliwego ruchu „Nowego Celibatu”, do któ- rego przystępują ludzie s'wiadomie odrzucający cielesne uciechy na rzecz bliżej nieokreślonych wartości wyższych. Seks jest dla nich czymś nie tyle niegodnym, ile pasującym raczej do czasów prehistorycznych, gdy człowiek miał niewiele więcej do robienia, niż do naznaczonego intelektualnym wyrafinowaniem przełomu XX i XXI w. Według wyznawców tej teorii seks należy odrzucić zupełnie świadomie - czyli nic strasznego, jeśli kiedyś tam się już zgrzeszyło - wiedząc z autopsji, czym on jest. A jest wysiłkiem fizycznym, pozbawionym humanistycznej refleksji. Ich zdaniem (posłużę się cytatem z jednej ze stron internetowych poświę- conych celibatowi) „współczesna kultura wymaga od nas powielania pew- nych czynności i doprowadzania ich do perfekcji, a seks ma nas na chwilę wyrwać z tej rutyny”. Ale czy nie ma lepszych sposobów na walkę ze schematem jak łóżko? Owszem - uważają abstynenci - na przykład taniec, joga czy sporty ekstremalne. Nowy celibat to nie jedyna oferta dla tych, którzy mają dość prymitywnych uciech cielesnych; są jeszcze ruchy zwące się Monastycyzm New Age, Oczekujący na Prawdziwą Miłość czy Dzie- wice Odrodzone (tamże). Podobne tendencje pojawiają się, zdaniem Z. Kałużyńskiego (2001) również we współczesnym światowym kinie. Antyseks. Tak można by określić orientację, która dała o sobie znać w bieżącym sezonie. Wyraża ona protest przeciwko erotyzmowi we współ- czesnej cywilizacji, ale nie z racji pruderii, pedagogii czy zagrożenia mo- ralnego, lecz z powodu presji wywieranej przez seks na charaktery. Czło- wiek jest monstrum, w którym zderza się wysoka świadomość z systemem rozpłodowym ssaków i kultura od wieków pracuje nad wyrównaniem tej sprzeczności. Zasadą była wstrzemięźliwość, ale jej przymus bywał nisz- czący. Ostatnio doszło do równowagi, niemniej problem nie zniknął. Socjologowie stwierdzają, że bywają młode pary, które starają się uprawiać seks, ponieważ uważają, pod wpływem otaczającej ich opinii, że wszyscy postępują podobnie i nie chcą się wyróżniać. Stają się ofiarami mody. Inni uciekają od seksu, by uratować swoje poczucie ludzkiej wyższości. Fizyczność seksu bywa wciąż, również dzisiaj, odczuwana przez kobiety jako poniżenie, upadek, dyshonor. Jak więc wynika z dotychczasowych rozważań i przykładów, ambiwalen- cja zbiorowych wyobrażeń i postaw wobec seksualności jest niezwykle sze- roka i rozciąga się od najwyższej kultury do najniższego zbydlęcenia. To, że ludzka aktywność seksualna jest przede wszystkim sprawą kultury, a nie natury, wynika po prostu z faktu, że seks w świecie społecznym jest tym, czym człowiek go uczynił, co zrobił z niego i z samego siebie. V FUNKCJA PROKREACYJNA Nie jest łatwo dokonać socjologicznej analizy funkcji prokreacyjnej rodziny. Jest ona bowiem uwarunkowana nie tylko faktem współżycia płciowego małżonków, ale także wieloma najróżnorodniejszymi czynni- kami społecznymi, ekonomicznymi, religijnymi, kulturowymi itp. W skali masowej występują też wyraźne wahania poziomu urodzeń, które są przed- miotem skomplikowanych analiz demograficznych. W niniejszym opracowaniu przyjmiemy najprostsze podejście, które można by nazwać socjologiczną ścieżką interpretacyjną modeli i wzorów dzietności rodzin różnych okresów społeczno-ekonomicznych. Ta ścieżka interpretacyjna obejmować będzie uwarunkowania dzietności na różnych poziomach struktury społecznej oraz w różnych zależnościach - od indy- widualnych po cywilizacyjne. Posuwając się tą ścieżką, położymy szcze- gólny nacisk na wybrane elementy analizy jakościowej, ograniczając wska- źniki ilościowe do ilustracji określonych tendencji i zjawisk. 1. Różne oblicza i wymiary prokreacji Utrzymywanie ciągłości biologicznej społeczeństwa (funkcja pro- kreacyjna, rozrodcza) wysuwa się na czoło we wszelkich analizach funkcji rodziny. Rodzina jest grupą, w której wydawane jest na świat potomstwo. Jest ona bowiem zalegalizowanym miejscem stosunków seksualnych ludzi, a w wyniku tego zalegalizowanym miejscem przyjścia na świat potomstwa. Oczywiście, przyjście na świat dziecka może mieć miejsce także poza rodziną, jednak tylko rodzina jest społecznie uznanym środowiskiem powoływania nowego życia, dostarczania społeczeństwu nowych człon- ków. Dokonuje się to przez zaspokajanie potrzeb seksualnych i dążności rodzicielskich małżonków (zob. Adamski 1982: 52). Rodzina jest jedyną grupą rozrodczą, tzn. grupą rozmnażającą się nie przez przyjmowanie członków z zewnątrz, lecz przez rodzenie dzieci, a więc jest grupą utrzymującą ciągłość biologiczną społeczeństwa. W rodzinie przychodzą na świat nowi członkowie, którym ona przekazuje drogą dzie- dziczenia cechy biologiczne gatunku. Drugie zadanie grupy polega na przekazywaniu dzieciom dziedzictwa kulturowego szerszych grup, takich jak klasy społeczne, naród. Rodzina może się rozwijać także przez adopcję dzieci i wtedy spełnia tylko drugie z wymienionych powyżej zadań (zob. Szczepański 1970: 299). Utrzymywanie ciągłości biologicznej społeczeństwa wymaga płodzenia, pielęgnacji, kształcenia i wychowywania dzieci. Zaspokajanie popędu seksualnego jest intymną osobistą potrzebą małżonków, dążenie do posia- dania dzieci jest także dążeniem czysto osobistym. Dziecko staje się jednakże przedmiotem zainteresowania szerszych zbiorowości i rodzina musi zdobyć odpowiednie s'rodki, aby spełnić swoje zadanie opieki, rozwoju, wychowania i wykształcenia dziecka, aby dać mu użyteczny zawód i wprowadzić go do szerszych zbiorowości jako pełnowartościowego członka (zob. tamże). Podręczniki socjologii rodziny traktują funkcję prokreacyjną w sposób uproszczony i zdawkowy, odstępując znaczne obszary dociekań demografii, polityce społecznej, religii itp. Prokreacja szeroko rozumiana kumuluje w sobie wiele problemów i zagadnień ze wszystkich szczebli struktury spo- łecznej. Posiada ona wymiar indywidualny, małżeński, rodzinny, rodowy, narodowy, polityczny, ekonomiczny itp. W tym miejscu nie będziemy szerzej tych wymiarów omawiać. Zatrzymamy się tylko na wybranych społecznych aspektach prokreacji a w szczególności na jej szeroko rozumianych kulturowych uwarunkowaniach, obejmujących wybrane zagadnienia aksjologiczne. Potomstwo różnie jest plasowane w systemie wartości rodzinnych i społecznych - od ogromnego szczęścia i radości po „wypadek losowy” i „przekreślenie szans życiowych”. W tym kontekście słuszna wydaje się teza Ph. Ariesa (1995), że prokreacja, dziecko i dzieciństwo są w społe- czeństwie wytworem kultury. Początek naszej cywilizacji cechowała ogromna płodność, która została utrwalona w wielodzietnym modelu rodziny patriarchalnej. Rozrodczość musiała być bardzo wysoka, by kompensować wysoką umieralność. Tak duża płodność utrzymywała się do zapoczątkowania procesu transformacji demograficznej, czyli do przełomu XVIII-XIX w. Płodność była akcep- towana i wysoko ceniona w społecznościach pierwotnych. Była też chroniona różnymi nakazami religijnymi (np. w religiach judaistycznych, później w Kościołach chrześcijańskich). Natomiast samo dziecko jako istota ludzka nie było jednak dostatecznie chronione, o czym świadczą liczne fakty z historii. Dziecko do czasów rewo- lucji francuskiej i ogłoszenia praw człowieka w zasadzie pozostawało poza prawem. W czasach patriarchatu dziecko było własnością ojca rodziny, który często decydował o losach, a nawet życiu potomka. W czasach dużej płodności dzieci były zaniedbywane pod względem higieny i warunków bytowania. Nękane chorobami i epidemiami - często umierały (zob. Neugebeuer 1989). W miarę upływu czasu i rozwoju kultury tradycyjne cele ulegały prze- wartościowaniom. Zmieniała się kultura współżycia, która dostosowywała się do nowych wymagań. Rodzina patriarchalna przekształcała się w ro- dzinę partnerską, pociągając za sobą zanik tradycyjnych autorytetów i spa- dek znaczenia wielodzietności na rzecz równości małżeńskiej. Zycie sek- sualne, a właściwie nowa kultura seksualna stawała się wzorem zachowań dla grup i jednostek w sferze prokreacji. Sam seks stawał się jedną z waż- niejszych wartości autotelicznych w pożyciu małżeńskim, jednak nie zawsze bywał właściwie ukierunkowany. Również stosunek do potomstwa i problemy „świadomego macierzyń- stwa” są w przeważającej mierze wytworem kultury - całego społeczeństwa, poszczególnych jego warstw i wreszcie kultury indywidualnej człowieka, jego systemu wartości i samooceny. Świadczyć o tym może pojęcie „instynktu macierzyńskiego” oraz społeczne realia dzieciństwa w przeszłości. 2. Między ideologią macierzyństwa a realiami dzieciństwa Dzieje dzieciństwa do niedawna traktowane były w sposób margine- sowy. Nauka nie poświęcała zbyt wiele uwagi pozycji dziecka w społe- czeństwie i rodzinie. Przełomem w podejściu do badań nad dzieciństwem stała się wydana w 1973 r. praca Philippa Aries „Historia dzieciństwa”. Opierając się na wnikliwych badaniach, autor wysunął tezę, że dzieciństwo było tworem kultury. Teza ta stała się podstawą do rozlicznych dyskusji i polemik. Aries zwrócił uwagę socjologów, historyków i antropologów na problem dzie- ciństwa w dziejach ludzkości. Problematyka ta wzbudziła szczególne zain- teresowanie we Francji i Niemczech. W Polsce dzieciństwo człowieka i jego przemiany nie są tak popularne. Stosunkowo najlepiej opisane i zba- dane zostały dzieje myśli pedagogicznej. Zainteresowanie budzi również problem obecności dziecka i dzieciństwa w literaturze pięknej. Ciągle jeszcze dzieciństwem jako odrębną kategorią badawczą nie zainteresowały się w szerszym zakresie historia i socjologia. W tym kontekście nie można pominąć bardzo ciekawego opracowania M. Papuzińskiej (1999) pt. „Pierwsze dziecko naszej ery”, które zaczyna się następującą uwagą: Nasza era, jak dobrze wiadomo, zaczęta się od narodzin dziecka. A dalej, przez wiele stuleci, było tak. jakby żadne inne dziecko się już nie urodziło. Ludzie brali się znikąd i od razu byli dorośli. Pierwsze prawdziwe dziecko, jakie po narodzinach Chrystusa zdołało wejść do europejskiej kultury i osiąść w niej na stałe, było dziew- czynką i nazywało się Urszula Kochanowska (tamże). Do XII w. w literaturze i sztuce dziecko nie istnieje. Średniowieczne ilustracje pokazują ludzi we wszelkich możliwych sytuacjach - we śnie i przy pracy, w kąpieli, na polowaniu, handlujących, modlących się, wal- czących i odpoczywających. Ale ludzie ci prawie nigdy nie zajmują się dziećmi. Na rycinach nie da się obejrzeć matki czule pochylonej nad ko- łyską ani ojca bawiącego się z synkiem. Jeśli nawet na jakimś obrazie przedstawiano dzieci, to w niczym one dzieci nie przypominały. Miały twarze, budowę ciała, strój ludzi dorosłych, były tylko o połowę mniejsze. W wiekach średnich nieliczne kobiety umiejące czytać mogły z prze- pisywanych ręcznie książek dowiedzieć się, jak odmawiać pacierze, jak zwalczać pchły, jak poruszać się z godnością, a zarazem skromnie, jak zarządzać majątkiem, gdy mąż wyruszył na wojnę, jak rozmnażać ptaki w klatce. Do niezmiernej rzadkości należały jednak podręczniki opieki nad dzieckiem, jakby taka wiedza nie była nikomu przydatna. Historycy łamali sobie głowę nad tym fenomenem, bo przecież wydaje się, że miłość macierzyńskajest, podobnie jak seks, wrodzonym instynktem i nie da się jej wykorzenić. Przynajmniej tak uważamy dzisiaj. W średniowieczu, a nawet znacznie później, wcale tak nie było. Dzieci rodziło się dużo i wiele z nich (według różnych szacunków od 30 do 60%) umierało przed ukończeniem piątego roku życia. Nowo narodzone dziecko było czymś w rodzaju domowego zwierzątka. Nie jest to przesada, bo istniały okolice, gdzie zmarłe, nieochrzczone dzieci chowano gdziekolwiek, razem z padłymi psami czy cielętami. Kobiety karmiły niemowlęta i zapewne czasem nawet przewijały. Jeśli ten wysiłek zakończył się fiaskiem, to trudno - Bóg dał. Bóg wziął. Małe dziecko nie było człowie- kiem, lecz zaledwie etapem pośrednim, istotą zawieszoną między życiem a śmiercią. Dopóki nie stanęło mocno na nogach, nie wiadomo było, czy nie poszybuje z powrotem do nieba, więc nie należało się zbytnio do niego przywią- zywać. Z dzisiejszego punktu widzenia może to wyglądać na okrucieństwo, ale była to raczej samoobrona. Tak wiele dzieci umierało; za dużo, by warto było inwestować w nie uczucie i cieipieć, gdy odejdą. Dziecko nabierało wartoś- ci dopiero wtedy, gdy zaczynało nadawać się do pracy, a do tego zdolne już były pięcio-, siedmiolatki. I to nie do jakiejś' na wpół ulgowej zabawy, ale do pełnowartościowej pracy na równi z dorosłymi. Na prawdziwe dzieciństwo nie było zatem czasu. Ledwie niemowlak wyszedł z pieluch, stawał się doro- słym człowiekiem, obarczonym dorosłymi obowiązkami i biorącym udział w dorosłych rozrywkach. Czy w ogóle w średniowieczu były dzieci? - pyta Jacques le Goff, wybitny mediewista, i odpowiada, że nie. Nie było dzieci, nie było dzie- ciństwa, byli tylko malutcy doros'li. „Odrodzenie nauczyło nas - albo nau- czyło na nowo - opłakiwać zmarłe dzieci” - pisze Jean Delumeau w „Cy- wilizacji Odrodzenia”. Rzeczywis'cie, z tego okresu pochodzą pierwsze nagrobki, na których pojawiają się wizerunki przedwczes'nie zmarłych dzia- tek, ale zwykle są to groby rodziców, a dzieci zajmują tylko stosowne dla siebie miejsce u ich stóp. Dopiero w XVII w. dzieci zamożnych rodziców uzyskały prawo do własnego nagrobka. Zmiana ta dotarła tylko do wąskiej warstwy elit. Społeczeństwo w swej masie nie zmieniło się ani o jotę. W Polsce o wiele wczes'niej niż w Europie pojawiły się osobne nagrobki pos'więcone dzieciom. We Francji najwczes'niejszy nagrobek przedstawia- jący samo dziecko powstał, zdaniem F. Aries, w 1584 r., a w Polsce odna- leziono nagrobki dzieci pochodzące z początku wieku XV (Tazbir 1995; 42). Powszechny był zwyczaj ozdabiania nagrobków epitafiami będącymi wyrazem miłości rodzicielskiej. O tym, że o zmarłych dzieciach pamiętano, świadczyć może jeszcze jeden powszechny w Polsce zwyczaj. Otóż częste było nadawanie dziecku imion, które nosiło zmarłe przedwczes'nie rodzeństwo, jak gdyby chciało się je przywołać do życia. W XVII i XVIII w. w Polsce umieralność dzieci do piątego roku życia wynosiła 55%. Mężatka była w ciąży permanentnie. Kobieta, która wyszła za mąż przed ukończeniem 20. roku życia, rodziła średnio od dziewięcior- ga do dziesięciorga dzieci. Tej, która znalazła męża po dwudziestce, było trochę lżej - miała tylko siedmioro, ośmioro dzieci. Dzieciobójstwo uzna- wano wprawdzie za przestępstwo, karane zarówno przez państwo, jak i przez Kościół, ale to prawo było jednym z wielu martwych w owych czasach przepisów. Niechciane dzieci umierały często z powodu zanied- bania i braku opieki. Nierzadko niemowlę spało w jednym łóżku z rodzi- cami i zostawało przez nich całkiem przypadkowo zaduszone. Powszechną praktyką w bogatszych rodzinach było oddawanie niemowląt na odcho- wanie na wieś. Taki proceder, jeżeli weźmiemy pod uwagę warunki życia na wsi, był niemal oczywistym skazywaniem dzieci na śmierć. Niekiedy zawierano kontrakty dzierżawne, w których zapisywano, że dzierżawca bierze na odchowanie dzieci właściciela ziemskiego. Właściciel oddawał ziemię wraz z dziećmi i raz do roku otrzymywał raport od dzierżawcy. Z raportu mógł się dowiedzieć, że żyto pięknie obrodziło, Krasula urodziła dorodnego byczka, a Staś zmarł na kaszel, Zosia jeszcze żyje, chociaż czegoś słabuje. Dominującym uczuciem wobec śmierci małego dziecka była wciąż obojętność. Takie postępowanie rodziców nie mieści się dziś w głowie i zapewne nie wszyscy tak postępowali, bo ludzkość już dawno by wyginęła (Papuzińska 1999). E. Badinter, podobnie jak Aries, stara się udowodnić, że instynkt ma- cierzyński jako cecha dana przez naturę to mit. Jej książka „Historia miłości macierzyńskiej” wydana u nas w 1998 r. rozpętała prawdziwą burzę. Zakwe- stionowała ona bowiem coś, co przez ostatnie dwa wieki uchodziło za dogmat (zob. Podgórska 2001). Przytacza ona dane i relacje, które brzmią dziś makabrycznie. Na 21 tys. dzieci rodzących się w Paryżu w połowie XVIII w. tylko tysiąc było wychowywanych i karmionych przez matki, resztę oddawano mamkom. Charakterystyczna jest historia Talleyranda, którego oddano mamce już w dniu urodzin. Przez cztery lata jego rodzona matka ani razu go nie odwiedziła, nie próbowała się też dowiedzieć, czy żyje. Z miast na wieś jechały wozy wypełnione noworodkami, część z nich nie dojeżdżała, bo nieuważny woź- nica mógł nie spostrzec, że któreś wypadło. Te, które docierały do celu, całe dnie spędzały owinięte w ciasne powijaki, niemyte, nieprzewijane, głodne, bo biedne wiejskie kobiety brały na wykarmienie po kilkoro. Śmiertelność noworodków była ogromna (średnio ok. 25%, a u mamek jeszcze wyższa, dochodząca nawet do 70%). To nie był margines, to była norma, a jeśli tak, to gdzie był wówczas instynkt macierzyński? - pyta Badinter. Dziecka przez długie wieki nie traktowano podmiotowo. Uznawano je za istotę z natury grzeszną, nieznającą kategorii moralnych, kapryśną, coś w rodzaju zwierzęcia, które trzeba dopiero uczłowieczyć za pomocą tresury (św. Augustyn), a przy tym głupią, bo pozbawioną rozumu i władzy sądzenia (Kartezjusz). Śmierci dziecka nie przeżywano ani nie opłakiwano, chyba że było to usprawiedliwione jego wyjątkowymi zaletami. „Straciłem dwoje czy troje dzieci zmarłych u mamki, nie bez żalu, ale bez irytacji'’— pisał Monteskiusz. A skoro dziecko nie było wartością, to i miłości macierzyńskiej nie uznawano za wartość społeczną czy moralną. Dla XVI i XVII-wiecznych arystokratek dzieci były kłopotliwym ciężarem w to- warzystwie. Karmienie piersią uznawały za zajęcie mało eleganckie, wręcz niegodne, zbliżające kobietę do zwierzęcia. Dla kobiet z klas średnich oddawanie dziecka mamce było więc oznaką dystynkcji, dla kobiety z klas niższych - ekonomiczną koniecznością, bo żeby przeżyć, musiały pracować. Sytuacja zmieniła się dopiero pod koniec XVIII w. Za datę graniczną uchodzi rok 1762 - moment wydania książki Jana Jakuba Rousseau „Emil”, w której tworzy on portret dobrej i poświęcającej się matki i dziecka jako istoty, która potrzebuje miłości i czułości. Dla ścisłości należy dodać w tym miejscu, że sam Rousseau nigdy nie starał się zrealizować swoich ideałów dotyczących wychowania. Prawdo- podobnie nawet nie byłby zdolny do ich realizacji. Oto, co na jego temat pisze J. Johnson (1988: 30 i n.). Z tego. co wiemy o jego charakterze, wydaje się nieprawdopodobne, by Rousseau mógł być kiedykolwiek dobrym ojcem. Mimo to szokiem będzie odkrycie, co Rousseau zrobił ze swoimi dziećmi. Pierwsze dziecko urodziła Teresa zimą 1746- 1747. Nic wiemy, jakiej było pici. Nigdy nie otrzymało imienia. Jak mówi Rousseau ..miałem największe trudności, aby nakłonić ją (Teresę] do tego jedynego środka zdolnego ocalić mój honor", to jest do oddania dziecka. „Usłuchała z ciężkim sercem”. Kartkę z monogramem umieścił w powijakach dziecka i przekazał położnej, by zostawiła zawiniątko z dzieckiem w domu dla podrzutków. Z czworgiem innych dzieci, które inial z Teresą, postąpił dokładnie tak samo, tylko już nie trudził się umieszczaniem kartki z monogramem. Żadne z nich nie miało imienia. Nie jest prawdopodobne, by którekolwiek żyło długo. Dzieje przytułku, opisane w „Mercure de France” pokazują jasno, że był on przepełniony podrzuconymi niemowlętami, przybywało ich ponad trzy tysiące rocznie. W roku 1758 sam Rousseau zanotował, że ogólna ich liczba wzrosła do 5082 niemowląt. Do roku 1772 sięgała średnio prawie ośmiu tysięcy. Dwie trzecie tych dzieci umierało w pierwszym roku życia. Przeciętnie czternaścioro na sto doży- wało wieku siedmiu lat. pięcioro osiągało wiek dojrzały, większość stawała się żebrakami i włóczęgami. Rousseau nie znał nawet dat urodzin pięciorga swoich dzieci i nigdy nie zainteresował się ich losem, jedynie w roku 1761, gdy sądził, że Teresa umiera, uczynił powierzchowną próbę, wkrótce przerwaną, odszukania pierwszego dziecka [...]. Poza tym mieć dzieci oznaczało „niewygodę". Nie mógł sobie na to pozwolić. „Jak mógłbym osiągnąć spokój umysłu niezbędny dla mej pracy, jakby moje poddasze wypełniły troski domowe i hałas dzieci? Zostałbym zmuszony do zajęcia się poniżającą pracą, wszystkimi tymi niecnymi czynami, które słusznie napełniają mnie przerażeniem." [...]. „Wiem bardzo dobrze, że nikt nie byłby czulszym ojcem ode mnie". Do tego doszły czynniki obyczajowe i ekonomiczne. Przyszła moda na małżeństwa z miłos'ci, a więc dzieci nie były już efektem kontraktu za- wartego między dwiema rodzinami, ale owocem uczucia dwojga ludzi. Rodził się kapitalizm, ludzi zaczęto traktować jako potencjał ekonomiczny i militarny. Liczba ludnos'ci stanowiła o potędze państwa i narodu. To było zlecenie dla kobiet. Łatwo zaakceptowały tę sytuację, bo jako matki nabrały znaczenia społecznego i prawa do szacunku. Poczuły się niezastąpione i ob- jęły niepodzielną władzę nad domem. Był to awans, ale zapłaciły za niego dużą cenę. Zgodnie bowiem z XIX-wiecznym ideałem obowiązkiem matki jest wyrzeczenie, całkowite poświęcenie i ciężka, bezustanna praca. Praw- dziwa matka nie ma nigdy wolnej chwili. Nie można być jednocześnie matką i kimś innym. Na ołtarzu macierzyństwa należy złożyć wolność i wszelkie ambicje. Kobiety, które takich poświęceń odmawiały, obkładano klątwą, oskarżano o wynaturzenie i powodowanie wszelkich społecznych plag. Przyczynił się do tego także Freud, który stwierdził, że w naturalnym procesie rozwoju kobiecości początkowe pragnienie posiadania penisa zos- taje zastąpione pragnieniem posiadania dziecka. Według niego pełnię czło- wieczeństwa może kobieta zyskać tylko dzięki macierzyństwu. Głosił, że wrodzoną cechą kobiet jest masochizm, w bólu znajdują rozkosz, co uspra- wiedliwia wszelkie cierpienia związane z porodem czy karmieniem. Psy- choanaliza obciążyła matki także całkowitą odpowiedzialnością za wszelkie problemy psychiczne dziecka. „Uwięziona w roli matki kobieta nie będzie mogła już z niej wyjść pod groźbą moralnego potępienia” - pisze Badinter. Z tym bagażem zmierzyły się feministki. Rewolucja obyczajowa XX w. otworzyła przed kobietami nowe drogi, uznała ich ambicje, które mogą nie mieć z dziećmi nic wspólnego. Macierzyństwo jest dziś darem, a nie obowiązkiem (zob. Podgórska 2001). Wydaje się, że wiele przykładów z życia rodzin chłopskich również potwierdza niektóre spostrzeżenia i uwagi E. Badinter. Jak pisze Z. Barań- ska (1975: 134 i n.), jednym z podstawowych zadań małżeństwa chłop- skiego było rodzenie i wychowywanie dzieci. Uważano je powszechnie za dowód boskiego błogosławieństwa. Przekonanie to zostało zawarte w przysłowiu: „Dzieci są błogosławieństwem bożym”. Poglądy na posiadanie dzieci kształtowały się w s'rodowisku wiejskim z jednej strony pod wpływem nauki Kościoła, który zalecał w sprawach prokreacji bezwzględne poddanie się woli bożej, z drugiej zaś były wyni- kiem przeświadczenia, że dziecko jest najtańszą siłą roboczą, którą można dowolnie dysponować. Małżeństwa bezdzietne nie cieszyły się uznaniem społecznym. Mówiono: „Dobrej kobicie dziecko jak koniowi owies”, „Zona bez dzieci jak bez ryby sieci”, „Rodzina bez dzieci, to jak las bez ptaków”, „Niech się dzieci rodzą, póki nogi chodzą”, „U kogo dzieci, tam szczęście świeci”. Przysłowie szeroko rozpowszechnione w Polsce dziewiętnastowiecznej głosi: „Jedno dziecię - nie ma dziecięcia, dwoje dzieci - pół dziecięcia, a troje dzieci - to już jedno dziecię”. Jak widzimy, propaguje ono większą liczbę dzieci niż jedno czy dwoje. Potrzebę posiadania większej liczby dzieci tłumaczono względami gospodarczymi: „Gdzie więcej dzieci, prę- dzej idzie robota”. Pod koniec XIX w. coraz częściej pojawiały się przysłowia, które nie- chętnie mówiły o wielodzietności: „Lachmanami świeci, kto ma wiele dzieci”, „Tyle ma dzieci, co królica”, „Łatwiej o dzieciaka, niźli o cielaka”, „Kto ma pszczoły, ten ma miód, kto ma dzieci, ten ma smród”. Zarówno w stosunku do narodzin dziecka, jak i jego śmierci zajmowano na ogół postawę bierną, tzn. nie usiłowano w te sprawy ingerować. Uważa- no, że należy zgadzać się z wyrokami niebios. Poglądy te ilustrują znane wszystkim przysłowia: „Komu Bóg da dzieci, da i na dzieci”, „Bóg daje dzieci i Bóg je odbiera”, „Bóg dał, Bóg wziął”. W przysłowiach częściej mówi się o chęci posiadania synów niż córek. Może to wynikać z tego względu, że przysłowia były, jak twierdzi Bystroń, tworzone wyłącznie przez mężczyzn. Synowie byli pożądani, ponieważ pomagali ojcu w pracy, a potem przejmowali po nim zagrodę i ziemię. Córkę trzeba było natomiast wyposażyć, tzn. albo oddać część ziemi w obce ręce, albo obciążyć gospodarstwo spłatami. Stąd powstały takie przysłowia, jak: „Syn w dom, dziewka z domu”, „Jak się córka urodzi, to jakby się siedmiu złodziei do komory podkopało”, „Pięć córk to odbiero leszt do śmiechu”, „Radzi mieć chcieli syneczka, w pieluszkach już ósma córeczka”, „Z woli jednego synka, siedym dziołch na rodzie”, „Lepiej co się dioboł za stodołom okoci, niż co się dziołcha urodzi”. Jak pisze B. Tryfan (1968: 122 i n.), rodzina chłopska odznaczała się z reguły dużą liczbą potomstwa. Literatura i publicystyka już co najmniej od kilkudziesięciu lat czynią z tego faktu przedmiot swych penetracji i do- ciekań, upatrując niejednokrotnie głównej przyczyny niedoli kobiety w nadmiernym obciążeniu jej funkcjami macierzyńskimi. W latach 30. Boy- Żeleński z żarliwą pasją przedstawiał obraz udręk i nieszczęść kobiety, dla której rodzenie stało się elementarną funkcją fizjologiczną podobnie jak jedzenie i sen: Zgłosiła się do lekarza kobieta lat około czterdziestu z prośbą, czyby jej czegoś nie mógł zalecić, iżby nie zachodziła w ciążę. Okazało się, że ta kobieta ostatni raz miała period w siedemnastym roku życia, przed zamążpójściem; od tego czasu dwadzieścia razy rodziła i roniła bez przerwy... W rodzinach wielodzietnych śmiertelność spowodowana złym stanem sanitarnym, brakiem opieki lekarskiej, niedożywieniem, występowała zaw- sze w roli kontrolera przyrostu naturalnego. I taki właśnie obraz tragicznego dzieciństwa utrwalił się we wspomnieniach niektórych pamiętnikarzy płockich. Było nas dziesięcioro dzieci. Moja matka wraz z ojcem pracowali w cegielni. Matka moja deptała tę glinę własnymi nogami, a ojciec kładł do takiej formy i to wychodziła cegła. A myśmy siedziały na podłodze i dano nam kartofle i takeśmy jadły, umorusane, upaciane, jak te świnki, i czekałyśmy, dokąd matka nie wróci. A ojca tośmy mało co widzieli. W jednym roku umarło od razu dwoje dzieci na nerki. A takie były spuchnięte, że okropność było patrzeć. W następnym roku umarło od razu dwoje na dyfteryt, a ja płakałam, a moja matka mówi do mnie, że one wrócą, bo wyjechali. A mnie było biedno w tym domu i głucho, (zob. Tryfan). Ciąże i porody, choroby dzieci i zgony, zabiegi o ich wyżywienie i trudy wychowania, to - mówiąc stylem Boya - „podatek obrotowy”, płacony każdego dnia przez kobiety wiejskie, podatek, który nie uznawał ulgi, prolongaty, pomocy z zewnątrz, który ograniczał horyzont myślowy i spra- wiał, że nieustanny lęk przed następną ciążą przekształcał się w psychozę. Los dzieci niepożądanych bywał tragiczny, co pogłębiało jeszcze niedolę matek-gospodyń wiejskich, pragnących dla swych potomków warunków godnych człowieka (tamże: 125). „Prokreacyjna funkcja rodziny wiejskiej stanowi pochodną charakteru życia wiejskiego oraz poziomu kulturalnego i s'wiatopoglądu ludności wiej- skiej. Do głównych czynników determinujących w przeszłości żywiołową, nie ograniczoną w szerszym zakresie rozrodczość rodzin wiejskich należały: brak wiedzy o fizjologii rozrodu, niedostępność medycznych środków za- pobiegania ciąży, jaskrawy niedostatek opieki lekarskiej i nacisk ideologii religijnej, wdrażającej zasady nie kontrolowanej rozrodczości” (Jakubczak 1966: 3). Szybsze tempo przyrostu naturalnego na wsi, zarówno w pokoleniach międzywojennych, jak i w obecnych, nie świadczy o negatywnym stosunku ludności wiejskiej do kwestii regulowania urodzeń. Powiedzenie: „Dał Pan Bóg dzieci, da i na dzieci”, używane w wielu dyskusjach jako element charakteryzujący mentalność kobiet tego środowiska, odnosi się już tylko do najstarszej generacji. Idea planowania rodziny docierała do społeczeństwa bardzo powoli, a do ludności wiejskiej ze znacznym opóźnieniem. W tym miejscu warto dodać, że publikacje dotyczące świadomego macierzyństwa konfiskowano jako pornograficzne, ich autorów zaś osadzano w więzieniach jako nie- bezpiecznych dla ludzkości. Pionierka regulacji urodzin (birthcontrol), Ida Cradvoch, szykanowana przez wrogą jej opinię publiczną ówczesnej Ame- ryki, popełniła samobójstwo. Jeszcze w pierwszej połowie dwudziestego stulecia w najbardziej cywilizowanych krajach istniał zakaz uświadamiania kobiet o sposobach zapobiegania ciąży. Przeciw zakazowi opowiedziała się oficjalnie angielska Izba Lordów dopiero w 1928 r. (tamże: 137). Ocena kobiety w małżeństwie z punktu widzenia funkcji prokreacyj- nych wiąże się często ze składaniem wyłącznie na jej barki odpowiedzial- ności za planowanie rodziny. Próby buntu kobiet wiejskich przybierają czasem dramatyczną postać, jak to miało miejsce w przypadku dziewczyny spod Konstantynowa w pow. Biała Podlaska, która, patrząc na los swej matki, zaharowanej, zniszczonej urodzeniem dwanaściorga dzieci, broniąc się przed wydaniem za mąż i przed podobnym losem, uciekła do klasztoru. Inne próbują chronić się przed następną ciążą odmawianiem pożycia seksualnego. Ślady tych postaw i poglądów na kwestię regulacji urodzin odnajdujemy w licznych pamiętnikach, które wyraźnie przemawiają prze- ciwko teoriom o determinującej roli instynktu macierzyńskiego. Jeszcze tragiczniej wygląda ten problem w skali globalnej. Zgodnie z danymi UNICEF na Ziemi żyje obecnie 2,1 miliarda dzieci i młodzieży, co stanowią 35% ogólnego zaludnienia. Jedno dziecko na czworo żyje w absolutnej nędzy. Jego rodzina musi wyżyć z jednego dolara dziennie. Z około 129 milionów dzieci, które rodzą się co roku, 50,4% to chłopcy, 49,6% dziewczynki. Obecnie s'rednia długość życia wynosi prze- ciętnie dla całego świata 64 lata. Dzieci w krajach uprzemysłowionych mogą liczyć na to, że dożyją 78 lat. W takich krajach Afryki jak Botswana, Malawi. Mozambik, Rwanda, Zambia i Zimbabwe, szczególnie dotknię- tych epidemią AIDS, przeciętna długość życia spadła poniżej 43 lat. Na każdych 100 dzieci na naszej planecie... - narodziny 33 dzieci nie są oficjalnie rejestrowane. W związku z tym nie mają one narodowości ani praw obywatelskich; - więcej niż 8 dzieci umiera przed ukończeniem dwunastego roku życia. Większość z nich pada ofiarą łatwo uleczalnych chorób; - 27 jest niedożywionych już przed piątym rokiem życia; - 26 nie jest szczepionych przeciwko żadnym chorobom; - 18 w ogóle nie chodzi do szkoły; 11 z nich to dziewczynki; - 18 nie ma dostępu do czystej wody pitnej; - 25 dzieci w krajach rozwijających się musi pracować; połowa z nich - przez cały dzień. 3. Prokreacja w cieniu „cywilizacji śmierci” Sam fakt, że prokreacja ściśle związana jest ze sferą życia seksualnego człowieka nadaje jej w znacznym stopniu charakter żywiołowy. Zapano- wanie nad żywiołowością seksu i prokreacji lub inaczej humanizacja seksu i prokreacji właściwie może się dokonywać w psychologicznym i socjo- logicznym (a więc również i masowym) sensie tylko w małżeństwie i ro- dzinie. Uczłowieczony seks i prokreacja posiadające ludzki, czyli etyczny wymiar leżą u podstaw struktury i kultury świata społecznego. Z drugiej jednak strony prokreacja jako skutek zachowań seksualnych planowych i żywiołowych jest silnie powiązana z najróżnorodniejszymi aspektami grupowego i społecznego życia ludzi oraz pozostaje obecna w sy- stemie wartości społecznych, można nawet powiedzieć, że jest „aksjolo- gicznie gorąca”. Nie sposób w tym miejscu pobieżnie nawet omawiać tych zagadnień, natomiast warto zainteresowanych skierować do s'wietnych opracowań W. Skrzydlewskiego (1999, 2001), T. Ślipko (1994) i K. Knotza (2001). W tym miejscu musimy jednak przynajmniej pobieżnie zwrócić uwagę na socjologiczne aspekty związane z miejscem osoby ludzkiej w społecz- nym systemie wartości. Otóż, o ile chcemy utrzymać życie ludzkie i samego człowieka na określonej (najwyższej) pozycji systemu aksjologicznego, to nie możemy dopuszczać do ich zrelatywizowania. Relatywizacja otwiera bowiem siłą rzeczy w systemie aksjonormatywnym i etycznym „moralną śluzę”, która wcześniej czy później doprowadza do erozji dotychczasowego systemu war- tości. Jest to o tyle groźne ze społecznego punktu widzenia, że powstałą na skutek tego „moralną wyrwę” jest niezwykle trudno uzupełnić. Nie da się przecież empirycznie udowodnić, że człowiek jest wartością najwyższą, bo nie da się nawet wyczerpująco zdefiniować człowieka. Człowieka, osobę jako wartość należy zinternalizować, przyjąć ten fakt jako cząstkę własnej osobowości, własnego ja tkwiącego w drugim człowieku. A skoro tak, to w odniesieniu do osoby i życia ludzkiego stosować należy podejście inte- gralne. Jeżeli relatywizujemy to podejście w zależności od okresu np. życia płodowego czy starczej sprawności oraz od sytuacji indywidualnej, wówczas integralne spojrzenie na człowieka i jego życie rozsypuje się, a relatywizacja obejmuje coraz szersze obszary norm etycznych, zaczyna się kruszyć cały dotychczasowy system wartości a wraz z nim nasze człowieczeństwo jako wartość. Musimy bowiem pamiętać, że istnienie określonego systemu wartości, to - z socjologicznego punktu widzenia - właściwie jedyna cecha specyficznie ludzka i podstawa kultury, która nas jedynych i nas jedynie wyróżnia w świe- cie przyrody. A przecież to typowo socjologiczne spojrzenie należałoby wzbogacić podejściem filozoficznym, teologicznym, psychologicznym itp. Erozja integralnego spojrzenia na człowieka oraz postępująca relatywizacja wartości życia ludzkiego przejawiają się m.in. w dewaluacji i neutralizacji aksjologicznej pojęć oraz w poszerzaniu się „cywilizacyjnych” form i norm uśmiercania. I chyba nie jest przypadkiem, że w krajach, które najwcześniej i najłatwiej decydowały się na legalizację aborcji, następnym krokiem jest legalizacja eutanazji. „Cywilizowaniu się” form przerywania życia towarzyszy zmiana re- toryki związana z neutralizacją etyczną pojęć dotyczących tego procesu. Dlatego Kościół katolicki zjawisko to zaczął określać mianem „cywilizacji śmierci” (zob. D‘Ascanio 2000). W świetle danych zawartych we wspomnianym opracowaniu jest to - niestety - chyba najtrafniejsze określenie. Oto kilka faktów zaczerpniętych z opracowania D‘Ascanio (2000). W latach 90. dokonano „odkrycia”, że pochodzące z aborcji szczątki płodów mogą znaleźć zastosowanie w kos- metyce - tak narodził się najbardziej odrażający handel w historii: w Lyonie Instytut Merieux „przerabia” się 17 ton materiału ludzkiego dziennie, z czego jedna tona importowana jest z Rosji (za „Corriere della Sera” z 31 marca 1994 r.). A pozostałe 16 ton, skąd się importuje? (s. 20). Poszczególne organy anatomiczne wkłada się do wyraźnie oznakowanych kubłów, jak można zobaczyć na zamieszczonym zdjęciu. Zamrożone i ciasno zapakowane, w ogromnych kontenerach następnie eksportowane są do Francji. Zapytani 0 ten fakt rosyjscy dyrektorzy sanitarni spokojnie wszystko potwierdzili 1 wyrazili ubolewanie, mówiąc, że oni, niestety, zmuszeni są do eksporto- wania wspomnianego „materiału”, jako ze nie posiadają odpowiednich urządzeń, które pozwalałyby na jego „obróbkę” na miejscu (s. 23). Potem rozpowszechniło się przekonanie, jakoby tkanka mózgowa dzie- ci miała leczyć chorobę Parkinsona. I tak to doszliśmy do najnowszych chirurgicznych technik aborcji, stosowanych przez szwedzkich „badaczy”, a opisanych przez doktora Nathansona w książce „Ali about Issue”. Kobiety będące w ciąży od trzynastu do osiemnastu tygodni kładzie się na stole operacyjnym; rozszerza się im szyjkę macicy i przebija się worek owod- niowy, aby dotrzeć do głowy dziecka, która, po umieszczeniu u wyjścia szyjki macicy, zostaje przebita tak, aby umożliwić wprowadzenie cewki ssącej. Tak otrzymaną tkankę mózgową umieszcza się w lodzie, aby zachować jej używalność, po czym aborcja zostaje zakończona wycią- gnięciem reszty ciała dziecka, które tymczasem umarło. Technika ta została udoskonalona przez „badaczy” amerykańskich, którzy zajmują się „płodem”, kiedy osiąga 32 tygodnie życia (około 7 i pół miesiąca: dziecko ma 30 cm długości i mogłoby przeżyć także i poza łonem matki). Przy pomocy techniki przedstawionej na rysunkach wydo- bywa się zeń cenny materiał za pomocą strzykawki, którą przebija się czaszkę; dziecko jest żywe (śmierć następuje podczas zabiegu). W Ameryce technika ta została już wypróbowana tysiące razy i myśli- my, że została już wprowadzona również we Włoszech, które od dawna stały się „s'lepym naśladowcą i s'mietnikiem wszelkich potworności made in USA”; o leczniczych walorach materiału otrzymanego za pomocą tejże techniki zapewniał Piero Angela, w popularnym programie QUARK, w odcinku z lutego 1995 roku (s. 21). A oto wymowny tytuł prasowy; „Leczę swoje serce komórkami mojego dziecka” („Republica” z 23 listopada 1994) Nowe serce? Lepiej odnowić stary organ, unikając przeszczepu i wiążących się z tym trudności organizacyjnych, medycznych (odrzut) i ludzkich (dramat eksplan- tacji, serce obcego człowieka w swoim wnętrzu). Teraz istnieje inna możliwość: komórki serca embrionu. Wszczepione w dorosły mięsień sercowy, mnożą się a potem łączą się ze starymi komórkami, dając choremu organowi siłę i długowiecz- ność młodych komórek. I aby dodatkowo zmniejszyć ryzyko odrzutu, niemalże do zera. nowe komórki mogłyby pochodzić od dziecka odbiorcy, z embrionu utworzo- nego w probówce z nasienia ojca i jajeczka matki. Gdyby nie było możliwe zasto- sowanie tego systemu - który jest absolutnie najbardziej odpowiedni - można uciec się do jajeczka anonimowej dawczyni tak, aby komórki były w połowie identyczne pod względem genetycznym. Ta najnowsza „technika” - owoc studiów prowadzonych przez badaczy z Uniwersytetu w Indianie (USA) - przedstawiona została ze źle ukrywa- nym entuzjazmem przez kardiologów Giuseppe Specchię i Heloizę Arbustini z Uniwersytetu w Padwie, na dorocznym kongresie w Mediolanie promowanym przez „Corriere della Sera”. Innymi słowy, dla tych, którzy nie chcą zrozumieć: „Jeśli chcesz się leczyć na serce, które zaczyna się starzeć, masz spłodzić dziecko, zabić je, a potem wszczepić jego komórki do twego zmęczonego serca, aby nabrało werwy” (s. 23). Wróćmy jeszcze na chwilę do wspomnianego już aspektu, ściśle związanego z pojęciem cywilizacji śmierci, a mianowicie do eufemizmów neutralizujących aksjologiczne przejawy i fakty cywilizacyjnych osiągnięć w zakresie pozbywania się i wykorzystywania „niewygodnego życia”. Sam termin „aborcja” nie oddaje w pełni istoty zagadnienia; słowo to zostało wprowadzone dla złagodzenia negatywnego wydźwięku tego, co faktycznie oznacza. A oznacza przerwanie rozwoju życia polegające na usunięciu zapłodnionej komórki jajowej z łona kobiety. Definicja ta jest nieostra, gdyż nie oddaje całego dramatu związanego z faktem, że jest to po prostu zabieg us'miercania i zabijania poczętego życia ludzkiego. Jest wiele teorii zajmujących się tym problemem. Są takie, które uznają aborcję za działanie moralnie szkodliwe i złe, ale są też zupełnie przeciwne, trak- tujące ją jako s'rodek do osiągnięcia dobrego celu. Np. w Holandii na skutek daleko posuniętej liberalizacji przepisów dotyczących regulacji urodzeń, do aborcji nie zalicza się zabiegów eufemistycznie zwanych „regulacją menstruacji”, czyli poronień dokonywanych w pierwszym miesiącu ciąży. W Polsce często zabieg ten nazywa się „wywołaniem miesiączki”. Także inny termin, określający istotną rzeczy wistos'c „cywilizacji s'mier- ci”, a mianowicie „eutanazja” jest podobnym eufemizmem. Sam termin eutanazja (z greckiego: eu - dobra, thanatos - s'mierc) oznacza łagodną s'mierc bez cierpienia. Obecnie jednak słowo to rozumie sięjako interwencję medyczną, mającą na celu przyspieszenie zgonu pacjenta w sytuacji nie- uleczalnej choroby, ogromnego cierpienia lub agonii. Teoretyczne podstawy dla eutanazji w latach dwudziestych naszego stulecia stworzyli profesor prawa karnego Karl Bindig z Lipska i profesor psychologii Alfred Hoche z Freiburga. Napisali oni pracę o niszczeniu „niegodnego życia”, która stała się elementarzem nazistowskiego prawa o eutanazji, ograniczającej się początkowo do chorych psychicznie, a potem rozszerzonej na osoby ulegające innym chorobom. Eutanazja znana była już u ludów pierwotnych. W starożytnej Grecji ideę tę propagowali Spartanie, którzy porzucali w górach Tajgetu ułomne lub słabo rozwinięte fizycznie dzieci. Nawet Platon reprezentował podobne poglądy. W swojej rozprawie o państwie żądał, aby „najlepsze” dzieci oddawane były pod opiekę państwa, słabowite zas; porzucone lub zabijane. Również u Ger- manów i Słowian występowało podobne zjawisko. Dopiero z przyjęciem nauki Chrystusa eutanazja uległa poważnemu zahamowaniu, a problem odżył w pełni dopiero w XIX w. Można powiedzieć, że „przywróciła” go do życia nauka Darwina i Nietzschego. W pewnych kręgach medycznych (i nie tylko) panuje swoista filozofia s'mierci. Powstają poradniki dla samobójców (jak np. „Finał Exit” Dereka Humphreya). W niektórych kantonach Szwajcarii ciężko chorzy mogą nabyć truciznę i uzyskać od lekarza informację dotyczącą sposobu jej przyjęcia. Doktor Jack Kevorkian skonstruował specjalną „maszynę eutana- zyjną”, której zdjęcia obiegły całą prasę światową. Pieter Admiraal, lekarz z Delft nie ukrywa, że ponad 100 swoim pacjentom pomógł „przenieść się” na tamten świat, a iluż jest takich, którzy z lęku przed prawem i opinią publiczną nigdy nie przyznają się do podobnych praktyk? W krajach Europy Zachodniej i w USA pojawiają się liczne stowarzyszenia propagujące tzw. dobrą śmierć. Pod ich humanitarnymi hasłami niestety często kryje się zwykła chęć łatwego zysku, bo trzeba wiedzieć, że działalność na rzecz eutanazji to nie tylko ideo- logia, ale również interes. Przykładem może być choćby prezes Niemieckiego Towarzystwa Godnej Śmierci Hans H. Atrott, który zdobywa krociowe zyski, sprzedając cyjanek. Jak podaje „Der Spiegel”, odbiorcy „zabójczego środka” zapisywali swoim „wybawicielom” wielkie majątki. Po pewnej kobiecie z Bielefeld sam Atrott odziedziczył 6 milionów marek (za: Leśniak 2001). Dotąd, mimo karalności, nielegalna eutanazja była masowo praktyko- wana w belgijskich szpitalach. Według senatora Philippe‘a Monfilsa w Bel- gii dokonywano więcej zabiegów eutanazji niż w Holandii - szacuje się, że co dziesiąty zgon nastąpił w wyniku eutanazji („Prawo do eutanazji” G.W., 26 X 2001). Warto więc zwrócić uwagę, że w tych krajach, gdzie eutanazja jest legalizowana, była ona już wcześniej stosowana. Na początku prawo przy- myka na to oko i koniec końców argumentacja idzie w tym kierunku, że skoro praktyki eutanazji mają miejsce, to trzeba to uporządkować, określić pewne procedury itd. Obrońcy życia od dawna zwracają uwagę, że zane- gowanie wartości życia ludzkiego czy relatywizacja tej wartości, która miała miejsce najpierw, jeśli chodzi o człowieka w pierwszej fazie życia, a więc przed urodzeniem, w konsekwencji musi prowadzić do relatywizacji życia w ogóle i że następnymi ofiarami będą ludzie chorzy, starzy. 10 lat temu tej argumentacji nie przyjmowano, ale życie pokazuje, że przesady w rozumowaniu obrońców życia nie było. „Gazeta Wyborcza” z 26 X 2001 r. informowała, że Belgia stanie się najpewniej drugim po Holandii krajem na świecie, w którym nieuleczalnie chorym i cierpiącym pacjentom przyznane zostanie prawo do śmierci na własne życzenie. Wieczorem 44 senatorów przyjęto nowe prawo przy 22 glosach sprzeciwu i dwóch wstrzymujących się. Po zaakceptowaniu ustawy w izbie niższej parlamentu, co nastąpi pod koniec tego roku lub na początku 2002 r., prawo o eutanazji wejdzie w życie. Senat zajmował się eutanazją z przerwami od prawie dwóch lat. Odbyło się na ten temat 88 spotkań. Momentami gorąca debata, w której udziat wzięto 40 filozofów, etyków, prawników, lekarzy, specjalistów, trwała w sumie 300 godzin. Do projektu zgłoszono 687 poprawek, z których dziesiątki przyjęto. Prawa dopuszczającego eutanazję broniły partie koalicji rządowej - socjaliści, liberałowie i ekolodzy - choć zdarzały się przypadki wyłomów i znaczącego mil- czenia niektórych senatorów. Koalicja miała natomiast za sobą opinię publiczną - ok. 72% obywateli katolickiej w większości Belgii jest za warunkową eutanazją. Dla porównania w Holandii, w której parlament przegłosował prawo do eutanazji w kwietniu tego roku, za śmiercią na życzenie było 90%. (tamże). A co na to Kościół? Kongregacja Doktryny Wiary wydała w maju 1980 r. Deklarację o eutanazji■ W dokumencie tym podkreślano wartość życia jako daru pochodzącego od Boga i stwierdzono z całą stanowczością, że „nikt i nic nie może upoważnić do zabijania niewinnej istoty ludzkiej i nikt też nie może zażądać tego zabójczego czynu dla siebie samego i dla innej osoby, gdyż stanowiłoby to naruszenie prawa Bożego [...1, obrazę godności osoby ludzkiej, zamach przeciw człowieczeństwu”. Wspomniany dekret określa akt eutanazji jako „czyn zabójczy i zawsze sam w sobie niedopuszczalny”. Z powodu tak radykalnego stanowiska wobec eutanazji Kościół może zostać posądzony o to, że nie jest czuły na ludzkie cierpienia. Nic podobnego. Kościół solidaryzuje się z cierpiącymi, ale nie upatruje rozwiązania ich problemu w eutanazji. Bo, jak czytamy dalej we wspomnianej deklaracji, „błagania ciężko chorych, którzy często wzywają śmierci, nie mogą być rozumiane jako wyraz prawdziwej woli eutanazji, są one niemal zawsze pełnymi udręki prośbami o pomoc i uczucia”. Oprócz leczenia medycznego chory potrzebuje miłości, ciepła ludzkiego, którymi mogą i powinni otaczać go ci wszyscy, którzy są przy nim: rodzice i dzieci, lekarze i pielęgniarze. Negatywne stanowisko wobec eutanazji zajmują też religie inne niż katolicka, np. islam. Na konferencji w Rijadzie, która odbyła się pod auspicjami UNESCO (1984 r.), eutanazja została potępiona jako niezgodna z istnieją- cymi w Koranie zakazami zabijania istoty ludzkiej. Co jest powodem tego, że eutanazja ma swoich zwolenników? Szukając odpowiedzi na to pytanie, wskazać należy przede wszystkim na załamanie się religijności w większości społeczeństw konsumpcyjnych. Dla kogoś, kto twierdzi, że po śmierci nie ma nic, znoszenie nieludzkich cierpień wydaje się absurdem. Umieszczony pod pustym niebem laickiego świato- poglądu i znajdujący się w sytuacji tragicznej człowiek jedyną możliwość wyzwolenia widzi w eutanazji. Oczywiście, nie jest to regułą. Zdarzają się bowiem tacy niewierzący, którzy odkrywają w cierpieniu szansę rozwoju swojej osobowości. Bo czy ból nie wybija nas ze stanu pewnej obojętności, nieczułości? Czy nie staje się ocaleniem od tej cichej i powolnej śmierci, której na imię stagnacja, apatia, rutyna? „Gdy złagodzi się ból nękający pacjenta i gdy stworzy się w nim poczucie, że jest komuś potrzebny, a tak jest naprawdę, to nie będzie on prosił o eutanazję” - przypomina prof. Kielanowski (zob. Leśniak: 2001). 3.1. Dzieciobójstwo i płodobójstwo - odwiecznie aktualny problem Dzieciobójstwo i różne formy „spędzania płodu” istniały już w czasach prehistorycznych. Dostępne nam źródła ukazują zapewne tylko niewielki wycinek całego problemu, który również w głębokiej starożytności budził wiele kontrowersji etyczno-moralnych, prawnych i politycznych. Bardzo wyraźnie występują one w wielu księgach Pisma Świętego. Najwcześ- niejsze opisy pochodzą z czasów niewoli egipskiej. A synowie Izraela rozradzali się, pomnażali, potężnieli i umacniali się coraz bardziej, tak, że cały kraj się nimi napełnił [...] I rzekł król do swego ludu: oto lud synów Izraela jest liczniejszy i potężniejszy od nas. Roztropnie przeciw niemu wy- stąpmy, ażeby się przestał rozmnażać. W wypadku bowiem wojny mógłby się połą- czyć z naszymi wrogami w walce przeciw nam, aby wyjs'ć z tego kraju (Wj 1,6-10) Do położnych u kobiet hebrajskich powiedział król egipski: Jeśli będziecie przy porodach kobiet hebrajskich, to patrzcie na płeć noworodka. Jeśli będzie chłopiec, winnyścic go zabić (Wj 1.16). Z tych racjonalnych i realistycznych stwierdzeń zrodziła się najokrut- niejsza kampania na rzecz aborcji w całej starożytności (D‘Ascanio 2000: 16). Faraonowi nie powiodła się ta kampania, ponieważ większość położ- nych okazała nieposłuszeństwo: Lecz położne bały się Boga i nie wykonały rozkazu króla egipskiego, pozosta- wiając przy życiu nowo narodzonych chłopców. I wezwał król egipski położne, mówiąc do nich ,,Czemu tak czynicie i czemu pozostawiacie chłopców przy życiu?” One odpowiedziały faraonowi: „Kobiety hebrajskie nie są podobne do Egipcjanek: one są zdrowe, toteż rodzą dzieci wczes'niej, zanim zdoła do nich przybyć położna!" Bóg dobrze czynił położnym, a lud izraelski stawał się coraz liczniejszy i potęż- niejszy. Ponieważ położne bały się Boga, również i im zapewnił On potomstwo. Faraon wydał wtedy całemu narodowi rozkaz: „Wszystkich nowo narodzonych chłop- ców Hebrajczyków należy wrzucić do wody, a dziewczynki pozostawić przy życiu. (Wj 1,15-22). To oczywiste, że faraon nie akceptował wyjas'nienia hebrajskich położ- nych, czego dowodzi fakt, iż wynalazł inny sposób, aby wyeliminować naród, który „stawał się coraz liczniejszy i potężniejszy” właśnie dlatego, że położne nie były posłuszne nikczemnemu rozkazowi, który miał uczynić z tych kobiet - poświęcających się przyjmowaniu rodzącego się życia - morderczynie przynoszące śmierć (tamże: 17). „Faraon ogłosił, że chłopcy mają być zabijani jeszcze przed narodze- niem. Były to czasy, w których wiedza medyczna była prymitywna, taka jak prymitywna była mentalność człowieka, ale nie używano zawiłych gier słownych: „Jeśli będzie chłopiec, zabijecie go!” powiedział faraon, bez żadnych dwuznaczności. Dziś człowiek jest zepsuty podobnie jak i wtedy, lecz bardziej fałszywy i wykrzywiony: kiedy mówi się o aborcji, nigdy nie używa słowa „zabić”, szafuje się nim jako wymogiem terapeutycznym, pożytecznym, wręcz koniecznym dla zachowania życia kobiety” (tamże: 20). Motywami politycznymi kierował się również król Herod nakazując w czasie narodzenia się Chrystusa wymordowanie wszystkich noworodków płci męskiej. Motywacja i formy dzieciobójstwa były różne w dziejach ludz- kości. Zaliczyć do nich należałoby religijne ofiary z dzieci, eliminowanie słabych i ułomnych noworodków przez porzucanie ich w górach przez Spartan, czy pozostawianie nagich na mrozie na terenach Skandynawii itp. Znane były przypadki samowolnego spędzania płodu przy użyciu różnorodnych środków doustnych np. nalewek wywołujących wczesne po- ronienia. Najstarszy przepis na sztuczne poronienie pochodzi z przed ponad 4,5 tysięcy lat, a odkryty został w trakcie wykopalisk archeologicznych. Innymi metodami było powodowanie uszkodzeń mechanicznych i urazów brzucha kobiety, np. jazda wozem po wybojach czy jazda konna na oklep. Starożytne cywilizacje w różny sposób podchodziły do problemu dzie- ciobójstwa i spędzania płodu. Że musiała to być powszechna praktyka, świadczy fragment przysięgi Hipokratesa z IV w. p.n.e, zawierający zdanie „podobnie nie dam nigdy niewieście środka na poronienie”. W starożytnym świecie wielkim zwolennikiem spędzania płodu był Platon, który uważał, że konieczne jest ograniczenie rozrodczości obywa- teli. Odmienne zdanie prezentował Cyceron, będący przeciwnikiem prze- rywania ciąży i zwolennikiem zwiększania liczby obywateli państwa rzymskiego (zob. Veyne 1988). Zasadniczo istniały trzy metody planowania rodziny: zapobieganie cią- ży za pomocą różnych środków antykoncepcyjnych, sztuczne poronienia i dzieciobójstwo. W Grecji stosowane były dwa doustne napoje antykoncepcyjne: atokion i misi. Bardziej rozwinięte metody antykoncepcji stosowano w Rzymie. Było to: płukanie pochwy po stosunku, stosunek przerywany, tampony antykoncepcyjne oraz kalendarzyk płodności. Najbardziej zawodną z tych metod był kalendarzyk, ponieważ radzono podejmować kontakty seksualne w dniach, o których obecnie wiemy, że są płodne. W starożytnej Grecji decyzję o przerwaniu ciąży, na mocy prawa Peryklesa, mógł podjąć tylko przyszły ojciec. Kobieta, która postanowiłaby tego dokonać bez zgody swego partnera mogła zostać oskarżona o zabójstwo. Lekarze greccy zajmowali różnorakie stanowiska odnośnie sztucznego poronienia. Od pełnej akceptacji (zalecania kobietom podnoszenia ciężarów, gwałtownych ruchów, gorących nasiadówek i środków doustnych mających spowodować poronienie) do sprzeciwu wyrażonego przez Hipokratesa, który twierdził, że zadaniem lekarza jest chronienie życia. W Rzymie wykonywanie sztucz- nych poronień nie było karalne, jednakże w szczególnych przypadkach cenzor czuwający nad moralnością mógł w sprawie przerwania ciąży zgła- szać swe zastrzeżenia. W wiekach średnich nie tylko spędzanie płodu, lecz także wszelkie sposoby zapobiegania ciąży były traktowane przez Kościół jako grzech śmiertelny i surowo zabronione. Co więcej, w dobie kontrreformacji i inkwizycji kwestia zapobiegania ciąży została potraktowana jako jeden z dowodów na kontakty utrzymy- wane przez „czarownice, baby położne” z diabłem. „Bulla przeciw czarownicom” (1484) wyraźnie zwraca się przeciwko sztukom, które „prze- szkadzają mężczyźnie płodzić, a kobietom zachodzić w ciążę” (zob. Ranke- Heinemann 1995: 277). Jedyną dopuszczalną metodą była wstrzemięźli- wość małżonków, a wszystkie inne uchodziły za grzech śmiertelny. Grzechem śmiertelnym i zabójstwem był stosunek przerywany, tym bardziej że w 1677 r. odkryto istnienie plemników w nasieniu. W związku z tym, że nie zdawano sobie sprawy z istnienia komórki jajowej, bez której poczęcie byłoby niemożliwe (odkryta została dopiero w 1827), uważano, że mężczyzna składa w łonie kobiety malutkiego gotowego człowieka, którego zwano homunculus, a wkład kobiety w poczęcie jest niewielki - zarodek tylko rośnie w jej brzuchu. Wiele kobiet, począwszy od starożytności aż do ubiegłego stulecia, stosowało ziołowe środki poronne - bardzo popularna była „herbatka” z tru- jącego sporyszu - na polskich wsiach sporządzana jeszcze w latach 20. Nie- które jednak napary z ziół były prawie tak samo skuteczne jak używane dzisiaj pigułki, a to dzięki wysokiej zawartości substancji hormonalnych w ich soku. Korzystały z nich plemiona zamieszkujące Amerykę Południową. Środki antykoncepcyjne stosowane przez nasze przodkinie są niejed- nokrotnie bardzo dziwne. Mieszkanki trzynastowiecznej Europy, by uchro- nić się przed ciążą jadły żywe pszczoły. Chinki i Japonki - połykały kijanki (obowiązywała zasada: ile zjesz kijanek, tyle lat nie zajdziesz w ciążę). Używano także mechanicznych zabezpieczeń: różnego rodzaju tamponów, kapturków. Egipcjanki sporządzały z roztartych z miodem cierni akacji i daktyli specjalną maść, którą wprowadzały do pochwy na kłębku baweł- nianej przędzy. Mieszkanki Oceanii zaś zatykały pochwę wodorostami i algami, aby zatamować przepływ spermy. Dopiero w latach dwudziestych ubiegłego stulecia zdano sobie sprawę z istoty cyklu miesięcznego kobiety i jego wpływu na płodność. Wówczas rozpoczęto badania nad hormonalnymi środkami zapobiegania ciąży. Był to bardzo ważny moment - kontrolując swoją płodność kobiety zyski- wały szansę na ekonomiczne uniezależnienie się od mężczyzn i możliwość decydowania o swoim życiu. Dlatego feministki uważają pigułkę anty- koncepcyjną za jedno z największych osiągnięć ludzkości. Pierwsze wzmianki na temat stosowania prezerwatywy pojawiają się w kronikach z XVI w. Był to płócienny woreczek, który zdaniem wielu chronił nie tyle przed niepożądaną ciążą, ile raczej przed kiłą. Prezerwatywy z płótna nie zyskały sobie znacznej popularności - w przeciwieństwie do prezerwatywy wykonanej z jelita owcy, wynalezionej przez Johna Condoma. Charles Goodyear, zasłużony dla przemysłu gumowego Anglik, wyna- lazł w XIX w. gumę wulkanizowaną, która posłużyła jako materiał do produkcji kondomów. Były skuteczniejsze od tych z jelita, ponieważ lepiej przylegały do członka. Tamowały jednak większość doznań płynących z seksu - były więc niechętnie stosowane. Przełom nastąpił w latach 30. XX w. Na rynek wprowadzono prezer- watywy lateksowe - cieńsze od gumowych, bardziej rozciągliwe i zapew- niające większą jakość doznań. Dzis' do wyboru są setki wzorów: kolorowe, pachnące, smakowe, z wypustkami (zob. Aleksandrowicz 2002). Chrześcijańska etyka seksualna, stojąc na gruncie absolutyzmu etycz- nego tzw. antypermisy wizmu, zakłada normy obowiązujące „zawsze i wszę- dzie” oraz „nigdy i pod żadnym warunkiem”. Absolutność tych klauzul sprawia, że nie są one łatwe do praktycznego stosowania szczególnie w sfe- rze antykoncepcji i przerywania ciąży. Niepogwałcalność poczętego życia i prokreacyjne nastawienie przy każdym akcie seksualnym dopuszcza jako jedynie usprawiedliwione moralnie i religijnie naturalne metody regulacji urodzeń. Kościół w swoim nauczaniu głosi, że „każda istota ludzka już od chwili swego poczęcia jest osobą, tzn. istotą rozumną i wolną, przedmiotem nienaruszalnych praw zarówno w porządku fizycznym (ma prawo do życia ciała, jak i w porządku duchowym (ma prawo do życia Bożego)”. Kościół określił również ściśle definicję sztucznego poronienia jako „zamierzone usunięcie żywego zarodka lub płodu ludzkiego z łona matki, niezdolnego jeszcze do życia poza jej organizmem”. Sam czyn został uznany za prze- stępstwo i dzieciobójstwo, które według Kodeksu Kanonicznego podlega karze ekskomuniki wiążącej mocą samego prawa. Kościół, broniąc prawa do życia, odwołuje się do szerszej, uniwersalnej płaszczyzny, która obowiązuje wszystkich ludzi. Prawo do życia nie jest tylko kwestią światopoglądu, nie jest tylko prawem religijnym, ale jest prawem człowieka. Jest prawem najbardziej podstawowym. Bóg mówi: „Nie będziesz zabijał!” (Wj 20,13). Przykazanie to jest zarazem funda- mentalną zasadą i normą kodeksu moralności, wpisanego w sumienie każdego człowieka. Miarą cywilizacji - miarą uniwersalną, ponadczasową, obejmującą wszystkie kultury - jest jej stosunek do życia. Cywilizacja, która odrzuca bezbronnych, zasługuje na miano barbarzyńskiej. Dzisiaj s'wiat stal się aren;) bitwy o życie. Trwa walka między cywilizacją życia a cywilizacją śmierci. Dlatego tak ważne jest budowanie „kultury życia”: tworzenie dziel i wzorców kulturowych, które będą podkreślały wielkość i godność ludzkiego życia; zakładanie instytucji naukowych i oświatowych, które będą promowały praw- dziwą wizję osoby ludzkiej, życia małżeńskiego i rodzinnego; tworzenie STodowisk wcielających w praktykę codziennego życia miłos'ć miłosierną, którą Bóg obdarza każdego człowieka, zwłaszcza człowieka cierpiącego, słabego, ubogiego, nienaro- dzonego” (Jan Paweł II 1977: 35 i n.). Dzieci nie są „dodatkiem” do życia małżeńskiego. Nie są „opcją”, ale najcen- niejszym darem (Gaudium et spes), wpisanym w sama naturę związku małżeń- skiego (tamże). Ksiądz J. Bajda (2001) w kontekście papieskich nauk podkreśla, że współczesne zredukowanie miłości do seksu najbardziej godzi w wolność i godność ludzkiej osoby oraz powoduje „totalną klęskę antropologiczną”. Kiedy seks staje się wszystkim, wtedy w sercu człowieka nie ma miejsca dla Boga i dla człowieka, bo człowiek staje się tylko instrumentem uzys- kiwania odpowiednich doznań, a w ten sposób traci to wszystko, co nazywa się godnością, ponieważ stał się jedynie obiektem pożądania. Stąd pochodzi ta spłaszczona wizja człowieczeństwa i owa mentalność, która w darze małżeńskiej płodności widzi jedynie zagrożenie, czyli w dziecku widzi „agresora”. Istota tej mentalności została znakomicie opisana w „FamUiaris consortio”. Składają się na nią następujące elementy: utrata sensu istnienia przez samo zredukowanie pojęcia egzystencji do wymiaru horyzontalnego, to jest wymiaru przeżywania czasu, który mija, ale nie mija bezboleśnie, gdyż jest napełniony wszelakim złem; po drugie - wzrastające możliwości techniczne skłaniające do tego, by je drapieżnie wykorzystać dla egoisty- cznej korzyści, z wykluczeniem wszelkich potencjalnych konkurentów. Tych konkurentów należy się pozbyć - lub zapobiec pojawieniu się ich - przez takie środki jak aborcja, antykoncepcja i sterylizacja; wreszcie daje znać o sobie kult konsumpcji pochłaniający wszelką energię duchową czło- wieka. Ludzie ulegający tej postawie, nie rozumiejąc wyższych wartości, godnych człowieka, a priori je odrzucają i grzęzną w bezmyślnym poszu- kiwaniu coraz to nowych przyjemności. W sumie - jest to kryzys metafi- zyczny, egzystencjalny i moralny: totalna klęska antropologiczna. Ta „alternatywna antropologia” odrzuca więź między płciowością a osobą, między małżeństwem a rodzicielstwem, między „wolnością a na- turą” (Veritatis splendor), między miłością a płodnością pojętą jako po- wołanie, między płodnością a człowieczeństwem. Postawienie aktywności seksualnej poza ramami etosu osoby uniemożliwia zrozumienie ludzkiego charakteru ojcostwa i macierzyństwa. „Tym samym odbiera się prokreacji status współpracy z Bogiem Stwórcą i degraduje się ją do poziomu tech- nicznie kontrolowanej „re-produkcji” kolejnego przedstawiciela gatunku, przez co zatraca się niepowtarzalna osobowość godności dziecka”. Taka interpretacja płodności uniemożliwia zrozumienie istnienia ludzkiego jako „daru pochodzącego od Boga” (tamże). 3.2. Problem aborcji w naszym kraju Problem dopuszczalności aborcji wzbudzał i wzbudza w naszym kraju wiele skrajnych ocen i ekstremalnych reakcji, co nie ułatwia socjologicznej analizy problemu. Ostatnio „Polityka” opublikowała raport Joanny Pod- górskiej o aborcji (2002), oparty na ilościowej i jakościowej analizie pro- blemu. Wymowa tego raportu jest przygnębiająca. Zacznijmy od tego, że w badaniach CBOS sprzed kilku lat tylko 14% ankietowanych opowiedziało się za aborcją dozwoloną bez ograniczeń. Jednocześnie na pytanie, czy kobieta, jeśli tak zdecyduje, powinna mieć prawo do aborcji, 35% odpowiedziało „tak”, a dalszych 30% „raczej tak”. Co więcej, zgadza się z tym 14% tych, którzy deklarowali się jako zwolennicy całkowitego zakazu przerywania ciąży. Niemal co czwarta osoba, która akceptowała stwierdzenie, że „aborcja to morderstwo” przyznawała, że byłaby skłonna zdecydować się na zabieg w sytuacji nieplanowanej ciąży. Jak wytłumaczyć tak schizofreniczne postawy? „Moim zdaniem należy przyjąć, że sferze ocen moralnych i sferze rozwiązań prawnych, uważanych za słuszne, odpowiadają niewspółmierne skale wartości. Jest to sformułowanie Stefana Ossowskiego, który pisząc o skalach wartości stwierdził, że są one niewspółmierne wówczas, gdy każda ze skal wymaga zupełnie odmiennej postawy psychicznej, a postawa, która pozwala nam się przejąć wartościami jednej skali, nie daje się przejąć wartościami drugiej skali - i odwrotnie. Sądzę, że w przypadku omawianych tu ocen prawa do aborcji można mówić o takiej właśnie niewspółmierności, którą nie wszyscy sobie uświadamiają” - komentuje socjolog Danuta Duch. I ta sytuacja jest chyba jednym z powodów tego, że pomimo iż w Pol- sce obowiązuje jedna z najbardziej restrykcyjnych ustaw antyaborcyjnych w Europie, podziemie ginekologiczne funkcjonuje świetnie. Łatwiej usunąć ciążę nielegalnie niż legalnie. Zycie na co dzień rozmija się z prawem. Łamią je kobiety, lekarze w prywatnych gabinetach i szpitale odmawiające przeprowadzenia zabiegu, nawet gdy dopuszcza go ustawa. W Polsce abor- cja jest legalna, gdy ciąża pochodzi z gwałtu, zagraża życiu lub zdrowiu kobiety oraz gdy stwierdzono ciężkie i nieodwracalne uszkodzenie płodu. W 2000 r. dokonano 138 legalnych aborcji - tak mówią rządowe statystyki. W Polsce żyje ok. 10 min kobiet w wieku rozrodczym. Nieco ponad 600 tys. stosuje tabletki antykoncepcyjne, stanowiące najpewniejsze zabezpieczenie przed niechcianą ciążą. Przyrost naturalny z roku na rok spada. Uwzględniając te czynniki albo należy uznać oficjalne dane o liczbie aborcji za czystą fantastykę, albo przyjąć, że Polacy masowo zdecydowali się na wstrzemięźliwos'ć seksualną. Wystarczy przejrzeć ogłoszenia, by przekonać się, że w grę wchodzi pierwsza opcja. „Ginekolog - pełny zakres”, „Wywoływanie miesiączki”, „Wszystkie zabiegi - tanio” - w prasie pełno takich anonsów. Najczęściej podany jest w nich numer telefonu komórkowego. Bywa, że nie jest to numer lekarza, ale pośrednika. Po wprowadzeniu restrykcyjnej wersji ustawy powstały agencje orga- nizujące tzw. wyjazdy aborcyjne za granicę. Jednak po zakończonych wy- rokami procesach z lat 1995-1997 proceder ten niemal ustał. Nie znaczy to, że zjawisko turystyki aborcyjnej nie istnieje, ale są to raczej wyjazdy indywidualne niż zbiorowe. Kilkaset Polek rocznie jeździ w tym celu do Holandii, biedniejsze wybierają wschód, ale większość korzysta z usług polskiego podziemia. Jaka jest jego skala? Tego nie sposób rzetelnie okreś- lić. Jesteśmy skazani na spekulacje. Według szacunków Federacji na rzecz Kobiet i Planowania Rodziny jest to ok. 80 tys. zabiegów rocznie. Według innych analiz liczba ta może dochodzić nawet do 200 tys. Nie sposób nie dostrzegać, że nielegalne przerywanie ciąży jest w Pol- sce zjawiskiem powszechnym. Problem niechcianej ciąży dotyczy przede wszystkim dwóch grup kobiet - mówi Monika Tajak. która od 5 lat dyżuruje przy telefonie zaufania prowadzonym przez Federację na rzecz Kobiet. - Pierwsza to kobiety koto czterdziestki, które mają już dzieci i są w fatalnej sytuacji finansowej. Dzwonią do nas. żeby dowiedzieć się o możliwos'ć zabiegu i są w szoku, kiedy dowiadują się, że przerwanie ciąży ze względów społecznych jest w Polsce nielegalne. Druga grupa to dziewczyny bardzo młode, często studentki, którym na początku drogi życiowej przytrafiła się wpadka. Te z kolei zwykle są przekonane, że jest u nas dostępna tabletka wczesnoporonna. Potem trafiają pewnie do prywatnych gabinetów (tamże). Po latach dyskusji, kłótni i awantur o aborcję wszyscy są już tematem zmęczeni. Środowisko lekarskie nie jest zainteresowane zmianą ustawy. Tak jak ws'ród dżentelmenów nie mówi się o pieniądzach, tak ws'ród lekarzy nie mówi się o aborcji. Każdy robi swoje. Ci, dla których usuwanie ciąży zawsze było zawodowym dramatem i ostatecznos'cią, dzis' odmawiają jej wykony- wania z czystym sumieniem; inni odmawiają, by uniknąć stygmatu mordercy nienarodzonych. Jeszcze inni w prywatnych gabinetach czerpią z ustawy niezłe dochody. Są i tacy, którzy rano w szpitalu powołują się na klauzulę sumienia, a po południu dokonują aborcji prywatnie. Sytuacja, z którą mamy dzis' do czynienia w Polsce - bardzo surowa ustawa i w pełni dostępne podziemie, które za sumę ok. 2 tys. zł pozwala dokonywać wyborów moralnych - prowadzi do lekceważenia prawa. 4. Sytuacja prokreacyjna Polski W 1990 r. na 1000 kobiet przypadało 58 urodzeń (już niewiele), w dzie- więć lat później tylko 37. Coraz mniej matek jest wsTÓd kobiet młodych, które nie ukończyły 25 lat. 1 nie ma znaczenia, czy są zamożne, biedne, mieszkają na wsi czy w mies'cie. Od boomu niemowląt w 1982 r., tłuma- czonego przerwami w dostawach energii elektrycznej podczas stanu wo- jennego, krzywa wciąż leci w dół. Psychologowie zarzucają społeczeństwu egoizm, ekonomis'ci zastanawiają się, kto będzie pracował na nasze eme- rytury, policja dokonuje pokazowych nalotów na gabinety, w których nie- legalnie przerywa się ciążę. Bez rezultatu. Dla młodych dziewcząt ciąża jest coraz częs'ciej wynikiem głębokiego namysłu, a nie romantycznego uniesienia lub wpadki. Sytuację demograficzną, a raczej prokreacyjną Polski s'wietnie cha- rakteryzuje raport „Polityki” (7/1998), opracowany przez E. Nowakowską pt. „Dlaczego Polki nie chcą dzieci”, z którego warto przytoczyć obszer- niejsze fragmenty. W końcu 1997 r. było nas 38 min 659 tys. Pod względem liczby lud- nosxi znajdujemy się na ósmym miejscu w Europie, a gęstos'ć zaludnienia sytuuje nas wsTÓd krajów s'rednio zaludnionych (123 osoby na 1 km2; w miastach ok. 1 150 osób, na wsi - 50). Na 100 mężczyzn przypada 105 kobiet. O naszej sytuacji ludnosxiowej decydują trzy główne zjawiska: urodzenia, migracje zagraniczne i zgony. Te pierwsze maleją od 1989 r. tak gwałtownie, że lata 90. nazwano już okresem głębokiej depresji uro- dzeniowej. W tym obrazie jest jeden punkt zasługujący na szczególną uwagę: nadal rodzi się mniej dzieci, chociaż w wiek najwyższej płodności (20-29 lat) wchodzą coraz liczniejsze roczniki kobiet urodzonych w drugiej poło- wie lat 70. Jednak najmłodsze pokolenie nie kwapi się do zakładania rodzin. W latach 80. na tysiąc ludności przypadało 9 nowych małżeństw, na początku lat 90. - 6, a ostatnio - 5. W ubiegłym roku, podobnie jak rok wcześniej, połączyło się ok. 250 tys. par. Aż 7% z nich stanowiły związki młodocianych, wymuszone przez ciążę. W 1996 r. zawarło małżeństwa za zgodą sądu 3,1 tys. dziewcząt szesnasto- i siedemnastoletnich oraz 12,1 tys. chłopców w wieku od 18 do 20 lat. Polki rodzą swoje pierwsze dziecko mając (średnio) 22,9 roku. W ostat- niej dekadzie rysuje się znamienna polaryzacja wieku matek. Zostaje nimi coraz więcej bardzo młodych dziewcząt, poniżej 19 lat (8% urodzeń), i coraz więcej kobiet dojrzałych, powyżej 35 roku życia (11%). Pierwszy z tych biegunów powiększa się w wyniku przypadkowych ciąż, czyli niewiedzy i lekkomyślności. Drugi jest mocno zróżnicowany. Mieszczą się tutaj kobiety niezamożne i nisko wykształcone, które rodzą kolejne, nieplanowane już dzieci, ponieważ Kościół zabrania antykoncepcji, a aborcja stała się dla nich niedostępna. Znajdujemy tu także kobiety o wysokiej pozycji społecznej, wykształcone i świadome swoich praw, które odraczają decyzję o macie- rzyństwie (pierwszym lub kolejnym). Kobiety z wyższym wykształceniem rodzą pierwsze dziecko (średnio) w wieku powyżej 27 lat. Nowym dla współczesnej Polski zjawiskiem jest stały wzrost urodzeń pozamałżeńskich. Na początku lat 80. było to 5% nowo narodzonych dzieci, a w 1997 r. dwa razy więcej. Większość z nich przychodzi na świat w związkach nieformalnych, których liczba także wzrasta. Ostatni spis powszechny (1988) informował o 110 tys. par żyjących w kohabitacji. Z badań Zbigniewa Izdebskiego (patrz raport. Polityka 1) można wnios- kować, że ta liczba uległa podwojeniu. Główny Urząd Statystyczny przeprowadził w odstępach dziesięcioletnich (1985-95) bardzo szczegółową ankietę rodzinną, skierowaną do reprezenta- tywnej grupy 5% młodych małżeństw zawartych w 1985 r. Pytano m.in. o pla- ny rodzicielskie, a w dziesięć lat później - o ich realizację. Co piąta z badanych kobiet nie zrealizowała swoich planów macierzyńskich i stanowczo nie chce już powiększać rodziny. Najczęściej uzasadniały to złą sytuacją materialną (35%), złym stanem zdrowia (25%) i obawą przed bezrobociem (8%), jako że obecnie urodzenie dziecka może być powodem utraty pracy. „Mam chyba zbyt dużo odpowiedzialności i wyobraźni” - napisała 31- letnia kobieta z wyższym wykształceniem, która poprzestała na jednym dziecku. Matka trójki dzieci (29 lat, wykształcenie średnie) tak podsumowała swoje doświadczenia: „Problem nie tkwi w tym, że kobiety nie chcą rodzić, ale w tym, że nie mają warunków do wychowywania dzieci. Zasiłek jest śmiesznie niski. Opieka nad rodziną prawie żadna” (Nowakowska 1998). Prof. J. Witkowski z GUS pesymistycznie komentuje to zjawisko gwał- townego i głębokiego spadku urodzeń. Pisze on: (zob. tamże): „Od dłuż- szego czasu z dużym niepokojem obserwujemy malejącą liczbę urodzeń. Osiągnęliśmy obecnie poziom najniższy od 1945 r. W konsekwencji może to prowadzić do depopulacji, czyli zmniejszania się liczby ludności. Jak wskazują prognozy, przynajmniej do 2020 r. nam to jeszcze nie grozi, chociaż już jesteśmy w obszarze zawężonej zastępowalności pokoleń. Niski poziom urodzeń nie gwarantuje odtworzenia populacji. Druga konsekwencja wiąże się ze strukturą ludności według wieku. W Polsce mamy bardzo zmienną liczbę urodzeń. Mieliśmy okres wyżu demograficznego lat pięćdziesiątych, później nastąpił okres zmniejszonej liczby urodzeń, w latach siedemdziesiątych notowano niewielki wzrost, na początku lat osiemdziesiątych ponowny szczyt, teraz znów spadek. W tych warunkach bardzo trudno dostosować rozwój gospodarczy do rozwoju i potrzeb ludności. Raz mamy ogromną presję na szkoły, potem powstaje popyt na miejsca pracy i na mieszkania, bo pojawia się wyż, który rozpoczyna naukę, wchodzi na rynek pracy, zakłada rodziny itd. Malejąca obecnie liczba urodzeń oznacza, że wszystkie kłopoty, których doświadczaliśmy do tej pory, będą pojawiać się w przyszłości. Jest też dodatkowy, szczególnie drastyczny problem: po roku 2010 w wiek poprodukcyjny wkroczą osoby urodzone w okresie wyżu demo- graficznego lat pięćdziesiątych. Nie stanowiłoby to problemu, gdyby temu zjawisku towarzyszyła wysoka liczba urodzeń. Jednak w obecnej sytuacji obciążenie ludności aktywnej zawodowo grupą w wieku poprodukcyjnym stanie się szczególnie duże. Może to powodować poważne problemy z za- bezpieczeniem emerytalnym i z zagwarantowaniem niezbędnej dla rozwi- jającej się gospodarki, odpowiedniej liczby osób aktywnych zawodowo. Demografowie są ostrożni - przewidywanie zmian ludnościowych w przyszłości wymaga analizy bardzo wielu przesłanek. Nie wystarczy szczegółowe rozpoznanie obecnych tendencji oraz ich społecznego i gos- podarczego tła. Im mniej ustabilizowana sytuacja w życiu publicznym, gospodarce, na rynku pracy, tym więcej wątpliwości i znaków zapytania. Tak jak wydarzenia polityczne na początku poprzedniej dekady zmodyfikowały procesy demograficzne, tak i transformacja ustrojowa z przełomu lat 80. i 90. odciska swoje piętno, utrudniając prognozowanie”. Zaskakujący demografów skok urodzeń w latach 1982-83 nastąpił po traumatyzującym doświadczeniu stanu wojennego z jednej strony i po wprowadzeniu płatnych urlopów wychowawczych (lipiec 1981) - z drugiej. Tłumaczono go ucieczką w prywatność, ale bodziec socjalny też odegrał swoją rolę. W wielu domach przychodziły na świat drugie i trzecie dzieci, wcześniej nieplanowane. Możliwość skorzystania z płatnego urlopu sprzyjała zaspokojeniu (lub obudzeniu) potrzeby rodzicielstwa. Zgodnie z teorią G.S. Beckera, ekonomicznego noblisty, można by powiedzieć, że ludzie decydowali się na dzieci, ponieważ te stały się - w pewnym sensie - dobrem atrakcyjniejszym od innych, wówczas dostępnych. Poza racjonalnymi przesłankami jest jeszcze coś, co wymyka się szkiełku i oku badaczy. To spontaniczne zachowania jednostek i rodzin, które przekładają się na zachowania całych grup społecznych. „Ostatnio nastąpiła wyraźna zmiana w zachowaniach ludzi - myślę nie tylko o zachowaniach prokreacyjnych” - przekonuje dyrektor Lucyna Nowak. „Możemy zmierzyć, jaki wpływ na procesy demograficzne ma polityka socjalna, fiskalna, gospodarcza, ale nie potrafimy zmierzyć ani przewidzieć sumy ludzkich zachowań”. Można pytać, dlaczego kobieta zrezygnowała z planowanego wcześniej drugiego lub trzeciego dziecka, jednak uzyskane odpowiedzi nie dają wystarczających podstaw do wnioskowania, jak w podobnych okolicznościach życiowych zachowają się w przyszłości inne kobiety. Demograficzne niespodzianki wzbudzały zawsze nie tylko falę inter- pretacji, ale i pretensji pod adresem demografów - że nie przewidzieli. Bo gdyby przewidzieli, wówczas politycy przygotowaliby warunki na przy- jęcie wyżu lub niżu. To argument sugestywny, ale nieprawdziwy. Powo- jenne prognozy były zawyżone, zapowiadano np. że w 1975 r. będzie nas 38 min, było nas o 4 min mniej. Prognostycy przesadzili, a tymczasem mieszkań, szkół, szpitali dotkliwie brakowało. Na początku lat 60. demo- grafowie trafnie ostrzegali o tendencji spadkowej, jednak socjalną politykę przywilejów dla matek zainicjowano wiele lat później, gdy już wychodzi- liśmy z dołka (zasiłek porodowy - styczeń 1976). Następne prognozy okazały się zaniżone, a skokowego wyżu z lat 1982-83, porównywalnego tylko z wyżem końca lat 50. nie przewidział nikt. „W październiku 1983 r. zaprosiliśmy do „Polityki” grono demografów, aby zapytać, jak długo potrwa ta wyżowa tendencja i co z niej wyniknie. Dr Władysław Kondrat przewidywał stabilizację urodzeń; jego zdaniem w pierwszej połowie lat 90. miało przychodzić na świat około 600 tys. dzieci rocznie. Prof. Jerzy Holzer dzielił się obawami na temat znacznego spadku urodzeń w kolejnych latach i jego odległych następstw w postaci dysproporcji między grupami wieku - produkcyjnego, przed- i poproduk- cyjnego -jakie mogą się zarysować w przyszłości. Zycie przyznało rację temu drugiemu. Jednak bez względu na różnice poglądów demografowie nie dawali się wciągnąć w politykę i nie traktowali macierzyństwa instrumentalnie - nie twierdzili, że naszą narodową ambicją powinna być jakaś docelowa liczba ludności. Mówili o naturalnych uwa- runkowaniach i płynących stąd konsekwencjach dla polityki oświatowej i zdrowotnej, dla rynku pracy i konsumpcji. Takie ekspertyzy zawsze po- rastały kurzem w szafach polityków, ponieważ wyjście im naprzeciw wymagało zróżnicowanych i długofalowych starań, nie zwiastując zarazem szybkich i błyskotliwych sukcesów. Dziś czeka je podobny los” (Nowa- kowska 1998). 5. Kształtowanie się antyprokreacyjnych postaw i wzorów - ideologia „Dinks” Na powstawanie i upowszechnianie się antyprokreacyjnych wzorów i postaw wpływa całokształt cech współczesnej cywilizacji, co świetnie analizuje oraz interpretuje A. Toffler (1986, 1998), a do czego jeszcze powrócimy w innym miejscu. Dlatego absolutyzowanie jednego tylko czynnika, choćby bardzo pojemnego zakresowo, wydaje się dużym uproszczeniem. Z drugiej strony nie sposób oczywiście zwrócić uwagi na wszystkie przyczyny tego zjawiska. Z socjologicznego punktu widzenia warto jednak przynajmniej wspomnieć następujące czynniki: 1) Zanik tradycyjnej rodziny wielopokoleniowej skupionej przestrzennie, 2) Brak odpowiedniej polityki pronatalistycznej, 3) Możliwos'ć dostatniego życia oraz awansu poza małżeństwem i rodziną, 4) Zanik misji prokreacyjnej jako powołania i obowiązku wobec Boga, ludzkos'ci i narodu i koncentracja na doznaniach zmysłowych, 5) Szybko postępujący proces prywatyzacji życia rodzinnego, macierzyń- stwa i prokreacji, 6) Swoista międzynarodowa moda na bezdzietność. Zanik tradycyjnej rodziny skupionej przestrzennie powiększa u mło- dych kobiet poczucie samotnos'ci i lęk przed macierzyństwem. Dziewczyny po maturze wyjeżdżają do miast oddalonych o setki kilometrów od domu. Bywa, że wychodząc za mąż, zrywają kontakty z rodziną, bo narzeczony nie został zaakceptowany albo brakuje czasu na odwiedziny. „W rodzinach wielopokoleniowych, żyjących blisko, dziewczynki po- magały wychować potomstwo sióstr. W sposób naturalny przygotowywały się do roli matki. Rodząc dziecko, dostawały wsparcie od doświadczonych kobiet. Jeżeli niemowlę miało kolkę, ciotki i babki spieszyły z pomocą” - wyjaśnia Anna Titkow. Dziś młode mamy, obstawione podręcznikami i ulotkami reklamowymi, czują się opuszczone. Chcąc się poradzić, dzwo- nią na infolinię producenta mleka w proszku. Ich dziecko nie należy już do całej rodziny, należy wyłącznie do nich i zagubionego męża. W bada- niach wykonanych na zlecenie „Elle” kobiety zapytane, co najczęściej przeszkadza im w pogodzeniu życia rodzinnego z zawodowym, wymieniały na pierwszym miejscu opiekę nad dziećmi, dopiero na drugim trudności finansowe (zob. Barcz 2001). 30% młodych matek cierpi na depresję poporodową, a łagodniejsza jej forma -baby blues, dotyka 70%. Nie jest to więc zjawisko marginalne. Przyczyną są nie tylko szalejące hormony, ale także samotność i zagubienie w nowej roli. Nie ma już wielopokoleniowych rodzin, w których dziew- czyna, opiekując się młodszym rodzeństwem albo dziećmi starszych sióstr, w sposób naturalny uczyła się macierzyństwa. Dla wielu współczesnych kobiet jedynym doświadczeniem tego typu jest lalka z dzieciństwa. Zostają sam na sam z własnym dzieckiem i odchodzą od zmysłów (zob. Podgórska 2001). Nie bez znaczenia pozostaje również brak konkretnej polityki prona- talistycznej ze strony władz państwowych. Akcja „Gazety Wyborczej” rzeczywiście spowodowała, że w Polsce można już urodzić po ludzku, ale nikt nie interesował się tym, co dzieje się potem. O opiece i wychowaniu mówiło się wyłącznie w kontekście dziecka, nikt nie uwzględniał potrzeb kobiet. We wspomnianym sondażu CBOS połowa badanych wytknęła też brak pomocy państwa jako przyczynę spadku urodzeń. „W polityce prorodzinnej podporządkowanej interesom partyjnym panuje bałagan i niekonsekwencja. W efekcie dobro dziecka i rodziny przegrywa” - mówi Anna Titkow. Kilka miesięcy temu Sejm na wniosek Unii Wolności przyznał mężczyznom prawo do zasiłku na urlopie wychowawczym. Nowelizację o zasiłkach uchwalono przy niechętnej postawie prawicy. Katarzyna Miller nazywa politykę prorodzinną łgarstwem i pozorem, odwracaniem uwagi od istoty problemu. „Nakazuje rodzić, zostawiając kobiety samym sobie z ich bezradnością i lękiem. Ta „opieka” daje wielu politykom prawo do moralnego piętnowania bezdzietności i zwalnia od tworzenia państwa, w którym chce się rodzić. Odbieranie prawa wyboru nie kształtuje ludzi umiejących decydować” (za: Barcz 2001). Na Zachodzie już jakiś czas temu zorientowano się, że nie nakłoni się kobiet do rodzenia dzieci, zakazując usuwania ciąży albo odbierając dopłaty do środków antykoncepcyjnych. Lepszym sposobem jest zapewnienie im bezpieczeństwa socjalnego: systemu zasiłków, bardziej elastycznych warunków pracy, instytucji pomagających w opiece nad dziećmi. Choć i to nie zawsze odnosi skutek. Współczesne kobiety - bez względu na to, czy decydują się na dziecko czy nie - nie postrzegają już macierzyństwa jako obowiązku wobec narodu czy społeczeństwa, ale jako sprawę czysto indywidualną. Także Polki z wielu publikacji na temat dzieci zapamiętały przede wszystkim zdanie, że „dobra matka to matka spełniona i szczęśliwa”. 1 choć presja stereotypów jest nadal bardzo silna, coraz częściej odmawiają zamknięcia się w jednej tylko roli. Matka-Polka powoli przechodzi do historii. „Współczesne młode kobiety są inne niż pokolenie ich matek” - mówi dr Joanna Bator z Instytutu Spraw Publicznych. „Zanika syndrom „po- święcającej się matki”. Kobiety starają się pogodzić macierzyństwo z ka- rierą”. I niektórym to naprawdę wychodzi. Są nie mniej heroiczne i godne hołdu od dawnych matek-Polek, pielęgnujących domowe ogniska, gdy mężowie walczyli i ginęli za Ojczyznę. Te współczesne - gdy ich mężowie piastują stanowiska i martwią się o ludzkość (w pubach z kolegami) - wychowują dzieci na porządnych ludzi, a w dodatku budują demokrację lokalną oraz własne domy (zob. Podgórska 2001). Współczesna sytuacja gospodarcza wszystkich krajów rozwiniętych stwarza właściwie każdemu możliwość względnie dostatniego życia oraz awansu poza małżeństwem i rodziną. Społeczeństwa wolnorynkowe, spo- łeczeństwa dobrobytu przestają być rodzinocentryczne. Monogamiczna, rygorystyczna, wielopokoleniowa rodzina, o jakiej marzy nasza prawica, to nierealny, dawny mit. Nie da się jej odtworzyć, zamykając przedszkola i zmuszając kobiety do rodzenia dzieci. Taka idealna rodzina istniała w XIX w. i zapewne była fantastycznym miejscem do wychowywania dzieci. Jednak ten model nie przetrwał. Odchodzenie od rodziny, które wyraźnie widać na Zachodzie, u nas też będzie coraz bardziej odczuwalne. Teraz społeczeństwo zapewnia bez- pieczeństwo materialne tym, który porzucają sentymentalną wizję domo- wych pieleszy. Albo pozostają przy nich czyimś kosztem - kobiet właśnie. Dzisiejsze studentki to wiedzą i są chyba coraz bardziej świadome, że nie chcą płacić takiej ceny. Nie po to studiują, by potem zapewnić mężowi spokojną domową przystań i umożliwić mu zrobienie kariery. Nasze babcie, mając do wyboru otoczone pogardą staropanieństwo, podrzędną pracę pielęgniarki lub guwernantki oraz rolę żony i matki, nie miały nic do stracenia. Zawodowo pracujące kobiety z wyższym wyk- ształceniem mają w latach 90. naszego wieku bardzo wiele do stracenia- deklaruje Frank Abrams w „The Independent”. Gdy z przeprowadzonej w połowie lat 90. wśród młodych Angielek ankiety wynikło, że 20% z nich deklaruje bezdzietność z wyboru - czy jak wolą to nazywać - wolność od dziecka, rozległy się jeremiady nad egois- tycznym pokoleniem. Pierwsze, co nasuwa się na myśl to fakt, że te kobiety będą kiedyś nieszczęśliwe. Ale książka „Beyond Motherhood. Choosing a Life without Children” świadczy, że wcale tak być nie musi. Jej autorka, 50-letnia Jeanne Safer, pozostająca, jak 15% Amerykanek z jej pokolenia bezdzietna, przeprowadziła ankietę, z której wynika, że bezdzietne pięć- dziesięciolatki czują się spełnione i szczęśliwe, prowadzą twórcze, bogate życie, często podejmują działalność charytatywną (Podgórska 2001). Kolejnym czynnikiem ograniczania funkcji prokreacyjnej rodzin jest utrata etycznego wymiaru prokreacji jako małżeńskiego przeznaczenia, powołania i misji. Sytuacja ta została już omówiona z punktu widzenia stanowiska Kos'cioła we wcześniejszych podrozdziałach. W języku etycz- nym i socjologicznym oznacza to rozdział pożycia małżeńskiego od mi- łości, miłości od rodzicielstwa, płodności od małżeństwa. Pożycie mał- żeńskie często ogranicza się do „uprawiania seksu”, którego istotą jest orgazm i antykoncepcja. Takie uogólnienia podaje, bazując na swoim bogatym doświadczeniu zawodowym, Z. Lew Starowicz (1998). Powołaniem kobiety jest macierzyństwo - to przez wieki uchodziło za dogmat. Dziewiętnastowieczni moraliści, przekonując kobiety do rodzenia dzieci porównywali je do lwic, drobiu lub wręcz gleby próchniczej, która nie może pozostać jałowa. Encyklopedie definiowały instynkt macierzyński jako skłonność właściwą każdej normalnej kobiecie. Dwudziestowieczna psychologia skazywała kobiety bezdzietne na frustracje i neurozy. Aż w końcu ta grupa stała się zbyt liczna, by określać ją jako nienormalną czy patologiczną. Ile jest Polek bezdzietnych z wyboru? Według badań statystycznych - nikły procent, ale taka decyzja obłożona jest silną presją. To temat tabu. Nie wypada otwarcie mówić: nie chcę mieć dzieci, nie lubię dzieci, nie wzruszają mnie. Wypada natomiast indagować młode małżeństwa o ich plany rozrodcze, pouczać, że bez dzieci będą nieszczęśliwe, a ich związek pozbawiony sensu (zob. Podgórska 2001). Dziewictwo przestało być najważniejszym elementem posagu współ- czesnej kobiety. Dzisiaj erotycznym wianem na miarę złota stał się kobiecy orgazm. Już przedwojenne książki T. van de Veldego, m.in. „Małżeństwo doskonałe”, uświadamiały kobietom ich seksualne potrzeby i prawa. Rewolucja seksualna końca lat 60. zmieniła postawę kobiet wobec seksu. To dzięki niej prawie połowa Polek u progu lat 70. zaczęła uświadamiać sobie, że przeżywa orgazm, a w końcu lat 90. już 89%. Kobiety zrozumiały, że ich życie erotyczne to nie kodeks uległości i poddania, ale bogata karta praw, zależna od ich potrzeb i temperamentu. Apetyt na seks nieoczeki- wanie przybrał u nich na sile, zaczęły też coraz więcej wymagać od męż- czyzn. Dla wielu zdolność przeżywania orgazmu stała się źródłem poczucia własnej wartości i atrakcyjności. Sztuka miłości została podporządkowana ćwiczeniu tej właśnie zdolności. W gabinetach seksuologów zaroiło się od nowej generacji pacjentów: pań oczekujących pomocy w przeżywaniu orgazmu, który stał się dla nich kobiecym być lub nie być i niezbędnym warunkiem do zawarcia małżeństwa. Jak pisze Lew Starowicz (1998): Spotkałem się też z przypadkami, że młode dziewczyny są nakłaniane do wizyty u seksuologa przez swoich partnerów, którzy nie kryją, że od wyleczenia partnerki zależy przyszłość związku. Kobiety bywają wtedy zdesperowane. Za brak orgazmu winią siebie. Szybko uważają się za gorsze od innych. Bywam s'wiadkiem bulwer- sujących sytuacji, gdy partner daje im określony czas na leczenie i od tego uzależnia zawarcie małżeństwa. Czy w tej sytuacji można się dziwić, że zdolność przeżywania orgazmu przez kobietę jest źródłem jej wysokiej samooceny? W niedawno przepro- wadzonych badaniach okazało się, że 86% żon wystawiło sobie „bardzo dobry" za spełnianie się w roli kochanki, dlatego że przeżywają orgazmy, a ich partnerzy odczuwają satysfakcję i przyjemność z życia seksualnego. Obserwuję jednak, że pogoń za orgazmem zaczyna przybierać niekiedy formy paradoksalne. Wiele mło- dych kobiet, nie mogąc przeżyć orgazmu, trenuje przed ślubem zdolności orgaz- miczne, np. w praktykach masturbacyjnych. Często zmieniają partnerów. Dążą do przeżycia orgazmu wielokrotnego, przedłużonego. Jeśli poczują, że są idealnymi kochankami, wchodzą na niebezpieczną drogę prowadzącą do narcyzmu” (tamże). Szybko postępuje też proces prywatyzacji małżeństwa, macierzyństwa i prokreacji traktowanej jako swoiste „hobby”, które się realizuje lub nie. Jest to jeden z bardzo ważnych czynników współczesnej bezdzietności małżeństw, a wiąże się on z zasadniczym naruszeniem dotychczasowego stereotypu małżeństwa i rodziny. Ten stereotyp traktuje potomstwo jako główny sens związku, „us'więcenie” seksu, przejaw naturalnych skłonnos'ci małżonków, ich wyższych uczuć, gwarancję trwałości małżeństwa, zabez- pieczenie starości, nadawanie sensu własnemu życiu itp. itd. Nie istnieją na ten temat poważniejsze badania empiryczne ani opraco- wania socjologiczne. Dlatego z uznaniem należy potraktować raport „Elle” pt. „Bezdzietni w konspiracji”, opracowany przez B. Pawłowicz (2000). W rozwiniętych krajach świata zaczyna nawet panować swoista moda na bezdzietność. Jak wynika z opracowania A. Niedzielskiej (zob. Pawłowicz 2000), co piąta urodzona w ostatnim trzydziestoleciu Brytyjka pozostanie bezdzietna z wyboru - ujawniają raporty demografów. Liczba par, które rezygnują z potomstwa, w Wielkiej Brytanii rośnie bardzo szybko. „Anglia bez rodzin” - alarmuje prasa. Małżeństwa, które nie chcą mieć dzieci, także i tu nie mają łatwego życia. Zarzuca im się egoizm i wygodnictwo. Te ataki sprawiły, że postano- wiły walczyć o prawo do bycia bezdzietnymi. Założyły Brytyjskie Stowa- rzyszenie Nie-Rodziców. Chcą przekonać rodaków, że rodzicielstwo nie jest biologicznym i społecznym przeznaczeniem człowieka. Dzieci powinno się mieć tylko wtedy, kiedy się ich rzeczywiście pragnie, a nie dlatego, że mają je wszyscy. Nie godzą się, żeby decyzja o nieprzedłużaniu gatunku skazywała ich na społeczny ostracyzm i była traktowana jako objaw psy- chicznej dewiacji. „Zycie solo też może być pełne i szczęśliwe” - zapewniają. Rodzicielstwo ich zdaniem jest idealizowane. Dzieci ograniczają wolność, wychowywanie ich jest wyczerpujące, czasochłonne i kosztowne. Przewodniczący Stowarzyszenia, pięćdziesięcioletni Root Cartwright, już jako nastolatek wiedział, że nigdy nie zdecyduje się zostać ojcem. „Piętnaście lat temu poddałem się zabiegowi wasektomii (podwiązania nasieniowodów)” - wyznał na łamach „The Independent”. „Nie jestem niedołęgą, osobą nieodpowiedzialną ani starym rozpustnikiem. Po prostu nie chcę poświęcać się dzieciom”. Towarzyszka Roota, którą poznał już jako mężczyzna bezpłodny, zaakceptowała jego wybór. Też chciała pozostać bezdzietna. Macierzyństwo częściej odrzucają kobiety wykształcone. W stowa- rzyszeniu nie brak lekarek, urzędniczek państwowych wysokiego szczebla, specjalistek od marketingu. Jane Elliot, od lat szczęśliwa mężatka, pracuje w handlu: „Zupełnie nie widziałam siebie w roli matki. Nie interesowało mnie to”. Kiedy zbliżała się do czterdziestki, jeszcze raz przeanalizowali z mężem wszystkie za i przeciw. To był ostatni moment na zmianę decyzji. Ale jej nie zmienili. Są zadowoleni ze swego życia. Gdy młoda kobieta z powodów zdrowotnych musi usunąć macicę, prze- żywa dramat. Dla tych, które uciekają przed macierzyństwem, to szczęśliwy zbieg okoliczności. „Dopiero wtedy odetchnęłam z ulgą” - mówi szczerze jedna ze stowarzyszonych kobiet. „Skończyły się natrętne pytania rodziców: kiedy dacie nam wnuki? Nareszcie byłam w ich oczach usprawiedliwiona”. Dzieci to podpora starości - tak rozumuje większość matek i ojców. Dobro- wolnie bezdzietni dostrzegają w tym zbyt dużo zwykłego wyrachowania. Zresztą ta kalkulacja często zawodzi. Coraz więcej rodziców podeszłym wieku żyje samotnie w domach starców. Bezdzietnym nie podoba się też sposób, w jaki rodzice traktują swoje obowiązki wychowawcze. Spychają je na piastunki, nianie, szkoły z internatem. Jeśli kobieta i mężczyzna postanowili zostać rodzicami, niech wypełniają tę funkcję w stu procentach, a nie na pól gwizdka. To dowodzi braku odpowiedzialności. Ludzie dziwią się, żc nie chcemy mieć dzieci. Ale to my powinniśmy ich spytać, dlaczego zdecydowali się je mieć? Jak podaje B. Pawłowicz (2000), w Anglii powstało stowarzyszenie obrony praw bezdzietnych małżeństw, bowiem normą dla społeczeństwa jest posiadanie dzieci. Ci, którzy ich nie mają - są poza normą. Dotyka ich społeczne odium. Jakie, uświadomiły mi dopiero kontakty z takimi parami. Znalazłam ich kilkanaście. Tylko trzy zgodziły się zabrać głos publicznie. Większość odmówiła. Powody były różne, wszystkie jednak sprowadzały się do obawy przed reakcją otoczenia. Aktor. 35 lat: „Gdybym oficjalnie przyznał, że nie chcemy dzieci, zostalibyśmy oskarżeni o to. że nasze małżeństwo jest tylko przykrywką. Ze ja jestem gejem, a żona lesbijką”. Prawnik. 29 lat: „Rodzina by nas zjadła. Do tej pory udajemy, że to ze względu na pracę odwlekamy decyzję o dzieciach”. Plastyczka. 28 lat: „Ludzi jest tak wiele, że grozi nam katastrofa ekologiczna. Ale nie mogę tego mówić publicznie. Jeśli powiem, że potrzeba więcej drzew, a nie ludzi - uznają mnie za obłąkaną". Pracownica agencji reklamowej, 27 lat: „Nie chcę słyszeć, że jestem egoistką, że brak mi uczuć wyższych, że myślę tylko o przyjemnościach. To wszystko zarzucała mi własna matka. Nie utrzymuję kontaktów z rodziną także z tego powodu. Innym wolę mówić, że dzieci mieć po prostu nie mogę. To ucina dyskusje. Wszyscy za- czynają współczuć”. Zdaniem Urszuli Sadowskiej, pedagoga i terapeuty (matki dwóch córek) nie ma nic dziwnego w tym, że pary nie chcą się przyznawać do planowej bezdzietności. „Jestes'my społeczeństwem zatopionym w dulsz- czyźnie. Każde małżeństwo powinno mieć dziecko. Inaczej zostanie pod- dane presji. Społeczeństwo przypisze im negatywne cechy i wysunie złe prognozy. Przede wszystkim uzna taki związek za chwilowy. Bez przysz- łości”. Stereotyp mówi: to dziecko łączy małżeństwo. Czy zawsze? Według statystyk najwięcej rozwodów dotyczy par z jednym dzieckiem (40,4%), dopiero potem są bezdzietni (32,1%). „Kobiety często decydują się na ciążę dla zachowania związku - mówi Izabella Kurzejewska. - Kiedy jednak nie ma miłości, dziecko nie pomoże. Nawet jeśli małżeństwo przetrwa, o szczęściu trudno będzie w nim mówić”. Zgodnie z raportem GUS liczba bezdzietnych małżeństw w Polsce wzrasta. W 1978 r. było ich 1 571 996, czyli 21% małżeństw w ogóle. W 1995 r. stanowili już 27,7%. Nie wiadomo jednak, ile było takimi z wyboru. Jak udało się ustalić, takich badań nikt nie prowadził. Choć bezdzietni stanowią prawie jedną trzecią małżeństw w ogóle (28%), nie pozostają pod wnikliwą uwagą ba- daczy. Jak twierdzi demograf, prof, dr hab. Jerzy Holzer z Polskiej Aka- demii Nauk, dzieje się tak z powodu ich „niewielkiego wkładu w procesy demograficzne”. Udało się tylko ustalić, że liczba bezdzietnych małżeństw w Polsce rośnie. Jak alarmują lekarze, problem bezpłodności dotyczy aż 20% małżeństw. Możemy więc założyć, że z 28% bezdzietnych, 8% pozostaje takimi z wy- boru. Czy naprawdę? (Pawłowicz 2000). Czasem natura przeszkadza zostać matką. Lekarze szacują, że w Polsce co piąta para ma trudności ze spłodzeniem potomka. A jeśli się już uda, trudno utrzymać ciążę. Na palcach jednej ręki mogę policzyć ciężarne pacjentki, u których wystarczy zrobić rutynowe badania kontrolne - opowiada doktor Krzysztof Dynowski. ginekolog położnik i endokrynolog, adiunkt Kliniki Położnictwa i Ginekologii w Warszawie. - Ich kłopoty wynikają z nieleczonych zaburzeń cyklu. Dwa lata po pierwszej miesiączce regularny cykl powinien być nie krótszy niż 25 i nie dłuższy niż 33 dni. Każde odstępstwo od normy wymaga zbadania. Wiele problemów gine- kologicznych maskuje pigułka antykoncepcyjna. Nie jestem jej przeciwnikiem, ale dobierając tabletki 17-lctniej dziewczynie należy ją zbadać, wykonując profil hormo- nalny. a nie przepisać pierwszy z brzegu lek, bo akurat plakat firmy wisiał nad biurkiem. Pigułka wywołuje cykl sztuczny, oszukany. Miesiączka pojawia się jak w zegarku, więc nikomu nie przychodzi do głowy, że dzieje się cos' złego. Odchu- dzanie też może być groźne. Wystarczy zejść poniżej zwykłej wagi. żeby pojawiły się kłopoty. Coraz więcej pacjentek Krzysztofa Dynowskiego odsuwa macierzyń- stwo na dalszy plan. Tłumaczą się chęcią zrobienia kariery. Jest taki hormon, prolaktyna, reagujący histerycznie na nadmierne zmęczenie. Jeżeli poziom stresu się podnosi, przysadka produkuje jej więcej niż normalnie, co prowadzi do blokady owulacji. Wystarczy spać mniej niż sześć godzin na dobę, żyć w napięciu. W kraju nagminnie łamie się prawo pracy: pacjentki skarżą się na brak urlopu, nadgodziny. Na szczęście hiperprodukcję prolaktyny hamuje się farmako- logicznie. Doktor Dynowski przestrzega, by nie lekceważyć bólów brzucha u na- stolatek. Mamy zamiast do ginekologa prowadzą je do internisty, a on zapisuje antybiotyki. Tymczasem mogą to być pierwsze objawy stanu zapalnego narządów rodnych. Za dziesięć lat nikt nie połączy niedrożności jajowodów z tym zlekcewa- żonym bólem (za: Barcz 2001). Wspomnieć wreszcie należy o coraz liczniejszej na terenie USA grupie yuppies, którzy nie mają ochoty na założenie rodziny i nie zamierzają tego robić. Robią pieniądze i robią co chcą. Nazwano ich DINKS: „Double Income, No Kids” (podwójny dochód, bez dzieci). Tę kategorię społeczną s'wietnie charakteryzuje M. Teresińska (1997) w swojej korespondencji z Bostonu. Grupa Dinksów nie jest na razie tak liczna, by stanowiła zagrożenie dla trady- cyjnych wartości rodzinnych, wyborczego hasła numer jeden Ameryki, nadużywa- nego od dziesięciolecia; ostatnio przez Clintona i Dole'a. Uważają się za najwydajniej pracującą elitę młodych Amerykanów, w pełni wykorzystujących swój intelekt i dos- konałe przygotowanie zawodowe. Ubolewania mediów, że oto nastał czas upadku wartości duchowych i erupcji egoizmu, traktują pobłażliwie. Dają przecież społe- czeństwu to. co najcenniejsze: pracę mózgów o najwyższym IQ. Model rodziny dwa plus trzy, z ciężko zaharowanym ojcem i pozostającą w domu matką, nie ma dla nich uroku. Dzień wypełniony nieciekawą pracą bez perspektyw (on) oraz pra- niem, gotowaniem i oglądaniem wraz z dziećmi przygód telewizyjnego dinozaura Barnie (ona), jawi się im jako egzystencja nudna i pozbawiona sensu. Czy nie lubią dzieci? Lubią, oczywiście! Ale nie do tego stopnia, by je mieć, a potem zostawić na pięć dni w tygodniu pod opieką niani, którą dzieci nazywają mamą. Zasadą jest pozostawanie w wolnym związku i świadoma rezygnacja z roz- mnażania się. Samochody, konta bankowe, papiery wartościowe i ruchomości są własnością każdego z partnerów - i dokładnie, bo na papierze, wiadomo, co jest czyje. Jeśli para Dinksów kupuje dom, jest on notarialnie zapisany na każde z nich. zgodnie z wniesionym wkładem finansowym. Nie ma małżeńskiego komunizmu w stylu co moje, to twoje, więc w razie rozstania sprawa jest prosta: zabiera się swoje zabawki i wynosi na inne podwórko. Czytaj - do innego Dinksa. W ten sposób można się rozstać bez walki i upokarzających przetargów o dzieci, alimenty, meble i psa. Nikt nikogo nie krzywdzi, szanse są wyrównane. Wszyscy im zazdroszczą, choć nie mówią tego głośno. Rodzice, bo przeżyli trudne lata niewysokich zarobków, mozolnego wspinania się po drabinie społecznej i nieustannej troski o dzieci. Rodzeństwo, bo tuż po studiach dorobiło się żon (mężów) i potomstwa; teraz z melancholią wspomina krótki okres życia, kiedy mogło robić to co chciało, a nie to co powinno. Oraz znajomi, którzy nie czują się succesful, mają bowiem gorsze wykształcenie, gorsze posady i gorsze samopoczucie. Wybrany przez Dinksów model życia wynika przede wszystkim z ich ambicji zawodowych. Każde z nich pracuje po dziesięć, dwanaście i więcej godzin na dobę. Pracoliolicy. Ale tylko póki to, co robią, jest ekscytujące. Kiedy praca zaczyna być zbyt łatwa, mało interesująca lub nie rokuje dobrze na przyszłość, odchodzą. Zmie- niają firmę za każdym razem, kiedy na horyzoncie pojawia się challenge: wyzwanie. Ale nie tylko nowe i ciekawe pcha Dinksa naprzód. Uważnie przygląda się on również pakietowi udogodnień, które oferuje firma, czyli tzw. benefitom. Najlepiej jest. jeśli ów pakiet zawiera dobre ubezpieczenie zdrowotne i dentystyczne, zwolnione od podatku składki emerytalne, do których dopłaca pracodawca, i własny bank kre- dytowy. Każda zmiana przynosi zresztą Dinksom lepsze niż poprzednio zarobki. Pieniądze są zaś potwierdzeniem sukcesu i zarazem kluczem do wolności, na którą nie stać człowieka kiepsko uposażonego. Warto podkreślić, że Dinksy nigdy nie liczą na pieniądze z domu. Rodzinne schedy są rzeczą piękną, ale jeszcze piękniejszą pieniądz samodzielnie zarobiony i inteligentnie pomnażany. Ich idolem jest Billy Gates. (Teresińska 1997). 6. Prokreacja w teoriach i polityce społecznej Teorie demograficzne (obejmujące również zagadnienia prokreacji) oraz polityka kształtująca procesy ludnos'ciowe określonych krajów nie zawsze są ze sobą powiązane w jednoznaczny sposób. Polityka społeczna i ludnościowa to pojęcia bardzo szerokie. Polityka dotycząca procesów ludnos'ciowych zmierza ni.in. do odpowiedniego kształtowania poziomu płodności, umieralności i ruchów migracyjnych. Dotyczy to zarówno działań związanych ze świadomym planowaniem wielkości rodziny, jak i programów mających prowadzić do obniżania poziomu umieralności (zwłaszcza programów ochrony zdrowia i żywienia) oraz planowania przestrzennego, zmierzającego do pożądanego rozmie- szczenia ludności. Można wyróżnić trzy możliwe rodzaje polityki ludnościowej: neutralną, pronatalistyczną i antynatalistyczną. Polityka neutralna sprowadza się do nieingerencji w kształtowanie się procesów demograficznych, przy milczącym założeniu, że procesy te są autonomiczne i że właściwy jest im mechanizm samoregulujący, pro- wadzący do stanu swoistej równowagi biologicznej zharmonizowanej z wa- runkami, w których toczy się egzystencja gatunku. Przeciwieństwem polityki neutralnej jest aktywna polityka ludnoś- ciowa, w której istocie leży ingerencja w procesy demograficzne zgodnie z założonymi celami. Można tu wyodrębnić dwa przeciwstawne kierunki działania: politykę pronatalistyczną, zmierzająca do zachowania lub podniesienia istniejącego poziomu dzietności, oraz politykę antynatalis- tyczną, zmierzającą do ograniczenia dzietności. Polityka ludnościowa, podobnie jak każda inna, polega na świadomym i konsekwentnym działaniu zmierzającym do osiągnięcia wyznaczonego celu. W obecnej sytuacji Polski można określić trzy integralnie związane strategiczne cele polityki ludnościowej: 1) zagwarantować co najmniej prostą zastępowalność pokoleń dla osiągnięcia ustabilizowanej bądź w dalszej perspektywie zastojowej struktury ludności, 2) stale podnosić stan jakościowy ludności w rozumieniu kondycji zdro- wotnej, poziomu bytowego i kulturowego, 3) stymulować wewnętrzny napływ i odpływ migracyjny w taki sposób, aby nie dopuścić do terytorialnych zniekształceń struktury ludności według płci i wieku. Z teorii związanej z budową modelu ludności ustabilizowanej wiadomo, że w każdej dużej zbiorowości ludzi stabilizacja wzorca płodności (cząstko- wych współczynników płodności) oraz umieralności powoduje, że struktura tej zbiorowości według płci i wieku zmierza do modelu ludności ustabilizo- wanej, jeśli migracje zewnętrzne nie odgrywają znaczniejszej roli. Model ludności ustabilizowanej przy przeciętnym dalszym trwaniu życia równym 70 lat i zerowym przyroście naturalnym, gdy współczynnik urodzeń równa się współczynnikowi zgonów na poziomie ok. 14-15 na 1000 osób zacho- wuje następujące proporcje ludności według wieku: 0-14 lat - 20%, 15-59 - 60% oraz 60 lat i więcej - 20%. Ustabilizowana struktura wieku zapewnia stale i korzystne proporcje między podstawowymi grupami wieku, co ma bardzo istotne znaczenie dla rozwoju społeczno-gospodarczego kraju (Słany 1986). W krajach rozwiniętych gospodarczo jedynym czynnikiem determi- nującym wzrost liczby ludności i zmiany w strukturze wieku jest płodność. Zainteresowanie płodnością jako tematem badawczym datuje się od czasów Malthusa, bowiem umieralność, czynnik, który w przeszłości odegrał za- sadniczą rolę w kształtowaniu liczebności populacji, utracił swoje zna- czenie. W krajach tych nastąpił znaczący spadek umieralności. Jako jego główne przyczyny wymienia się: ogólny wzrost dobrobytu i poziomu świa- domości, lepsze odżywianie, warunki sanitarne i higieniczne oraz postęp w medycynie. Czynniki te spowodowały, że umieralność zbliżyła się do granic tzw. umieralności biologicznej, przypisanej gatunkowi ludzkiemu. Zainteresowanie płodnością znalazło wyraz nie tylko w prowadzonych badaniach empirycznych. Z teoretycznego punktu widzenia wagę tego zagadnienia podkreślają teorie i modele dotyczące płodności i rozwoju ludności. Warto więc zwrócić uwagę przynajmniej na niektóre z nich. 6.1. Teorie maltuzjańskie i neomaltuzjańskie Pierwszą próbę sformułowania zwartej teorii rozwoju ludnos'ci w po- wiązaniu z rozwojem ekonomicznym podjął T.R. Małthus (1766-1834). Według niego liczba ludnos'ci wzrasta w postępie geometrycznym (1, 2. 4, 8, 16 ...) i podwaja się co 25 lat, a reprodukcja środków żywnos'ciowych w postępie arytmetycznym (1, 2, 3, 4, 5 ...). Epidemie i głód, będąc następstwem dysproporcji między wzrostem liczby ludnos'ci i s'rodkow żywnos'ciowych, miały - zdaniem Malthusa - spełniać rolę naturalnego regulatora, utrzymującego stan liczebny ludnos'ci w granicach, na które zezwalają istniejące środki żywności. Małthus rozróżniał dwa rodzaje od- działywania umożliwiającego utrzymywanie liczby ludnos'ci na włas'ciwym poziomie: 1) prewencyjne (zapobiegawcze), np. opóźnianie wieku zawierania związ- ków małżeńskich, dobrowolny celibat (zwłaszcza ws'ród ubogich), 2) „pozytywne przeszkody” skracające długos'ć życia, np. epidemie, wojny, klęski głodu. Zdaniem Malthusa, podstawowa i stała przyczyna nędzy ma niewiele albo nawet nic wspólnego z formą rządu i nierównomiernym podziałem własnos'ci. Klasowy charakter tej tezy był skierowany przeciwko istnieją- cym wówczas teoriom głoszonym przez socjalistów utopijnych. Teoria ta po raz pierwszy w dziejach ludzkos'ci podjęła próbę wykazania związku pomiędzy wzrostem liczby ludności a zasobami żywnościowymi świata i uwzględniła problematykę regulowania procesu reprodukcji ludności. Obecnie w użyciu są dwa często stosowane określenia, związane z naz- wiskiem Malthusa - maltuzjanizm i neomaltuzjanizm. Według słownika demograficznego ONZ maltuzjanizm opowiada się za ograniczeniem tempa przyrostu ludności na drodze przeszkód represyjnych i prewencyjnych. Neomaltuzjanizm opowiada się natomiast za ograniczaniem przyrostu ludności za pomocą regulacji urodzeń. Jak podkreśla S. Wielgus (2001: 17-18): stara teoria Tomasza Malthusa. ciągle przywoływana przez jego następców (np. P. Ehrliclia. R. MacNamara, A.J. Carlsona), przedstawiająca szybki wzrost liczby ludnos'ci świata jako największe dla niej zagrożenie, większe nawet niż bomba atomowa, w konfrontacji ze współczesną rzeczywistością nie wytrzymuje krytyki. Dowodzi tego nic tylko przykład Hongkongu. To samo potwierdzają także przykłady innych krajów, zwłaszcza azjatyckich, takich na przykład jak Japonia czy Indonezja. Wbrew oczywistym faktom teoria Malthusa głoszona jest nadal jako jedynie pra- wdziwa. Jednoznacznie opowiadają się za nią Chiny, stosujące wprost barbarzyńskie metody ograniczania wzrostu ludnos'ci, zgodnie z rozpowszechnionym tam przy- słowiem. które głosi, że gdy się rodzi s'winia wówczas rośnie narodowe bogactwo, gdy natomiast dziecko - bogactwo to maleje. Błąd maltuzjanizmu, tak drastycznie stosowany w Chinach i w bardzo wielu innych krajach świata opanowanych przez cywilizację śmierci, a przejawiający się zwłaszcza w zjawisku masowej aborcji, polega na tym, że rządy tych krajów widzą w rodzących się ludziach tylko gęby do wykarmienia, nie dostrzegając ich mózgów i nieprawdopodobnych wprost możliwości, jakie ma przed sobą inteligentny, dobrze wykształcony i wychowany człowiek, który zdolny jest do takiego zagospodarowania ziemi, że wykarmić i utrzymać można by, stosując współczesne tylko środki cywi- lizacyjne, ponad 20 miliardów ludzi. William McGurn obliczył, że na świecie żyje obecnie 5,5 miliarda ludzi. Gdyby żyli po czworo w rodzinie, to potrzebowaliby 1,375 miliardów domów. Gdyby dla każdego domu wyznaczyć działkę o powierzchni 500 nr. to mieszkania dla ludności całego świata zajęłyby 680 tys. km2, tzn. taki obszar, jaki zajmuje Teksas. Czy więc rzeczywiście grozi ludzkości nieszczęście przeludnienia? (Wielgus 2001: 17-18). 6.2. Teoria równowagi ludnościowej Elementy teorii „równowagi ludnościowej” sformułowanej przez eko- logów, można odnaleźć w socjologii w pracach E. Durkheima, M. Halb- wacha, W.F. Ogburna, a szczególnie u A. Hawleya i O.D. Duncana (Siany 1986). Teoria ta zakłada, że wszystkie społeczeństwa ludzkie znajdują się pod presją swoich własnych tendencji do rozmnażania się. Z przyjętego jako pewnik stwierdzenia, że mężczyźni i kobiety każdej populacji pobierają się i płodzą dzieci wynika, że przy braku społecznych, instytucjonalnych, fizycz- nych, biologicznych lub innych czynników hamujących wzrost ludności populacje zmierzają do powiększania się. Presja wzrostu ludności powoduje korzystne następstwa dla niektórych społeczeństw, dla innych jest źródłem obniżania się poziomu życia. To właśnie w konsekwencji tej presji dokonują się zmiany w organizacji społecznej, ekonomicznej i technologicznej społe- czeństw lub rozwijają się ograniczenia oddziałujące na zawieranie związków małżeńskich i na prokreację. W ten sposób w każdym społeczeństwie wy- stępują wzajemne oddziaływania między rozwojem ludności i jego społeczną organizacją, jego technologią i środowiskiem. Społeczeństwo charaktery- żujące się ustaloną technologią i społeczną organizacją, stojąc wobec istotnego problemu powiększania się swojej liczebnos'ci, musi zmierzać do powiększenia swojego terytorium przez zasiedlanie, uprawę i eksploatację nowych terenów lub skazane jest na cierpienie z powodu obniżenia się docho- du na głowę i poziomu egzystencji. Z drugiej strony, społeczeństwo żyjące na określonym terytorium może utrzymać wzrastającą swoją liczebność przez dokonywanie zmian albo w swojej organizacji społecznej albo w swojej technologii lub w obu dziedzinach jednocześnie. Gdy społeczeństwo nie jest zdolne do zmiany swoich technologicznych i społecznych wzorów i do poszerzenia własnego terytorium (otoczenia fizyczno-geograficznego), musi zinstytucjonalizować wzory kontrolowania wzrostu lub zostaje skazane na znaczny spadek poziomu życia albo też (co najczęściej występowało w historii) na zlikwidowanie całego potencjalnego przyrostu ludności poprzez wysoką umieralność. Teoria „równowagi ludnościowej” różni się od teorii Malthusa tym, że ukazuje ona możliwość zaistnienia takiej sytuacji, w której nie jedna tech- nologia i społeczna organizacja, ale różne (technologie i społeczne orga- nizacje) wpływają na równowagę między ludnością i środowiskiem, i po- zostają w związku z poziomem materialnym i jakością życia społeczeństw. 6.3. Teoria drugiego przejścia demograficznego Współcześnie w literaturze przedmiotu najczęściej spotkać się można z czterofazowym schematem przejścia demograficznego. Eązapierwsza charakteryzuje się naturalnym procesem reprodukcji, w którym natężenie urodzeń i zgonów utrzymuje się na bardzo wysokim poziomie. W tej fazie rozwoju nie wyklucza się istnienia reprodukcji prostej, co oznacza, że liczba urodzeń równa się liczbie zgonów, ale występują także okresy, kiedy poziom umieralności przekracza poziom rodności. Pierwsza faza charak- terystyczna jest dla ludności żyjącej na bardzo niskim poziomie rozwoju gospodarczego. Według demografów współczynnik dzietności w tej fazie jest większy niż sześcioro dzieci na jedną kobietę w wieku rozrodczym, a przeciętna długość trwania życia nie przekracza 45 lat. Faza druga to zmniejszanie się umieralności przy utrzymaniu rodności na tradycyjnym, bardzo wysokim poziomie. Osiągnięcia współczesnej me- dycyny i zasięg oddziaływania służby zdrowia wywierają znaczny wpływ na zmniejszenie się liczby zgonów. W fazie tej współczynnik dzietności wynosi 4,5-6,0 dzieci na jedną kobietę. Przeciętna długość trwania życia zawiera się w granicach 45-65 lat. Wysokie natężenie poziomu urodzeń, podobne do istniejącego w fazie poprzedniej wynika z powolnej zmiany obyczajów i rozwoju świadomości. Faza trzecia charakteryzuje się obniżeniem poziomu rodności w sto- sunku do poziomu umieralności. Na przełomie fazy drugiej i trzeciej przy- rost naturalny osiąga najwyższy poziom. Demografowie ONZ przypisują tej fazie dzietność wynoszącą 3,0-4,5 dziecka na jedną kobietę. Przeciętna długość trwania życia wynosi 55-65 lat. W fazie czwartej poziomy natężenia urodzin i umieralności zbliżają się. Natężenie zgonów bliskie jest minimalnych wartości. Wynika to z obec- nego poziomu wiedzy medycznej, zasięgu oddziaływania służby zdrowia i struktury ludności według wieku. Ta faza charakteryzuje się dzietnością poniżej trojga dzieci na jedną kobietę i przeciętną długością trwania życia wyższą niż 65 lat. Może tu nastąpić stabilizacja procesu reprodukcji na niskim poziomie przyrostu naturalnego. W sytuacji, gdy stan ten będzie się przedłużał, a natężenie urodzeń przyjmie wartości niższe od natężenia zgonów, to przy długoterminowej tendencji wpłynie to na zmniejszanie ogólnej liczby ludności w populacji (zob. Holzer 1994: 16 i n.). Dla sytuacji demograficznej poszczególnych krajów rozwijających się gospodarczo charakterystyczne są trzy pierwsze fazy. Ostatnia faza nato- miast jest typowa dla współczesnej sytuacji demograficznej krajów gos- podarczo rozwiniętych (Holzer 1994:17). Przez ostatnie 25 lat w wielu krajach wysoko rozwiniętych nie nastąpił oczekiwany proces stabilizacji reprodukcji ludności. Można zaobserwować natomiast tendencję do malejącej dzietności, spadającej poniżej prostej zastępowalności pokoleń. W tej sytuacji demografowie przyjęli, że w krajach wysoko rozwiniętych gospodarczo nastąpił kolejny, drugi model przejścia demograficznego. Drugi model przejścia demograficznego, charakterystyczny dla współ- czesnych społeczeństw krajów wysoko rozwiniętych gospodarczo, prze- jawia się w znacznym zmniejszeniu poziomu dzietności, przy bardzo niskim poziomie umieralności. Ten fakt wynika ze zmiany stylu życia młodego pokolenia, który wyraża się w trosce przedstawicieli obojga płci o zapew- nienie sobie możliwości rozwoju i samorealizacji. Kobieta i mężczyzna stają się partnerami w życiu codziennym i dążą do zdobycia własnych źródeł dochodów, odpowiedniego wykształcenia i satysfakcji życiowej. Szczególnie ważne stają się motywacje do stałego podnoszenia pozio- mu stopy życiowej rodziny. Posiadanie dzieci zaczyna urastać do problemu rachunku ekonomicznego, duża ich liczba może stać się barierą w osiąganiu wyznaczonego celu. Wielu demografów i socjologów zgadza się z D. Van de Kaa, że daleko posunięty indywidualizm stał się dominującą cechą zachowań ograniczających prokreację w postindustrialnych społeczeń- stwach (Holzer 1994: 19). Teoria przejs'cia demograficznego uważana jest współczes'nie za schemat konceptualny analizy przemian związanych z zagadnieniami reprodukcji ludno- ści, a mianowicie płodnos'cią i umieralnością. Pojawiają się nowe teorie obja- śniające przyczyny zmian procesów demograficznych, jednakże żadna z nich nie wyjaśnia procesu reprodukcji w powiązaniu z oceną związków ze zmianami struktur demograficznych oraz z rozwojem społeczno-gospodarczym. Przemiany demograficzne określone mianem drugiego przejścia demo- graficznego charakteryzuje spadek płodności, opóźnianie zawierania małżeństw i prokreacji, zmiany modelu rodziny i wynikające stąd zmiany struktur gospo- darstw domowych, przy czym wszystkie te zmiany następują w dość krótkim okresie i uległy szybkiej dyfuzji (Kotowska 1998: 3). Społeczeństwa, posługując się polityką ludnościową, dążą do tego, aby urodzenia i zgony kształtowały się na poziomie zapewniającym rów- nowagę niezbędną dla prostej reprodukcji pokoleń. Zejście poniżej tego granicznego poziomu dzietności powoduje zawężoną reprodukcję popu- lacji. Proces ten rozpoczął się już w końcu lat 60. w wielu krajach euro- pejskich. Van de Kaa nazwał go drugim przejściem demograficznym. W pierwszym stadium procesu pierwszego przejścia demograficznego czynnikiem sprawczym był spadek zgonów, który wyprzedzał obniżenie się rozrodczości. W drugim stadium występuje spadek częstości urodzeń, mający nikłą szansę spowodowania dalszej obniżki liczby zgonów. Cechą znamienną pierwszego przejścia demograficznego jest stale dodatni przy- rost naturalny, początkowo zwiększający się, a następnie zmniejszający się do poziomu oscylującego w granicach reprodukcji prostej. W rezultacie podczas tego stadium następuje przyspieszenie wzrostu liczby ludności. Drugie przejście natomiast, sytuujące poziom dzietności poniżej gra- nicznego poziomu zapewniającego zastępowalność pokoleń, oznacza roz- poczęcie długotrwałego procesu regresji rozwoju demograficznego społe- czeństw europejskich. W kontekście tego procesu nasuwają się dwa spostrzeżenia: - większość społeczeństw nie wykorzystuje swego potencjału demogra- ficznego dla zapewnienia ciągłości pokoleń, - na proces reprodukcji tych społeczeństw w coraz większym stopniu oddziaływają czynniki pozademograficzne. Wskazuje to na gwałtowne przemiany dokonujące się w świadomości człowieka pod wpływem przeobrażeń systemu wartości społecznych. Wyni- kają one z wysokiego statusu materialnego, rozwoju społeczeństw pro- konsumpcyjnych, tendencji ku niczym nieskrępowanej wolności oraz z in- dywidualizmu jednostki. Na przeobrażenia wzorca dzietności w tych kra- jach znaczny wpływ wywarła rozbudowa systemów zabezpieczenia socjal- nego. Spowodowała ona zmiany polegające na odchodzeniu od zabezpie- czenia opartego na rodzinnym systemie produkcji, którego funkcjonowanie gwarantowała odpowiednia liczba dzieci w rodzinie, do systemu zabez- pieczenia niesprzyjającego realizacji funkcji prokreacyjnej. Problem dziec- ka w rodzinie jest coraz powszechniej rozważany z punktu widzenia celo- wości jego posiadania. Dziecko w świetle rozpowszechniającej się filozofii życia stanowi dobro konkurencyjne w stosunku do innych dóbr material- nych czy inwestycyjnych. Uważane jest często za barierę dla osiągnięcia przez małżonków osobistej satysfakcji i samorealizacji zgodnej z ich wy- kształceniem. Zjawiska te można przyjąć jako główne symptomy uwarunkowań nowych zachowań demograficznych społeczeństw krajów znajdujących się w postindustrialnej fazie rozwoju społecznego. Między procesami trans- formacji demograficznej a zmianami form rodziny w rozwiniętych krajach europejskich zaobserwować można wysoki stopień zbieżności. Spadek dzietności w okresie pierwszego przejścia demograficznego doprowadził do utrwalenia się rodziny małodzietnej. Drugie przejście demograficzne łączy się w krajach Europy Zachodniej z procesem rozpadu instytucji małżeństwa i zjawiskiem dezintegracji form życia rodzinnego. W wyniku słabnącej skłonności do zawierania związków małżeńskich i wzrastającej częstotliwości rozwodów rodzina nuklearna traci stopniowo swą dominująca rolę. Mężczyźni w hierarchii wartości preferują na ogół wykształcenie, karierę, a następnie małżeństwo, które jest wymieniane alternatywnie ze związkami konsensualnymi. Istotne zmiany zachowań demograficznych, mające miejsce w Polsce w ostatniej dekadzie, są zbieżne z przemianami obserwowanymi w krajach Europy Zachodniej. Zmiany te wyrażają się głównie w sferze tworzenia związków, a ich przejawami są: - przedmałżeńskie stosunki seksualne, - przedmałżeńska kohabitacja, - zmiana skłonnos'ci do zawierania małżeństw przez osoby w różnym wieku, - opóźnianie momentu zawierania małżeństw, - wzrost liczby i natężenia rozwodów, - wzrost liczby powtórnych małżeństw, rodzin niepełnych, gospodarstw jednoosobowych (Kotowska 1999: 99). Obecnie młodzi ludzie zawierają małżeństwa zdecydowanie rzadziej i później, a związki te są mniej trwałe. Proces zawierania małżeństw w latach 90. w Polsce charakteryzuje się zmianami zachowań matrymonialnych, a ich symptomami są: - obniżanie się skłonnos'ci do zawierania związków zarówno przez osoby w grupach wieku o najwyższej intensywnos'ci zmian stanu cywilnego, jak i zmniejszanie się skłonnos'ci do tworzenia małżeństw powtórnych.; - jednoczesny wzrost mediany wieku kobiet zawierających pierwsze mał- żeństwa oraz powolny wzrost wieku mężczyzn zawierających małżeń- stwo (Kotowska 1999: 123). Przyczyn zachodzących zmian należy poszukiwać w różnych sferach życia jednostki i społeczeństwa. Wydaje się, że czynniki demograficzne tracą na znaczeniu na rzecz nasilających się wpływów uwarunkowań systemowych oraz społeczno-kulturowych. Odraczanie decyzji o zawarciu małżeństwa i urodzeniu dziecka jest spowodowane zmianami na rynku pracy. Konkurencyjność zmusza młode osoby do ustawicznego podwyż- szania kwalifikacji i dbania o karierę zawodową. Chęć osiągania określo- nego statusu społecznego przez kobiety wzmaga skłonnos'ć wielu z nich do przedkładania obowiązków zawodowych ponad powinnos'ci związane z rodziną oraz dziećmi. Przyczyn przemian należy poszukiwać również w sferze kulturowej. Szerokie możliwos'ci korzystania z kultury masowej stymulują do powie- lania wzorców zachowań obcych kulturowo. Współczesny model partner- stwa jest postrzegany jako pozytywny przejaw zmian w polskich wzorcach tworzenia rodzin. Liberalizacja postaw i zachowań wyzwala w młodych chęć uwalniania się spod wpływu rodziców i rozpoczynania życia na własny rachunek. W takim podejściu jest więcej miejsca dla wolnego związku niż dla formalnego małżeństwa, które w polskiej kulturze zobowiązuje do wiernos'ci i odpowiedzialności (Kotowska 1999: 124). 6.4. Prokreacja w teoriach ekonomicznych rodziny W teoriach tych rodzina jest definiowana jako wieloosobowa jednostka produkcyjna. Takie ujęcie rodzin, niemal w kategoriach gospodarstwa domo- wego, znalazło m.in. zastosowanie w skonstruowanym przez Gary’ego Beckera modelu umożliwiającym analizę czynników skłaniających ludzi do zawierania małżeństw oraz prokreacji (zob. Freyberg 1993). Becker uznał, że prawidłowości dotyczące zawierania związków małżeńskich mają tak wielkie znaczenie (wpływają na liczbę urodzeń, stopień aktywności zawodowej kobiet, sposób spędzania wolnego czasu), że powinni zajmować się nimi ekonomiści. Podstawę jego analizy stanowią dwie zasady: pierwsza - że osoby zawierające małżeństwo liczą na to, iż dzięki niemu osiągną wyższy poziom użyteczności społecznej poprzez zwiększenie poziomu dochodu, druga - że na kontrakty ślubne istnieje rynek, na którym każdy, w ramach narzuconych przezeń ograniczeń, stara się znaleźć najlepszego w danych warunkach partnera. W modelu opisującym ekonomiczne motywy zawarcia małżeństwa rozpatrywane są kolejno: czynniki określające korzyści z tego faktu dla kobiety i mężczyzny; sposób doboru partnerów według rynkowych i nie- rynkowych kryteriów; podział produktu gospodarstwa domowego, czyli tego, co ono wytwarza, między męża i żonę; czynniki wpływające na wy- stępowanie poligamicznych form małżeństwa; problem opóźniania zawar- cia małżeństwa, małżeństwa „próbnego” i rozwodu. Rozwody i czas trwania małżeństwa zależą np. od inwestycji dokonywa- nych w małżeństwie - między innymi od liczby posiadanych dzieci, wzajem- nych powiązań itd. Korzyści z małżeństwa określane są przede wszystkim wielkością wspólnych dochodów, relatywną różnicą płac oraz czynnikami definiowanymi przez Beckera jako zwiększające produkcyjność pozarynkową (uroda, wykształcenie). Mężczyźni posiadający kapitał lub odznaczający się określonym wzrostem czy rasą będą dążyć do związania się z kobietami o po- dobnych cechach, ale ci, których płace są wysokie, będą poszukiwać partnerek o niższych zarobkach. Interesująca jest analiza procesu poszukiwania partnera do małżeństwa. Decyzje o s;lubie podejmowane są na podstawie chłodnej kalkulacji oczeki- wanej użyteczności dochodów w małżeństwie i korzyści pozostania w stanie wolnym, a także kosztów dalszego rozglądania się za odpowiednim partnerem. 0 rozwód zaś występuje się wówczas, gdy przyrost satysfakcji z zerwania więzów lub poślubienie kogoś innego przewyższa straty związane z rozstaniem (brak stałych kontaktów z dziećmi, podział majątku, koszty rozwodu). Zastosowanie analizy ekonomicznej do problemów posiadania dzieci 1 małżeństwa budzi na ogół duże kontrowersje. Becker bowiem w sposób niezwykle konsekwentny proponuje, by traktować dzieci, w zależności od ich wieku, jako trwałe dobra konsumpcyjne (dostarczają „dochodu psychicz- nego” lub satysfakcji) albo dobra produkcyjne (źródło dochodu pieniężnego). Abstrahując od jakości satysfakcji uzyskiwanej dzięki dzieciom, możliwe jest w tej nowej koncepcji, pisze Becker, włączenie popytu na dzieci do dobrze już rozwiniętej teorii ekonomicznej. Zabieg ten pozwala na analizę zróżnicowania jakości dobra, którym są dzieci. Na przykład dziecko, na którego wykształcenie ponosi się większe wydatki, można nazwać dzieckiem wyższej jakości. Powyższa metoda służy również do analizy podaży dzieci. „Dzieci nie można kupować na otwartym rynku; trzeba je produkować w do- mu. Dostępną dla danej rodziny liczbę dzieci wyznacza nie tylko dochód rodziny oraz ceny różnych dóbr, ale także jej zdolność do produkowania dzieci”. Zdolność ta jest funkcją znajomości metod antykoncepcji, a także - na przykład - przekonań religijnych, stopnia wykształcenia kobiet, dyskrymi- nacji zawodowej kobiet i wielu innych czynników. Zastosowanie metody ekonomicznej Beckera do badania zmian demo- graficznych (zbudowanie funkcji popytu na dzieci i funkcji podaży dzieci) pozwala wyjaśnić, dlaczego wraz ze wzrostem dochodu szybciej rośnie jakość potomstwa (wielkość wydatków na jedno dziecko) niż liczba dzieci, a przede wszystkim pozwala zwrócić uwagę, że istnieje ścisła zależność między liczbą a jakością dzieci. Teoria ta została wykorzystana do wyjaśnienia powojennego, stosunkowo nieznacznego w porównaniu z innymi dobrami trwałymi, wzrostu rozrodczości w krajach zachodnich, cykliczności wahań rozrodczości, a także różnic między liczbą dzieci rodzonych przez kobiety wiejskie i kobiety mieszkające w mieście. W ekonomicznym nurcie teorii wyjaśniających prokreacyjne zacho- wania się człowieka mieści się również teoria kosztów użyteczności. Proponowane w tej teorii ekonomiczne wyjaśnienie płodności spotkało się z ogromną uwagą i zostało w ostatnich latach szeroko rozpowszech- nione. Podstawowe jej idee zostały przedstawione przez H. Libensteina. Teoria ta zakłada, że: 1) ludzie zachowują się racjonalnie w odniesieniu do swojej własnej płod- ności, tzn. zachowują się tak, jakby stosowali kalkulacje przy ustalaniu pożądanej liczby urodzeń; 2) kalkulacje te idą w kierunku równoważenia satysfakcji i użyteczności (które mogą być uzyskane, jeśli zdecydujemy się na następne dziecko) oraz kosztów - zarówno materialnych jak i psychicznych, wynikających z posiadania kolejnego dziecka. Teoria ta wyróżnia trzy rodzaje użyteczności mogących wynikać z uro- dzenia kolejnego dziecka: a) użyteczność z dziecka traktowanego jako „dobro konsumpcyjne”, np. dziecko źródłem osobistej przyjemności dla rodziców; b) użyteczność z dziecka, które traktowane jest jako siła produkcyjna, tzn. można oczekiwać, że kiedyś będzie wykonywało pracę i powiększało dochód rodziny; c) użyteczność z dziecka, wynikająca z traktowania go jako źródła zabez- pieczenia, np. dla rodziców w starszym wieku. Istnieją zarówno koszty bezpośrednie, jak i pośrednie, wynikające z po- siadania kolejnego dziecka: 1) koszty bezpośrednie to codzienne wydatki na utrzymanie dziecka aż do czasu jego usamodzielnienia się; 2) koszty pośrednie, które powstają wówczas, gdy rezygnuje się z pewnych korzyści ze względu na przyjście na świat dziecka, np. rezygnacja kobiety z pracy zawodowej. Teoria „kosztów użyteczności” wyjaśnia również klasowe zróżnicowanie płodności w różnych okresach i w każdym wymiarze czasu. Po pierwsze głosi ona, że skoro dochód jest zróżnicowany w różnych grupach społecznych, to grupy te mogą pozwolić sobie na posiadanie mniejszej lub większej liczby dzieci lub na wyższą lub niższą jakość dzieci, przy założeniu, że istnieje niezmienny wzór kosztów i użyteczności. Po drugie teoria ta zakłada, że wzory kosztów i użyteczności są odmienne w różnych grupach społecznych. Na przykład użyteczność wynikająca z posiadania kolejnego dziecka jest inna dla rolnika i urzędnika. Także koszty pośrednie związane z posiadaniem kolejnego dziecka są różne dla kobiet mających wyższe wykształcenie i kobiet będących na przykład gospodyniami domowymi. Teoria „kosztów - użyteczności” dostarcza również wyjaśnienia zmian w płodnos'ci zachodzących w czasie. Rozwój ekonomiczny może zmieniać wzór kosztów i użyteczności. Na przykład zarówno bezpośrednie jak i po- średnie koszty kolejnego dziecka prawdopodobnie rosną, natomiast użytecznos'ć dziecka traktowanego jako źródło bezpieczeństwa i jako osoba przynosząca dochód rodzinie prawdopodobnie się zmniejszy. Z drugiej jednak strony, użytecznos'ć dziecka traktowanego jako „dobro konsum- pcyjne” jest utrwalona w świadomości rodziców. O wielkiej popularności teorii „kosztów i użyteczności” na zachodzie Europy i w Stanach Zjednoczonych świadczy fakt, że znalazła ona zastoso- wanie w wielu badaniach dotyczących płodności. Wykorzystana została m.in. w badaniach przeprowadzonych przez Douglasa, Esterlina i Rainwatera. Teorie ekonomiczne zwracają się ku definicjom alokacji czasu i środ- ków do produkowania dóbr trafiających na rynek lub konsumowanych w obrębie gospodarstwa domowego. Teorie dotyczące gospodarstw domo- wych w znacznym stopniu wyjaśniły modele ich działania, ale również przyczyniły się do rozumienia i objaśnienia związków między zachowa- niami gospodarstw a wzrostem ekonomicznym i rozwojem systemów spo- łeczno-ekonomicznych. Funkcje pełnione przez komórkę społeczną, jaką jest rodzina, są bardzo różne i zależą od czynników makrosystemowych. W krajach rozwiniętych gospodarczo rodzina odgrywa bardzo ważną rolę. Jest przede wszystkim jednostką decyzyjną i główną przyczyną tworzenia się kapitału ludzkiego. Jednym z nowszych podejść teoretycznych w socjologii dotyczących rodziny jest też teoria racjonalnego wyboru. Wiąże ona różne aspekty badanej dziedziny, a mianowicie: ekonomiczny, polityczny, socjologiczny, psychologiczny. Wyniki analizy zjawisk w tym nurcie pozwalają dostrzec relacje między czynnikami kształtującymi nacisk sytuacyjny na jednostkę oraz modelować strukturę działania w danej sytuacji. Teoria racjonalnego wyboru służy do analizy zjawisk z dziedziny formowania i funkcjonowania rodziny (zob. Giza-Poleszczuk 1993). Do podstawowych założeń teorii racjonalnego wyboru należy indy- widualizm. Przedmiotem badań jest bowiem jednostka, jej indywidualne decyzje i strategie działania. Procesy zachodzące w grupach są rozpatry- wane jako skumulowane efekty decyzji i działań jednostek, dla których grupa stanowi warunki poboczne w trybie podejmowania decyzji. Rodzinę przestaje się traktować jako jedną i niezróżnicowaną całość, ponieważ stworzona jest z autonomicznych jednostek. Jednostki mają prawo do indy- widualnego podejmowania decyzji chociażby w sprawach małżeństwa czy prokreacji. Osoby tworzące rodzinę niekoniecznie łączy ten sam zakres celów i interesów. Jaki będzie ostatecznie wynik, zależy również od oto- czenia, tzw. „znaczących innych”. Jest to jedna z podstawowych cech życia społecznego. Założenie rodziny rozpoczyna się od znalezienia i wyboru partnera, wzajemnej kooperacji, określenia optymalnego momentu rozpoczęcia wspólnego życia, podjęcia decyzji o posiadaniu potomstwa. Decyzje pod- jęte przez jednostkę nie są obojętne dla jej otoczenia, czyli rodziny pocho- dzenia. W zależności od punktów decyzyjnych obserwujemy zróżnicowane strategie formowania i prowadzenia gospodarstwa domowego. W rezultacie rodzina jest wypadkową wielu decyzji podejmowanych przez kilku aktorów życia społecznego: kobietę, mężczyznę, dzieci, rodziców. Dlatego też jed- nostki, tworząc rodzinę przyjmują zróżnicowane strategie wiązania się. Zadaniem jednostki dysponującej pewnymi możliwościami w zespole wa- runków pobocznych jest poradzenie sobie z problemami natury reproduk- cyjnej, ekonomicznej, społecznej. Każdy z tych problemów wywiera na proces formowania rodziny swo- iste presje i uruchamia splot, często sprzecznych, interesów indywidual- nych. Warunki makrosystemowe, do których zaliczamy sytuację demo- graficzną (liczba i dostępność potencjalnych partnerów), ekonomiczną (sytuacja na rynku pracy), społeczną (reguły zawierania małżeństw) oraz kulturową (normy i wartości), w istotny sposób wyznaczają liczbę i do- stępność możliwych rozwiązań. Biorąc pod uwagę te czynniki, można rodzinę zdefiniować jako funkcję indywidualnych decyzji podejmowanych przez jednostki posiadające różne interesy i cele, dążące do rozwiązywania specyficznych problemów oraz działające pod presją złożonego układu warunków otoczenia. Drugim najważniejszym, obok indywidualizmu, elementem teorii racjonalnego wyboru jest ujmowanie indywidualnych działań w kategoriach kosztów i zysków. Analiza w tych kategoriach wspiera się na dwóch zało- żeniach: wszystko kosztuje, a zasoby, którymi dysponuje jednostka, są zawsze ograniczone. Działanie podejmowane przez jednostkę niesie za sobą koszty, ale również i wymierne korzyści. Rodzina jest więc dyna- micznym procesem, w którym jednostki podejmują decyzje i kształtują swój rozwój na konsekwencjach tych decyzji. Zjawiska mające miejsce w skali makro są odzwierciedleniem indywidualnych decyzji jednostek. I tak sytuacja gospodarcza kraju i kondycja rynku pracy mają wymierny wpływ na podejmowanie decyzji o prokreacji. Zmienne strategie formo- wania rodziny wpływają na przemiany w skali makro, rodzina nie jest biernym obserwatorem procesów społeczno-ekonomicznych. Stabilność kształtu rodziny i powszechność tej formy w danej populacji jest konsek- wencją przyjęcia pewnej strategii. Obecna sytuacja wymusza odkładanie decyzji o posiadaniu pierwszego dziecka. Jest to zrozumiałe, gdyż empi- rycznie stwierdzono, że wczesne dzieci obniżają przyszły status materialny i społeczny rodziny (zob. Marody, Giza, Poleszczuk, Rychard 2000: 115). W wyżej wymienionym modelu gospodarstwo domowe traktuje się jako funkcję indywidualnych strategii rozwiązywania problemów doty- czących reprodukcji, aspektów ekonomicznych, społecznych i psycholo- gicznych. Owe strategie oddają racjonalność wyborów jednostek funkcjo- nujących w systemie warunków brzegowych i sytuacji konkurencji o rzad- kie zasoby. W literaturze przedmiotu znaleźć można dwie zasadnicze strategie rozwiązywania dylematów, które przekładają się na formę rodziny. Pierwsza to strategia rozwiązywania dylematów poprzez budowanie dużej i stosunkowo samowystarczalnej sieci krewniaczej. Rodzina poszerzona ma silnie rozbudowaną funkcję ekonomiczną i społeczną. Koszt reprodukcji jest ponoszony przez wszystkich członków rodziny. Drugą strategią rozwią- zywania dylematów jest instrumentalne wykorzystanie rozbudowanej sfery publicznej przez rodzinę nuklearną. Warunkiem pojawienia się strategii nowoczesnej jest powstanie i dobre funkcjonowanie sfery publicznej, czyli systemu opieki społecznej i emerytalno-rentowego. Istotnym czynnikiem jest także urynkowienie kolejnych dóbr, które dotychczas produkowane były w ramach gospodarstw domowych. VI FUNKCJA OPIEKUŃCZO-ALIMENTACYJNA 1. Problemy definicyjne i operacjonalizacyjne W opracowaniach często można spotkać różne inne nazwy tej funkcji, takie jak np. opiekuńczo-pielęgnacyjna czy zabezpieczająca. Ponadto fun- kcja ta jest wyodrębniana w sposób zakresowo nieostry, gdyż taki jest po prostu jej charakter. W pewnych zakresach pokrywa się ona z funkcją so- cjalizacyjną, integracyjno-ekspresyjną czy funkcją równowagi psychoemo- cjonalnej. Dlatego jej empiryczne, badawcze opracowanie powinno zawsze podlegać wyraźnej operacjonalizacji, tzn. określać zakres i wskaźniki. Sytuacja nieraz przedstawia się wręcz paradoksalnie. Z jednej strony nie ma chyba pracy traktującej o rodzinie, gdzie nie poruszona byłaby kwestia funkcji, z drugiej można rzec, że owe rozważania nad nimi niewiele wnoszą nowego. Można nawet zaryzykować twierdzenie, że badacze, ma- nipulując różnymi definicjami i pojęciami funkcji, w rezultacie piszą o tych samych, przypisanych im czynnos'ciach, choć w nieco zmienionych sekwencjach. Owe zmiany konfiguracji i współwystępowanie czynnos'ci uzależnione są od samej nazwy i zakresu funkcji, jaki dany badacz przyjął przy jej określaniu i nazwie. Problem ten stał się nawet przedmiotem rozprawy doktorskiej Z. Lesz- kowicz-Baczyńskiej (1996), w której autorka analizuje funkcję opiekuńczo- zabezpieczającą w rodzinach z dziećmi niepełnosprawnymi, poświęcając znaczne partie tekstu analizie zakresu samego pojęcia tej funkcji. Podejmując próbę uplasowania funkcji opiekuńczo-zabezpieczającej w strukturze funkcji rodziny, warto przytoczyć klasyfikację F. Adamskiego, który umieszcza ją wśród funkcji instytucjonalnych, to jest takich, które dotyczą rodziny i małżeństwa jako instytucji społecznych (Adamski 1984). Funkcja ta zakwalifikowana została też do tzw. akcydentalnych (drugo- rzędnych), a więc takich, których obecność nie jest bezwzględnie konieczna dla funkcjonowania rodziny i społeczeństwa. Takie potraktowanie funkcji opiekuńczo-zabezpieczającej sugeruje, że może ona zostać przejęta na przykład przez inne instytucje czy organizacje. Na dowód tego można przytoczyć opinię M. Ziemskiej, która nazywając ową funkcję usługowo- opiekuńczą wskazuje, iż „wystąpiło ograniczenie [...] zadań i wyraźne ich przemieszczenie się w pewnym stopniu poza rodzinę” (Ziemska 1979: 241). Już w tym momencie pojawia się pierwsze nieporozumienie i brak jednolitego stanowiska ws'ród badaczy w samym pojmowaniu roli i zna- czenia funkcji opiekuńczo-zabezpieczającej dla rodziny. Owe nieporozu- mienia wywołane są wieloma czynnikami, spos'rod których tylko kilka zostanie tutaj wymienionych. Większos'ć badaczy akcentuje te czynnos'ci, które przypisane zostały określonemu, wybranemu przez nich kryterium. Sytuacja ta sprawia, że definicje są często niejasne, niepełne i dos'ć uproszczone. Kolejną kwestię stanowi to, że różni badacze w sposób niejednolity określają istotę funkcji. Problem ten został poruszony w rozdziale dotyczącym rodziny jako instytucji społecznej. Ta niejednorodność z góry determinuje różnicę w przypisywanych danej funkcji czynnos'ciach. Skutkiem takiego stanu rzeczy są różnice w określeniach i nazwie funkcji opiekuńczo-zabezpie- czającej. Jedni traktują ją jako funkcję opiekuńczo-wychowawczą, główny akcent kładąc na jej aspekt wychowawczy i emocjonalny, a pozostałe czynnos'ci (np. opiekuńcze i pielęgnacyjne) traktują jako pomocnicze, inni, na przykład M. Ziemska, nazywają ją funkcją usługowo-opiekuńczą (Ziemska 1979). W konsekwencji akcent położony zostaje na aspekt usłu- gowy. Autorka zwraca uwagę, że wiele czynnos'ci przypisanych tej funkcji w dobie obecnej przejmowanych jest przez instytucje specjalnie do tego celu powołane. Z. Kawczyńska-Butrym z kolei funkcję tę zwie pielęgna- cyjno-higieniczną, przy czym, jej zdaniem, w zakres tej funkcji wplecione są czynnos'ci skierowane na trzy grupy członków rodziny: najmłodszych - dzieci (będą to czynnos'ci pielęgnacyjne, higieniczne oraz dbałos'ć o wy- gląd estetyczny), dorosłych (higiena i estetyka) oraz całej rodziny, m.in. dbałos'ć o zdrowie i opieka nad starymi członkami rodziny. Aspekt psy- choemocjalny autorka włączyła do odrębnej funkcji, zwanej emocjonalną. Celowe wydaje się tutaj zwrócenie od razu uwagi, że rozdzielenie aspektu emocjonalnego od czynnos'ci opiekuńczych jest podziałem sztucznym, bowiem można przypuszczać, iż zakres s'wiadczonej pomocy, sposób wy- konywania czynnos'ci opiekuńczych oraz ich efektywność w dużej mierze zależne są od zaangażowania emocjonalnego i stosunku do osoby wyma- gającej owej opieki. Tak czy inaczej funkcje te są najlepiej interpretowane wówczas, gdy traktowane są łącznie. F. Adamski, posługując się pojęciem funkcji opiekuńczej, wskazuje, że dotyczy ona tych członków rodziny, którzy sami nie są w stanie zaspo- koić swych potrzeb (Adamski 1984). Przypuszczać można, że czynnos'ci nakierowane będą tutaj na małe dzieci, ludzi starych, zniedołężniałych oraz chorych. Tę niejednolitość w pojmowaniu funkcji wzmacnia dodat- kowo pojawiające się często w sąsiedztwie pojęcia „opiekuńcza”, pojęcie „zabezpieczająca”. A. Dodziuk-Lityńska i D. Markowska w zakres funkcji, nazwanej przez nie zabezpieczającą, włączają takie elementy jak przeka- zywanie mienia oraz pozycji społecznej, a także zabezpieczenie członków rodziny w czasie okresowej lub trwałej niewydolności jednostki i zapew- nienie przyszłości potomstwu (Dodziuk-Lityńska, Markowska 1975). Poja- wia się tutaj także element emocjonalny dotyczący zaspokojenia potrzeb uczuciowych członków rodziny. Próby łącznego potraktowania funkcji opiekuńczych i zabezpieczają- cych dokonał Z. Tyszka. Według niego obejmuje ona „materialne i fizyczne zabezpieczenie członków rodziny małej lub dużej pozbawionych całkowicie lub częściowo środków do życia albo fizycznie niesprawnych, wymagają- cych opieki” (Tyszka 1979: 62). W skład tej funkcji wchodzić będą działania związane z pielęgnacją niemowląt i małych dzieci, pomoc materialna świadczona na rzecz ludzi starszych oraz opieka nad zniedołężniałymi członkami rodziny. Z racji postawionego problemu warto wskazać na perspektywę badaw- czą funkcji opiekuńczo-zabezpieczającej, którą proponuje Z. Woźniak. Autor traktuje ją w kategoriach triady medycznej. Wynika z tego, że analizie poddano tutaj tylko jedną płaszczyznę życia społecznego rodziny, tzn. zdrowie i wszelkie zabiegi, które je podtrzymują, przywracają lub zapo- biegają chorobie. Ma ona tutaj zakres wąski, choć interesujący z punktu widzenia działań podejmowanych w ramach tej funkcji, a prowadzących do normalnego (w sensie zdrowotności) funkcjonowania rodziny. Z. Woźniak wskazuje na trzy sfery zdrowotności rodziny: profilaktykę - leczenie - rehabilitację, przy czym udział funkcji opiekuńczo-zabezpie- czającej będzie różny w poszczególnych elementach triady medycznej. Nie- wątpliwie największy jej udział odnotować należy w procesie leczenia (tworzenie warunków umożliwiających leczenie i zdrowienie, zaspokajanie potrzeb osób hospitalizowanych lub obłożnie chorych, szukanie pomocy u profesjonalistów i wśród paramedyków). Również istotne znaczenie przy- pisywane jest tej funkcji w procesie rehabilitacji, gdzie zakresem swym obejmować ona będzie takie działania jak pielęgnacja, opieka fizyczna czy podejmowanie samych czynnos'ci rehabilitacyjnych. Nie bez znaczenia będą tutaj działania związane z samą profilaktyką, choć nie zawsze muszą one być przez członków rodziny uświadamiane. Będą one raczej związane z ogól- nie pojętą higieną dotyczącą zarówno sfery osobistej, jak i domu, w którym mieszkają - dbałość o czystość, dobre odżywianie, zapewnianie bezpie- czeństwa dzieciom oraz podawanie środków profilaktycznych zapobie- gających chorobom czy niedyspozycjom (za: Leszkowicz-Baczyńska 1996). Wskazanie niektórych tylko definicji i ich zakresu wyraźnie sugeruje rozbieżności w pojmowaniu istoty funkcji opiekuńczo-zabezpieczającej, a jednocześnie ujawnia trzeci czynnik determinujący jej zakres. Są to trudności w wyraźnym oddzieleniu jednej funkcji od drugiej. Trudność tę dodatkowo potęguje jej dwuczłonowa nazwa (co zostało już wcześniej wskazane). Skutkiem takiej sytuacji jest zazębianie się obszarów funkcji opiekuńczo-zabezpieczającej z socjalizacyjną, materialno-ekonomicznączy kulturalną. Różnice w pojmowaniu wyżej wymienionej funkcji powodują pow- stanie trudności przy operacjonalizacji tego terminu. W zależności od przed- miotu zainteresowań akcentowane będą różne fragmenty działań przypi- sanych omawianej tu funkcji, co w rezultacie sprzyja jej interdyscyplinar- nemu potraktowaniu. Na innego rodzaju działaniach będzie koncentrować się psycholog, na innych pedagog, najeszcze innych socjolog. Ważne jest to, by każdy badacz przed rozpoczęciem procesu badawczego precyzyjnie określił zakres działań i czynności przypisanych danej funkcji. Brak jedno- znacznego określenia wskazuje także, że postawienie sztywnej granicy między funkcjami nie jest możliwe, ponieważ badaniu podlegają tutaj żywe jednostki ze swymi dążeniami, aspiracjami, postawami i preferencjami. Mając świadomość, że pracuje się z człowiekiem a nie nad człowiekiem, trzeba liczyć się z płynnym wkraczaniem w zakres innych funkcji. Ta właśnie cecha decyduje o specyfice funkcji opiekuńczo-zabezpieczającej. Nie sposób w tym miejscu pominąć definicji zaproponowanej przez A. Kotlarską-Michalską, najpełniej, jak się wydaje, obrazującej elementy tworzące funkcję opiekuńczo-zabezpieczającą oraz jej istotę. Można po- czynić tutaj spostrzeżenie, że tak zdefiniowana funkcja stanowi kompilację lub, jeszcze lepiej, wypadkową wszystkich elementów definicji, o których była mowa wcześniej. Definicja ta dotyczy tylko tych członków rodziny, którym pomoc jest niezbędna. Autorka rozumie tę funkcję jako „zespół czynności pielęgnacyjnych związanych z opieką nad niemowlęciem i ma- łym dzieckiem w rodzinie oraz czynności związanych z opieką nad okre- sowo lub stale chorymi i świadczenie pomocy osobom niepełnosprawnym, zniedołężniałym i innym członkom rodziny wymagającym szczególnej troski” (Kotlarska-Michalska 1990: 62). Tak więc funkcja dotyczyć będzie zarówno świadczeń o charakterze materialnym, jak i usług wykonywanych na rzecz potrzebujących członków rodziny. Zawarte są tutaj działania, które jej członkom zapewniają wsparcie psychiczne i moralne oraz materialne. Warto wspomnieć, że przy określaniu funkcji opiekuńczo-zabezpieczającej można wskazać jej następujące ujęcia: 1) jako funkcji autonomicznej, posiadającej jednorodzajowy zakres czynności lub działań rodziny; 2) jako funkcji dwuzakresowej, o bliźniaczych zakresach ściśle związanych ro- dzajów czynności; 3) jako funkcji nieautonomicznej, wchodzącej w zakres kilku innych funkcji (Kotlarska-Michalska 1990). Wreszcie konieczne wydaje się zwrócenie uwagi na problem przej- mowania tej funkcji przez instytucje bądź wspomagania rodzin posiadają- cych dziecko czy dzieci niepełnosprawne przez grupy krewniacze. Najczęś- ciej rodziny te wspomagane są przez osoby najbliższe (dziadków), przy czym udzielana pomoc jest dodatnio skorelowana z zamieszkiwaniem we wspólnym gospodarstwie domowym. Kwestią mającą o wiele większe znaczenie jest dzielenie tej funkcji między rodzinę a instytucje społeczne. Niektórzy badacze wręcz uważają, że choć więzy rodzinne w grupie krewniaczej wykazują w dalszym ciągu sporą żywotność, to ich rola w wypełnieniu funkcji jest znacznie mniejsza niż instytucji społecznych. Dość powiedzieć, że dzielenie funkcji między rodzinę a instytucję społeczną staje się znakiem czasu nowej epoki. Należy przyznać, że instytucje społeczne w funkcji opiekuńczo-zabezpieczającej nie zawsze sprawdzają się, zwłaszcza w wypadku rodziców z dzieckiem upośledzonym umysłowo. Tutaj funkcja ta ma szczególne miejsce. Potwierdza to sprecyzowany przez D. Markowską pogląd o niedostatku i nis- kiej jakości usług świadczonych przez instytucje społeczne. Jeśli już mówić o pomocy przy realizacji funkcji opiekuńczo-zabezpieczającej, to najczęściej ogranicza się ona do czynności związanych z zabezpieczeniem, a i ta kwestia pozostawia wiele do życzenia. Natomiast czynności związane z opieką czy pielęgnacją w dużej mierze spoczywają na rodzinie. Bagatelizowanie tego problemu, zwłaszcza w wypadku rodzin z problemem niepełnosprawności dziecka, jest niewskazane z kilku powodów. Po pierwsze - rodzice, zwłaszcza matki będą swe działania koncentrować przede wszystkim na czynnościach pielęgnacyjnych. Po drugie - wzrasta poczucie wyobcowania, izolacji i osamotnienie wśród rodziców posiadających chore dziecko (zwłaszcza w odniesieniu do upośledzenia umysłowego). Po trzecie, bywa, że instytucje wspomagające są jedynym miejscem spotkań ze specjalistami, którzy mogą wspomóc rodziców w leczeniu czy rehabilitacji dziecka. Po czwarte - współ- praca z instytucjami daje możliwość kontaktu z innymi rodzicami o podo- bnych problemach. Ponadto pomoc instytucjonalna może wpływać na polepszenie sytuacji materialnej rodziny, gdy jest udzielana bezpośrednio lub stwarza możliwości podjęcia pracy przez poszczególnych członków ro- dziny, zwłaszcza matki. Przytoczone do tej pory uwagi oraz enumeracja czynności wchodzących w zakres omawianej funkcji pozwalają stwierdzić, że są one liczne i bardzo zróżnicowane zakresowo, a często mogą być w pełni realizowane tylko dzięki współpracy wszystkich członków rodziny. Najpełniejszy zakres czynności wchodzących w zakres omawianej funkcji przytacza A. Kotlarska-Michalska, która do funkcji opiekuńczo- zabezpieczającej zalicza następujące postawy, działania i czynności: 1) spra- wowanie nadzoru nad małymi dziećmi, 2) pielęgnacja małych dzieci, 3) gwa- rantowanie bezpieczeństwa dzieciom w domu i poza domem, 4) zapewnienie odpowiednich warunków mieszkaniowych rodzinie, 5) okazywanie życzliwej postawy i gotowości udzielania pomocy, 6) podnoszenie kwalifikacji w za- kresie opiekuństwa, 7) świadczenie pomocy osobom kalekim, 8) świadczenie pomocy osobom zniedołężniałym, 9) udzielanie opieki osobom starszym, 10) wykazywanie dbałości o fachowość porad lekarskich, 11) zapewnienie leków i środków higieny, 12) świadczenie opieki osobom przewlekle chorym, 13) zapewnienie opieki okresowo chorym, 14) zapewnienie startu życiowego dzieciom, 15) świadczenie porad potrzebującym wsparcia członkom rodziny, 16) gwarantowanie utrzymania niepracującym okresowo członkom rodziny, 17) okazywanie zainteresowania warunkami bytowymi bliższej i dalszej ro- dziny, 18) świadczenie różnorakiej pomocy rodzinie bliższej i dalszej w wy- padku trudnej sytuacji życiowej (Kotlarska-Michalska 1990: 32-33). Tak więc każdy z wymienionych tutaj elementów funkcji złożony jest z kilku czynności, a także wielu sposobów ich realizacji, które zależą w du- żej mierze od typu stosunków i więzi łączących poszczególnych członków rodziny. Innymi słowy, najogólniej rzecz ujmując, funkcja opiekuńczo- alimentacyjna (zabezpieczająca, pielęgnacyjna) stanowi w pewnym sensie materialno-kulturową płaszczyznę koordynowania fizycznych właściwości organizmu oraz środowiska, w którym ten organizm żyje w celu wykształcenia najlepszej postawy dla rozwoju i utrzymania uzdolnień naturalnych oraz rytmiki życia, która w każdej strukturze może być odmienna, a która reguluje i ułatwia zaspokajanie głodu, snu, pragnienia, fizycznej i psychicznej potrzeby bezpieczeństwa, potrzeby działania itp. (por. Dyczewski 1981: 22). I to jest również istotny powód, dla którego nie sposób precyzyjnie wyznaczyć zakresu omawianej funkcji, stanowiącej przecież naturalne niejako podłoże dla określonego sposobu realizacji wielu pozostałych funkcji rodziny, takich jak np. socjalizacyjna i psychologiczna. Dla ukazania trafności używanych do tej pory określeń oraz cech omawianej funkcji przeprowadzimy krótkie rozważania dotyczące problemu alimentacji (żywienia) w stosunkach rodzinnych i między- ludzkich, wpływu jakości życia rodzinnego na zdrowie, realizacji dążenia do aktywności i poczucia przydatności życiowej oraz zabezpieczenia własnej, indywidualnej przestrzeni życiowej w rodzinie. 2. Alimentacja oraz jej kulturowe i socjotechniczne znaczenie Dla uniknięcia nieporozumień przypomnijmy, że pojęcie alimentacji (od. łac. alimentum - pokarm) oznacza środki świadczone w naturze i pie- niądzu mające zapewnić świadczeniobiorcy utrzymanie się przy życiu. „Ciężka boleść, gdy się chce jeść” - mówi przysłowie i z tego prostego powodu „dla wielu ludzi możność jedzenia do syta staje się wartością nieodpartą. Stary góral żyjący w niedostatku całe życie marzył o tym, by zostać cesarzem i móc codzienne jadać polewkę z łoju. Tłuszcz bowiem był najwyższym wskaźnikiem zamożności, ilość tłuszczu na kartoflach miarą dostatku. Mięso w takich sytuacjach stawało się miarą szczęścia albo jego podstawowym warunkiem” (Szczepański 1980: 89). Ludowe powiedzenie: „żyje w dostatku jak robak w słoninie” w ironiczny i dosadny sposób oddawało istotę rzeczy. Dobre jedzenie było przez tysiąclecia symbolem wyróżnienia i nie- równości społecznej, przywilejem panów, ludzi bogatych, wyższych sfer. Stąd każde marzenie o awansie społecznym, to marzenie o dobrym jedze- niu, zdobywanym bez wielkiego wysiłku. „Trzeba się kształcić, żeby mieć lekki chleb” - to powszechna motywacja stosowana przez rodziców chłop- skich wobec swoich dzieci wysyłanych do szkół. Stare ludowe przysłowie powiada, że „syty głodnego nie zrozumie”. Można więc za Janem Szczepańskim powtórzyć, że kto nie był głodny, ten nie zrozumie podstawowych spraw życia człowieka, sposobu myślenia, motywów działania i dręczących go obaw. Chodzi tutaj o doświadczenie głodu ostrego i bezwzględnego w sytuacjach bezradności, gdy wiadomo, że nie ma go czym zaspokoić, a wokół snują się takie same wygłodniałe postacie, opanowane tym samym cierpieniem, i wszystkie sprawy między nimi sprowadzają się do tego samego pytania - jak sobie poradzić z głodem (por. Szczepański 1980: 93). Levi-Strauss podkreśla, że jako ludzie jesteśmy fragmentami natury, jako istoty rozumne jesteśmy wszyscy częścią kultury. Nasze przetrwanie jako ludzi uzależnione jest od spożywania pokarmów (będących elementem natury), nasze przetrwanie jako istot rozumnych uwarunkowane jest sto- sowaniem przez nas kategorii społecznych, wywodzących się z klasyfikacji kulturowych narzuconych elementom natury. Jedzenie jest tutaj szczególnie dobrym łącznikiem, ponieważ jedząc, tworzymy, w dosłownym sensie, bezpośrednią tożsamość między nami (kultura) i pożywieniem (natura). Przyrządzanie jedzenia jest więc powszechnie spotykanym przykładem przetwarzania natury w kulturę i dlatego sposoby warzenia żywności są szczególnie odpowiednie do symbolizowania zróżnicowania społecznego. Tutaj zapewne należy szukać silnie zakorzenionego podziału na dania godne i niegodne uroczystych przyjęć, tak powszechnego w naszym kraju. Przez długi czas np. żur, zupy jarzynowe czy wszelkiego rodzaju kluski uchodziły za dania niegodne uroczystości weselnych, imieninowych itp., były bowiem spuścizną chłopskiego systemu kulinarnego. Jako godne trak- towano rosoły i pieczenie. Zmiany następują dopiero w ostatnich latach, ale też reklamowane przez niektóre restauracje „chłopskie jadło” niewiele ma wspólnego z chłopskim menu (zob. Kocik 2000: 84 i n.). Jednak tylko chleb i zboże najpełniej symbolizują alimentum, czyli wszelki pokarm. W kulturze chrześcijańskiej w ogóle, a w naszej narodowej w szczególności, chleb uzyskał wymiar sacrum. „Pierwsze zdanie napisane po polsku w Księdze Henrykówskiej mówi pośrednio o braterstwie pracy związanej z chlebem. Chleb dla Polan był symbolem najświętszych sił Natury i Kosmosu, integrujących rodzinę i wspólnotę narodową. Samo znaczenie słowa „z-Boże” to coś więcej niż tylko nazwa nasienia żyta, pszenicy, jęczmienia, owsa” (Placek, Bocian 1992: 7). Aleksander Briickner nazwę „zboże” wywodzi od tych samych znaczeń, co „zbożny”, „pobożny”, w znaczeniu „wedle Boga”. Chleb jeszcze w świadomości naszych babek to zawsze rzecz święta. Chlebem błogosławiono nowożeńcom, witano nie tylko dostojnych gos'ci na progu domu. lecz również - o czym rzadko wspomina się - skrzywdzonych, ubogich, żebrzą- cych właśnie chicha. Dzielenie się chlebem pozostaje do dziś znakiem braterstwa i przyjaźni. Kromkę chleba dawano na pożegnanie jako znak błogosławieństwa oraz zapowiedź szczęśliwego powrotu. Do nowo wzniesionego domu najpierw wnoszono chleb i wodę, wypowiadając przysłowie: „gdy chleb i woda, to nie ma głoda”. Ręki z chlebem wyciągniętej ku zgodzie nie można było odtrącić. Szacunek i cześć dla życia i świata wykształcono w polskich domach, opierając się na obcowaniu z chle- bem, o czym wspomina C.K. Norwid w „Mojej piosence" (Placek, Bocian 1992: 7). O znaczeniu chleba w kontaktach społecznych może świadczyć wywód Krzy- sztofa Opalińskiego z XVII w.: „Polacy pochlebstwo i pochlebców nazwali od tego. że po chlebie cudzym pochlebcy zwykli biegać, za chleb pochlebiając” (tamże: 25). Podobnie ujmują tę sprawę przysłowia: „pochlebstwo idzie po chlebie” oraz „kto czyj chleb je. tego piosenkę śpiewa”. Przed marnowaniem i poniewieraniem chleba ostrzegały liczne przestrogi i przy- słowia. „Kto chlebem gardzi, to nim Pan Bóg bardziej”, „kto chleb ciska, ten po śmierci będzie go zbierał” (tzn. nie zazna spokoju). Wyrzucanie chleba na śmietnik traktowano jako najcięższe wykroczenie przeciwko Ziemi i Niebu, życiu. Można mówić, że kult świętego chleba najdłużej przetrwał w tradycji ludowej, w której uprawa roli, wypiek chleba uchodziły za akt twórczy, współtowarzyszący tworzeniu podstaw życia najszerzej rozumianego i je zapewniający. Słowem: „będzie chleb, będzie wszystko; nie będzie chleba, nie będzie nic” (Placek, Bocian 1992: 7). Chleb był również ważnym symbolem i realnym składnikiem władzy głowy rodziny - gospodarza, gdyż te role identyfikowano ze sobą bez względu na płeć. W wielu polskich domach klucze od komory czy skrzyni z chlebem znajdowały się stale wrękach gospodarza, który dzielił go według pozycji i wkładu pracy poszczególnych członków rodziny, przestrzegając zasady: „co się należy oraczowi, to nie smarkaczowi”. Wydzielanie chleba posiadało aspekty wychowawcze, wynikające z przekonania, że „chleb daje rogi, a głód nogi”, „głód dokuczy, głód nauczy”, motywowało do ciężkiej pracy, bo „nie dospać trzeba, kto chce dostać chleba”, wskazywało drogę do zamożności poprzez odpowiedni dobór małżeński, „przyczyniać trzeba, chleba do chleba”, zawierało wskazówki socjotechniczne: „dałeś komu chleb, wziąłeś serce”, „za chlebem ciało woła, nawet przez usta apostoła” itp. Chleb był symbolicznym i realnym łącznikiem międzyludzkim oraz płaszczyzną integracji zbiorowego wysiłku rodziny, darów ziemi i błogo- sławieństwa niebios. 3. Funkcjonowanie rodziny a zdrowie Jak podkreśla A. Firkowska-Mankiewicz (1991: 223), dopiero od mniej więcej ćwierćwiecza socjologia medycyny i socjologia rodziny odkryła wspólną przestrzeń badawczą łączącą problemy zdrowia i choroby z pro- blemami rodziny. Z jednej strony bowiem dostrzeżono, że rodzina - trak- towana niejako zbiór jednostek o określonych cechach demograficznych, kulturowych i psychospołecznych, ale jako dynamicznie zmieniająca się i powiązana siecią interakcji całość - jest ważnym wyznacznikiem zdrowia i choroby człowieka, z drugiej strony uzmysłowiono sobie, jak istotnym przemianom podlegać ona może czy musi w związku z procesem choro- bowym dotykającym jednego z jej członków. Świadomość istnienia związku pomiędzy rodziną a zdrowiem i chorobą dość długo torowała sobie drogę wśród badaczy zajmujących się socjologią rodziny i socjologią zdrowia. Przyczyny niezależnego rozwoju obu dziedzin wiedzy były rozliczne (piszą o tym szczegółowo Sokołowska 1986, 1988 i Butrym 1990). W największym skrócie można powiedzieć, że na gruncie socjologii (i to nie tylko socjologii rodziny, ale i innych socjologii szczegóło- wych) problemy zdrowia i choroby pomijane były programowo jako zjawiska przynależne do medycyny. Socjologowie nie uważali się za kompetentnych do podejmowania kwestii z nimi związanych i, szczerze mówiąc, nie intere- sowali się nimi specjalnie, uważając za Znanieckim, że chociaż „normalny i zdrowy organizm jest oczywiście warunkiem sine qua non kulturalnego życia człowieka”, to jednak „tylko umożliwia życie kulturalne, nie wyznaczając w niczym jego istoty”, nie warto więc się nim zajmować. Sytuacja uległa zmianie z chwilą pojawienia się socjologii medycyny, jednakże i ona w pier- wszym okresie swego rożwoju koncentrowała się głównie na problemach medycyny jako instytucji społecznej, choroby jako dewiacji wymagającej kontroli społecznej, na relacjach lekarz-pacjent, na kwestiach profesji medycznej itd. (tamże: 230). Do swoistych paradoksów zaliczyć należy fakt, że zainteresowanie spo- łecznymi uwarunkowaniami chorób, odnotowywane od czasów najdawniej- szych i owocujące w wieku XIX i początkach XX bardzo interesującymi badaniami, w okresie późniejszym gwałtownie zmalało. Stało się tak za sprawą biomedycznego modelu „jednej przyczyny”, który na długo, by nie rzec, trwale zdominował sposób mys'lenia o chorobie. Lata od 30. do 60. XX wieku charakteryzowały się błyskotliwym rozwojem takiej włas'nie bio- kliniczno-technicznie zorientowanej medycyny, szczycącej się m.in. zwal- czaniem większości chorób zakaźnych, wydłużeniem długości życia, spekta- kularnymi osiągnięciami w dziedzinie chirurgii i farmakologii. Wydawało się, że sukcesy uzasadniają rosnącą wiarę ludzi w skuteczność medycyny profesjonalnej i podporządkowanie coraz szerszych sfer życia jej władaniu (co późniejsi krytycy tego zjawiska określili mianem medykalizacji). Jednakże proces ten uległ zahamowaniu w latach 70., kiedy to podnosić się zaczęła fala sceptycyzmu wobec wszechwładnej, jak się dotąd zdawało, medycyny - z czym wiązał się ponowny renesans zainteresowań pozame- dycznymi, głównie psycho-socjo-kulturowymi zjawiskami otaczającymi zdrowie i chorobę. Stało się tak wówczas, gdy m.in. wskutek przemian nazywanych cywilizacyjnymi (m.in. podniesienia poziomu wykształcenia, poprawienia higieny, odżywiania - ale i industrializacji, zanieczyszczeń środowiska, stresogennych warunków życia itp.) nastąpiły wyraźne zmiany w dominującym obrazie nękających ludność chorób: gdy choroby zakaźne ustąpiły miejsca chorobom przewlekłym, degeneracyjnym, nie poddającym się leczeniu, o niejasnej, złożonej etiologii (tamże: 231). Krytycy współczesnej medycyny profesjonalnej mówią wręcz o „kry- zysie medycyny” i jej rosnącej niewydolności wobec coraz liczniejszych grup ludzi (ofiar starości, chorób cywilizacyjnych, wypadków, zatruć i szkodliwości środowiskowych i nieracjonalnego trybu życia). Niewydolność ta, bardziej wprawdzie systemowo-organizacyjna niż merytoryczna sprawiła, że tak w epidemiologii, jak i - zwłaszcza - w na- ukach społecznych wzrosło ponownie zainteresowanie społecznymi problemami zdrowia i choroby. Jako przeciwwaga czy uzupełnienie modelu wąskobiomedycznego pojawiły się próby konstruowania „społecznego modelu choroby”. Jak pisze Sokołowska, polegały one na „zastosowaniu perspektywy socjologicznej w badaniu procesu choroby, tj. zwróceniu uwagi na osobowosć jednostki, jej zachowanie, zdarzenia życiowe, pozycję w strukturze społecznej, warunki rodzinne i środowiskowe itd.” Tak więc zmiana perspektywy badawczej sprawiła, że w literaturze socjologiczno-medycznej pojawiać się zaczęły takie terminy jak „samopomoc” czy „opieka domowa” i wówczas okazało się, że odpowiadające tym terminom struktury społeczne i formy opieki istniały nieomal od zawsze, choć dopiero ostatnio zostały na nowo odkryte i przy- znano im właściwą rangę. Jak pisze Sokołowska, badania historyczne i antropologiczne wskazują, że w większości społeczeństw istniał podwójny system zwalczania chorób: z jednej strony eksperci, tacy jak szamani, uzdrowiciele czy lekarze, a z drugiej zwykli ludzie - rodzina, sąsiedzi, przyjaciele, stosujący środki domowe, praktyki medycyny ludowej oraz pielęgnujący w chorobie swoich bliskich. Rodzina była od wieków podstawową instytucją pełniącą rozliczne funkcje w sferze zdrowia i choroby, obecnie określane jako promocja czy umacnianie zdrowia oraz profilaktyka, leczenie i rehabilitacja. To właśnie głównie w ramach rodziny następuje edukacja i socjalizacja w zakresie postaw wobec zdrowia i choroby, a więc przekazywanie pewnych elementów wiedzy ich dotyczącej, kształtowanie emocjonalnego stosunku do zdrowia jako wartości, wreszcie modelowanie i uczenie podstawowych nawyków higienicznych i pielęgnacyjnych, zachowań pro- lub antyzdrowotnych (sposobu odżywiania, rekreacji, stosunku do używek itd.), wreszcie konkretnych zachowań w chorobie (oceny symptomów choroby, samoleczenia, szukania pomocy profesjonalnej i nieprofesjonalnej itd.). Tam także realizuje się gros czynności dotyczących higieny, pielęgnacji i opieki zarówno nad osobami zdrowymi, ale niesamodzielnymi z racji wieku (niemowląt, dzieci starszych), jak też nad osobami dotkniętymi okresową czy .chroniczną chorobą lub kalectwem. Wymienione wyżej funkcje rodziny nie były przez całe stulecia przedmiotem systematycznej refleksji naukowej. Co ciekawe, nie znalazły się one w jej zasięgu ani na gruncie medycyny, ani socjologii nawet wówczas, gdy obie te dziedziny wiedzy miały już ugruntowany status dyscyplin naukowych. Efektowna inwazja medycyny profesjonalnej zdominowała opiekę nad chorym i zdeprecjonowała socjalizacyjne i opiekuńczo-pielęgnacyjne zadania rodziny, odbierając im walor fachowos'ci, racjonalności i skuteczności. Ostateczną wyrocznią w sprawach zdrowia i choroby stał się lekarz, w związku z czym praktykom samoleczenia, odwołującym się np. do metod nieprofesjonalnych przylepiano chętnie etykietę nienaukowości lub określano je jako nieskuteczne, a przynajmniej nieracjonalne, chociażby ze względu nas to, że opóźniają kontakt z jedynym kompetentnym źródłem pomocy - medycyną profesjonalną. Nie lepiej przedstawiała się do niedawna sytuacja w dziedzinie socjologii rodziny i socjologii medycyny. W socjologii rodziny dość długo popularny był pogląd, że w bieżącym stuleciu niektóre funkcje rodziny ulegną znacznemu ograniczeniu. Istniała nawet teza, że w miarę wzrostu uprzemysłowienia i zurbanizowania wiele funkcji dawniej pełnionych przez rodzinę przejmą wyspecjalizowane instytucje - wychowawcze, opiekuńcze, medyczne itd. Wskazywano także na przemiany w strukturze rodzin, zanik wielkich wspólnot rodzinnych, rodzin dwu- i trzypokoleniowych oraz ukształtowanie się dominującego modelu rodziny nuklearnej. W związku z tymi przemianami amerykańscy socjolodzy medycyny wysunęli tezę, że współczesna mała rodzina nie jest w stanie sprawować opieki nad swoimi chorymi, powinna więc jak najprędzej przekazać ich pod fachową, najlepiej szpitalną opiekę. Teza ta, choć dyskusyjna i w wielu sytuacjach nierealna, zaciążyła na wiele lat na kierunkach badań w socjologii medycyny - eliminując rodzinę z pola jej zainteresowań - i w jakiejś mierze na socjologii rodziny, gdzie także długo nie interesowano się problematyką zdrowia i choroby. Znalazło to m.in. wyraz w tym, że w większości podręczników socjo- logii rodziny nie wymieniano w ogóle funkcji związanej z opieką i pielęgnowaniem chorych (tamże: 237). Najnowsze doświadczenia oraz wyniki badań wskazują, że głównym obiektem analizy powinna być rodzina, rozpatrywana nie jako zbiór od- dzielnych jednostek, lecz jako dynamiczny, powiązany różnorodnymi więzami system, pełniący wiele ważnych zadań wobec swych członków i całego społeczeństwa. Funkcjonowanie rodziny, zakres i sposób realizo- wania przez nią większości podstawowych funkcji jest chyba kluczowym, najważniejszym być może, ogniwem pośredniczącym pomiędzy zmien- nymi społecznymi różnego szczebla (makro, mezo i mikrostrukturalnymi), a zmiennymi charakteryzującymi całokształt procesów i zjawisk dotyczą- cych zdrowia i choroby. Dlatego też w centrum zainteresowań badawczych powinna się znaleźć analiza znaczenia i roli budowania wiedzy o zdrowiu i chorobie oraz kształtowania zachowań prozdrowotnych i profilaktycznych. Szczególne znaczenie ma tu z pewnością funkcja socjalizacyjna rodziny. Stan zdrowia poszczególnych członków rodziny, a także ich leczenie i re- habilitacja mogą być wypadkową różnych konfiguracji innych funkcji - zwłaszcza emocjonalno-konsumpcyjnej. Wiedza na ten temat jest ciągle jeszcze jednak bardzo uboga (tamże: 240). W tym miejscu podkreślić należy ogromną rolę odpowiednio zinte- growanych funkcji rodziny dla zdrowia i samopoczucia jej członków w wy- padku rodzin chłopskich. Rodzina chłopska stanowiła (i nadal stanowi) grupę zagrodową. Zagroda i gospodarstwo w przeszłości absorbowały wła- ściwie wszystkie wymiary osobowości członków tej rodziny. Każda grupa żyje - jak wiadomo - tylko poprzez aktywność swoich członków, a członek nieaktywny jest społecznie martwy i dla grupy stanowi tylko obciążenie. Dlatego też w rodzinie chłopskiej istniały pola aktywności przewidziane dla wszystkich kategorii wiekowych i wszystkich rodzajów kondycji fi- zycznej. Zagroda do tej pory jest miejscem, gdzie każdy może czuć się przydatny, nawet jeśli faktycznie jego przydatność nie jest innym konieczna. W przeszłości miało to ogromny walor społeczny, niwelujący np. problem starości i niepełnosprawności w rodzinnej zagrodzie, z trudem i nie w peł- ni rekompensowany przez dzisiejsze osiągnięcia opieki społecznej, nawet w krajach o wysokim standardzie pracy socjalnej. Jeden był tylko wyjątek od tej zasady - choroba psychiczna lub ciężkie upośledzenie umysłowe. Przypadki takie należały w rodzinie do najbardziej wstydliwych doświad- czeń, w swoisty sposób stygmatyzujących całą rodzinę. Wstydliwość ta wynikała z faktu, że ludzie dotknięci tego typu upośledzeniem nie mogli pełnić właściwie żadnej roli w zagrodzie, nie liczyli się więc w sensie społecznym. Również ich los był szczególnie ciężki, gorszy często od pośledniejszych gatunków żywego inwentarza zagrody. Te różnorodne pola aktywności wszystkich członków rodziny, składa- jące się na zadania grupy rodzinnej jako całości, w równej mierze wynikały ze świadomie określonych ustaleń, co z powielanych wzorów jej funkcjo- nowania oraz istoty samego gospodarstwa i zagrody. Ich statusem byl naturalny, wiejski i zagrodowy porządek świata. 4. Zabezpieczenie własnej „prywatnej” przestrzeni życiowej w rodzinie Mówiąc o rodzinie oraz jej mikroprzestrzeni życiowej zawsze mamy na myśli dom w najogólniejszym, uniwersalnym sensie. Ideę domu oraz jego rolę w życiu jednostki i społeczeństwa analizuje z socjologicznego punktu widzenia A. Siciński (1992: 9 i n.), pisząc, że dom jest instytucją (instytucją w sensie, jaki nadają temu określeniu antropolodzy społeczni), którą współtworzą trzy elementy (można by też o nich mówić jako o trzech aspektach domu). Po pierwsze - dom to konkretne miejsce, a także materia wyznaczająca owo miejsce; mówiąc prościej: mieszkanie, jego wyposażenie i najbliższe otoczenie. W tym materialnym sensie dom jest określeniem tylko częściowo pokrywającym się znaczeniowo z określeniem budynek; z jednej strony bowiem budynek może zawierać wiele mieszkań; z drugiej zaś-co chyba jeszcze ważniejsze - dom-mieszkanie nie musi się znajdować w budynku; może się mieścić np. w szałasie, a nawet, jak niegdyś, w jaskini. Ponadto miejsce uznawane za „dom” może znacznie wykraczać poza budynek - obejmować większy lub mniejszy obszar otaczający. Po drugie - dom to pewna zbiorowość społeczna; zespół domowników, ich role, funkcje, aktywność domowa, style życia; ich wzajemne relacje. Dom w tym sensie jest pojęciem szerszym niż rodzina; obejmuje - a w każ- dym razie kiedyś obejmował - także innych domowników (np. służbę, guwernerów, najbliższych przyjaciół traktowanych jak domownicy itp.). A wreszcie - po trzecie - dom to pewna wartość, zaspokajająca różno- rodne potrzeby materialne, społeczne, ale także - co szczególnie ważne - symboliczne. Z tego właśnie względu, mówiąc o domu ma się czasem na myśli ściśle określoną przestrzeń własnego mieszkania, określony krąg domowników; czasem zaś pewien symbol własnych korzeni, minionego czasu. W tym symbolicznym znaczeniu dom utożsamia się niekiedy z oj- czyzną, czasami wielką - rodzinnym krajem, a częściej „małą”. Powtórzmy raz jeszcze: na istotę domu jako instytucji społecznej skła- dają się wzajemnie powiązane, trzy wymienione przez nas aspekty: mate- rialny, społeczny, aksjologiczny (kulturowy). W takim sensie dom jest jedną z instytucji, która - można to chyba śmiało powiedzieć - towarzyszyła zawsze i wszędzie człowiekowi (pierwsze dwa aspekty domu występują zresztą i w życiu wielu zwierząt (tamże: 9). Innym doniosłym czynnikiem jest poziom techniczny danego społe- czeństwa, technologie, którymi dysponuje, od nich bowiem zależą w zna- cznym stopniu zarówno materiały do budowy, jak i kształt miejsca zamiesz- kania oraz jego wyposażenie (w naszych współczesnych mieszkaniach: umeblowanie i zestaw innych sprzętów). Nie mniej ważnym czynnikiem jest system i poziom ekonomiczny danego społeczeństwa. Z nimi m.in. związane są różnice pomiędzy rolami domu jako miejsca produkcji i miejsca konsumpcji (a od nich zależy na przykład ukształtowanie miejsca zamieszkania), a także różnice standardu wykonania domu-mieszkania i jego wyposażenia. Organizacja życia społecznego to kolejny czynnik, od którego zależy materialny aspekt domu. Mamy tu na myśli przede wszystkim typ i wiel- kość rodziny (ewentualnie fakt, czy wspólnie z nią zamieszkują również osoby do niej nienależące), ale także organizację (czy zagospodarowanie - jak się dziś często mówi) czasu danej społeczności (w szczególności ilość czasu spędzanego w domu-mieszkaniu). I jeszcze jeden czynnik różnicujący: obyczaje, style życia, normy spo- łeczne itp., a więc - ogólniej mówiąc - zróżnicowania ściśle kulturowe. One również oddziałują zarówno na kształt, jak i wyposażenie mieszkania. Aspekt społeczny domu zależy również od wielu czynników, takich jak typ i wielkość rodziny, a przede wszystkim podziały ról pomiędzy domownikami. Istotną rolę odgrywają relacje międzypokoleniowe, domi- nujące w danym społeczeństwie. Jednym z doniosłych czynników są nie- równości społeczne, związane z przynależnością do określonej warstwy społecznej, udziałem we władzy, zamożnością itp. Wymienić też należy zależność domu od systemu prawa, które - obok norm obyczajowych - reguluje wiele zachowań zachodzących w domu. Zwróćmy również uwagę na fakt, że dom jest schronieniem nie tylko przed zagrożeniami ze strony środowiska przyrodniczego, w którym żyje człowiek, ale także przed innymi ludźmi - i to zarówno w sensie dosłow- nym, jak i przenośnym. Charakter tych kontaktów ma wpływ i na kształt, i na rolę domu. Społeczny aspekt domu kształtuje się także w zależności od tego, jakie inne instytucje i w jakim zakresie funkcjonują w danym społeczeństwie; jaka jest ich relacja z domem. Mamy tu na myśli w szczególności instytucje wychowawcze oraz np. sferę usług. Istotne znaczenie dla domu ma też symbolika życia codziennego danej społeczności i dominujące w niej normy estetyczne (także zresztą jeśli chodzi o jego kształt, wyposażenie (tamże: 13). Po zaprezentowaniu ogólnych uwag dotyczących rodzinnej przestrzeni życiowej przejdźmy na grunt przestrzennego wymiaru funkcji opiekuńczo- zabezpieczającej w odniesieniu do najmłodszej generacji w rodzinie. Psychologowie nie pozostawiają wyboru. Dziecko najpóźniej od trze- ciego roku życia powinno mieć swój pokój. Na początku wydaje się to łatwe. Różowo-błękitny baldachim nad łóżeczkiem i jedna pastelowa ściana w chmurki i misie. Potem lalki, domek dla Barbie i Kena w pokoju dziewczy- nek, „resoraki”, kolejki i lego w pokoju chłopców. Obrazy z kotkami i pies- kami na ścianach, korkowa tablica do przyczepiania skarbów. Dopiero kiedy pociechy przepoczwarzają się w nastolatki i postanawiają same urządzić swe pokoje, zaczyna się problem, z którym rodzice przestają sobie radzić. Psychologowie zaczynają bić na alarm, że dzieci zostały we własnych pokojach porzucone. Przemiany, które zachodziły w ostatnim półwieczu w zakresie przy- działu domowej przestrzeni dzieciom oraz jej wyposażenia świetnie charak- teryzuje z publicystycznego punktu widzenia M. Urbanek (2000). Własne pokoje dla dzieci to właściwie zasada lat sześćdziesiątych, która nastała wraz z niżem demograficznym oraz rozbudową blokowisk. Dzieci było coraz mniej, więc łatwiej było wykroić dla nich siedmiome- trowe pokoiki w trzypokojowych mieszkaniach o powierzchni 48 m2. Wcześniej pokój latem zastępowały podwórka, pełne zakamarków i ko- mórek, a zimą strych albo pralnia w piwnicy, do której kumpel znosił stary odbiornik telefunkena, puszczał Radio Luxemburg z „Blue suede shoes” i nie można było w nocy spać. Na stole pingpongowym, wokół którego zostawało najwyżej po metrze z każdej strony, musiały jeszcze zmieścić się krzesła i szpulowy grundig. Parę lat później, nie mieścił się w nich już stół pingpongowy, ale był adapter podłączany do radia i stosy pocztówek dźwiękowych kupowanych „zamiast nowej pary jeans”. W małych sklepikach ze wszystkim - pozosta- łościach po wygranej wojnie z prywatnym handlem - wisiały listy z nowoś- ciami. Pocztówki uzupełniały czarno-białe reprodukcje zdjęć zespołów z ko- lorowych pism. Kiepskich, jeśli oryginał pochodził z „Perspektyw”, lepszych, jeśli wycięte były z wydawanej na kredowym papierze „Ameryki”. W pokojach, oprócz tapczanów z wałkiem (wersalki i półkotapczany dopiero szykowały się do tryumfalnej ekspansji) i półek na książki zaczynały już królować praktyczne słomianki. Chroniły ściany przed ścieraniem kredowej farby z naniesionym wałkiem wzorem i pozwalały bez robienia ciągle nowych dziur wieszać na nich widokówki. W dobrym tonie było mieć zdjęcia bohaterów „Bonanzy”, doktora Kildera i Winnetou. W latach siedemdziesiątych meble zastąpił półkotapczan, którego wreszcie nie trzeba było ścielić, na ścianach zawisły plakaty filmowe. Z Fantomasem, Bardotką i Samymi Swoimi. Bonda nie było, bo był zaka- zany za walkę z komunistami. O plakaty muzyczne było trudniej. Jeśli ktoś miał ciotkę w Niemczech, to dostawał raz na kwartał paczkę ze starymi numerami „Bravo” i wtedy ustawiały się do niego kolejki. Stronicowy plakat kosztował 20-30 zł, rozkładówka 50-60. Na dyżurnej słomiance, która przetrwała kolejne dziesięciolecie, za- wisły pierwsze oznaki otwarcia na Zachód. Kolekcje pudełek po zachodnich papierosach, zbiory opakowań po żyletkach i zdjęcia samochodów z za- chodnich folderów. Na półkotapczanach zaczynały rozrastać się kolekcje puszek po piwie i napojach. Obok adapteru, który nazwą ciągle jeszcze wygrywał z gramo- fonem, stanął kasetowy kasprzak. Ale magnetofon nie mógł wyprzeć płyt, bo jakość dźwięku, zwłaszcza płyt zachodnich, była jeszcze nieporówny- walna. Płytotekę budowało się długo. Aby dostać biały, podwójny album Niemena, trzeba było mieć znajomości w księgarni, po płytę ABBY stać w 1976 r. w długiej kolejce. Zachodnie płyty były dostępne tylko dla najbogatszych. Sprzedawane wprost z torby podróżnej (używane 700 zł, zafoliowane 1000, największe hity 1500), były ozdobą każdej kolekcji. Nawet „zheblowana” do cna przez igłę płyta Hendrixa warta była kilkaset złotych, żeby okładka dumnie zawisła na słomiance. W latach osiemdziesiątych na ścianach dalej pozostawały słomianki, na których królowała Madonna, Michael Jackson i inne gwiazdy. U chłop- ców plakaty muzyczne powoli wypierał Bruce Lee. Komputery wkroczyły tryumfalnie do pokoi dzieci w latach dziewięćdzie- siątych. Na początku commodore i atari, potem coraz bardziej firmowe pecety na częs'ciach wyprodukowanych w Hongkongu. Psycholog Zofia Milska- Wrzosińska, prezes Centrum Psychoedukacji, mówi, że jednocześnie, symbo- licznie i dosłownie, z pokoi dzieci wyszli rodzice. Zostały sam na sam z elektronicznymi gadżetami. Rodzice zdezerte- rowali z pokoi swoich dzieci, mówiąc - trudno, niech one robią co chcą, my i tak mamy dość problemów z zarobieniem na to, co im kupujemy. Ale mają poczucie winy, starają się więc zrekompensować dzieciom swoją nieobecność, tworząc wirtualny świat, w którym nie będą się czuły samotne. Nie możemy, co prawda, być z dzieckiem, nie możemy mu dać siebie, ale coś trzeba mu dać, więc kupimy mu nowy telewizor. Pokoje dziecinne stały się pełne jakichś pozornych bytów, z którymi dzieci są w kontakcie. Ale w tym świecie nie ma żywych osób, nie ma więc też dialogu. Elektroniczne gadżety grają także rolę pośrednika w kontaktach rodziców z dziećmi. Skoro nie udaje nam się już porozmawiać ze sobą, to może chociaż usiądźmy przed ekranem komputera i zagrajmy w coś razem. Te urządzenia pełnią taką samą funkcję, jak kiedyś pies. Są pretekstem, takim samym jak wspólne oglądanie wideo, po którym wszyscy bez słowa rozchodzą się do siebie. Dla wielu z tych dzieci, szczególnie z pewnymi problemami emocjo- nalnymi, świat społeczny jest zbyt skomplikowany i niejasny - mówi psy- cholog Elżbieta Małkiewicz. A w świecie gier komputerowych odnajdują się bardzo dobrze. Odkrycie jakiejś reguły rządzącej wirtualną rzeczywis- tością daje im pewność jej niezmienności. Mam czasem wrażenie, że świat społeczny jawi im się jako nieregularna ciemna plama, w której coś czasem zabłyśnie, ale nie wiadomo dlaczego. W telewizorze i komputerze wszystko jest inaczej, więc czasem jest to dla nich ucieczka w świat nierzeczywisty. Z tych fragmentarycznie tylko zarysowanych analiz wynika, że w świe- cie społeczeństwa i kultury, w którym funkcjonuje określona rodzina, nie ma funkcjonalności absolutnej. Jednym z najistotniejszych aspektów funkcjonowania rodziny jest jej ciągłe przystosowywanie się do nowych warunków i wyzwań. Wiele zachowań i wzorów bardzo funkcjonalnych w przeszłości staje się dysfunkcjonalnymi obecnie, z kolei wiele innych, nowoczesnych i modnych elementów stylu życia rodziny załamuje fun- kcjonalną efektywność w kilku naraz wymiarach jej działalności. Doskonałym przykładem jest analizowana funkcja. I trudno odpowie- dzieć na pytanie czy funkcja opiekuńczo-zabezpieczająca rodziny była pełniej realizowana, gdy dziecko odrabiało lekcje w kuchni, na jednym końcu góralskiej ławy, podczas gdy na drugim jej końcu matka kroiła kapustę (zob. np. Wincławski 1971), czy obecnie, gdy pozostaje ono samo ze sobą i swoim wirtualnym światem, niezrozumiałym i w ogóle niedos- tępnym dla rodziców. Do jakiego stopnia funkcja alimentacyjno-opiekuńczo-zabezpieczająca zaczyna ograniczać się tylko do alimentacji pojmowanej jako „chów”? Czy gwałtowna zmiana niektórych elementów wzoru tej funkcji nie po- woduje międzygeneracyjnej przepaści oraz izolacji? Czy w takim razie ta funkcja nie staje się powoli zaprzeczeniem samej siebie w tradycyjnym jej rozumieniu i nie staje się w ogóle dysfunkcjonalna dla rodziny jako takiej? Niestety, na większość tych pytań nie znamy jeszcze odpowiedzi. VII FUNKCJA OKREŚLONOŚCI GENEALOGICZNEJ ORAZ STRATYFIKACJI SPOŁECZNEJ To, co mieści się w zakresie tej funkcji różnie bywa określane w litera- turze przedmiotu. Najczęściej spotykamy takie określenia, jak funkcja na- dawania pozycji społecznej potomstwu, funkcja klasowa (uklasowienia) itp. Rodzina jest bowiem grupą, która dziedziczy i przekazuje pewne war- tości, a także sytuację społeczną związaną z przynależnością do określonej klasy czy warstwy społecznej. Fakt, że każdy człowiek rodzi się w okreś- lonej rodzinie, wyznacza automatycznie jego wstępną pozycję społeczną, a tym samym punkt jego startu życiowego. Przynależność klasowa czło- wieka jest tak długo tożsama z przynależnością klasową jego rodziców, jak długo on sam dzięki wykształceniu i podjętym rolom zawodowym nie zdobędzie własnej pozycji społecznej. Ale w rodzinie dziedziczy się nie tylko wstępną pozycję klasową, lecz także łączące się z nią szanse i drogi życiowe ich potomstwa. W niektórych społeczeństwach - kastowych, feudalnych - fakt urodzenia decydował na całe życie o pozycji społecznej jednostki (zob. Adamski 1982: 61). Tak jak dziecko chłopa pańszczyźnianego internalizowało swoją bier- ność i podporządkowanie, tak dziecko feudała internalizowało pychę i du- mę rodową. W tych społeczeństwach, nazywanych zamkniętymi, tzn. nie mających otwartych dróg z klas i grup niższych do wyższych, pozycja społeczna rodziców była przekazywana potomstwu, a możność zmiany, awansu była bardzo nikła lub prawie nieistniejąca, jak w systemie kasto- wym (zob. Szczepański 1970: 305). W społeczeństwach współczesnych w mniejszym, ale również istotnym stopniu pozycja rodziców, stan ich posiadania, poziom wykształcenia, miej- sce zamieszkania (wieś czy wielkie miasto) są czynnikami poważnie wpły- wającymi na karierę życiową potomstwa. Wpływ ten obecnie nie jest jednak tak determinujący, jak w systemie sztywnego podziału stanowego czy np. klasowego wczesnego okresu kapi- talizmu. Ograniczanie jednak rozważań tylko do wymiaru dziedziczenia pozycji społecznej wydaje się znacznym uproszczeniem, gdyż wiąże się z zacieraniem bardzo istotnej funkcji rodziny, a mianowicie nadawania potomstwu genealogicznej określoności oraz cech identyfikacji w społecznej strukturze. Od początku istnienia ludzkości człowiek był określany oraz identyfi- kowany tylko przez odniesienie do rodziny. Brak przynależności do rodziny sprawiał, że jego identyfikacja była niemożliwa lub bardzo utrudniona. Człowiek był w takim wypadku tylko czymś określonym gatunkowo, bez aspektów osobowościowych i podmiotowych. Represje polegające na odbieraniu człowiekowi jego rodzinnej - a przez to i społecznej - identy- fikacji oraz zastępowaniu jej np. odpowiednim numerem czy symbolem graficznym należały do najokrutniejszych. Taki wzór identyfikacji, zaczerpnięty z rodziny właśnie, został wykorzystany w różnych dyscypli- nach naukowych i służy porządkowaniu wielu pojęć, a także klasyfikowa- niu różnych elementów badanej rzeczywistości. Dzieje się tak, gdy posłu- gujemy się terminem rodzina np. w biologii, językoznawstwie, astronomii, matematyce, mineralogii itd. Przez użycie tego terminu określamy pewne szczególnego typu relacje pomiędzy wyodrębnionymi elementami jakiegoś systemu. Dodajmy, że w każdym powyższym i wszelkim innym przypadku relacje te są znacznie prostsze, płytsze i mniej dynamiczne niż w rodzinie ludzkiej. VIII FUNKCJA SOCJALIZACYJNA. RODZINNO-ŚRODOWISKOWE PODŁOŻE ŁADU SPOŁECZNEGO 1. Człowiek jako istota społeczna Historia mys'li społecznej od jej zarania dostarcza nam przykładów wielu refleksji akcentujących społeczną naturę człowieka. Refleksje te za- wierają określenia, które na trwałe weszły do zasobu powszechnie znanych przysłów i generalizacji. W starożytności Arystoteles określał człowieka jako „zoon politicon”, co znaczyło: „istota państwowa”, w sensie „stwo- rzona do życia w społeczeństwie”. Kultura starożytnego Rzymu przekazała nam takie sentencje i okre- ślenia jak „homo est animal social” (człowiek jest stworzeniem [zwierzę- ciem] społecznym) czy „homo sociits” (człowiek społeczny). Co jednak właściwie oznacza, że człowiek jest istotą społeczną? Twierdzenie to posiada kilka aspektów. Pierwszy i najbardziej widoczny jest ten, że człowiek wykazuje naturalną skłonność do przebywania z ludźmi, do łączenia się w grupy i społecznego bytowania. Całkowicie samotne życie trudno sobie wyobrazić. Jeżeli takie wypadki mogą zaistnieć (nigdy zresztą w całkowicie dosłownym sensie), to jest to wynik albo okrutnej społecznej represji (więzień), albo nieszczęśliwego wypadku (rozbitek) albo heroicznej decyzji i poświęcenia się (pustelnik). W rzeczywistości jednak życie w całkowitej izolacji od ludzi nie występuje. Drugi ważny aspekt powyższego twierdzenia oznacza, że człowiek nie mógłby rozwinąć cech specyficznie ludzkich, gdyby znajdował się poza środowiskiem społecznym. Z natury rzeczy rozważania o genezie człowieka muszą mieć charakter hipotetyczny. Nie jesteśmy w stanie odtworzyć eksperymentalnie ani obserwować w warunkach naturalnych procesu formowania się człowieka i środowiska społecznego jako struktur odrębnych od świata zwierzęcego. Proces antropogenezy miał miejsce w odległej przeszłości i rekonstruować go możemy jedynie opierając się na niepełnych i nie zawsze wystarczają- cych znaleziskach. Na jej rzecz przemawiają m.in. nowsze badania antro- pologiczne i archeologiczne, np. Darta, a potem Brooma w południowej Afryce. Jeśli jednak nie możemy sformułowanej wyżej tezy dowieść bez- pośrednio, używając argumentów z dziedziny antropogenezy, to możemy w tym miejscu posłużyć się charakterystycznymi przykładami istot, które na skutek odizolowania od społeczeństwa nie wytworzyły w sobie cech ludzkich. Przykłady takie podaje J.J. Wiatr (1977: 16 i n.) w swojej pracy pt. „Społeczeństwo”. W 1828 r. do Norymbergi zawędrował siedemnastoletni Kaspar Hauser, który przez całe swe dotychczasowe życie, wskutek niefortunnych okolicz- ności, znajdował się w zupełnej izolacji. Nie umiał wypowiedzieć niczego poza paroma nieartykułowanymi i pozbawionymi sensu zwrotami. Jego poziom intelektualny nie przewyższał pod żadnym względem poziomu pa- roletniego dziecka. Między innymi nie dostrzegał on różnicy między mar- twymi przedmiotami a istotami żywymi. Pięć lat później, po jego śmierci, sekcja zwłok wykazała, że mózg Kaspara był nieco mniej rozwinięty niż normalny mózg ludzki. Uważa się, że przyczyną było tu przede wszystkim upośledzenie wynikłe z izolacji od społeczeństwa, a nie wada wrodzona. Sto lat później, w 1920 r. w Indiach, znaleziono dwoje dzieci, które wychowywały się wśród wilków. Młodsze, dwuletnie, nie przeżyło prze- niesienia w odmienne warunki i wkrótce zmarło, ale starsze - dziewczynka nazwana Kamala - żyła aż do 1929 r. W momencie znalezienia ośmioletnia Kamala nie wykazywała żadnych cech ludzkich i reagowała na otoczenie w sposób charakterystyczny dla dzikich zwierząt. Dopiero podczas pobytu wśród ludzi zdołała przyswoić sobie pewne elementarne poczucie bycia istotą ludzką i pewne sposoby zachowania charakterystyczne dla ludzi. Trzeci przykład podobnego typu pochodzi ze Stanów Zjednoczonych. W 1938 r. znaleziono pięcioletnią dziewczynkę Anne, która jako dziecko nieślubne była od niemowlęctwa izolowana w zamkniętym pokoju, w za- sadzie bez żadnych kontaktów społecznych. Jej poziom umysłowy był niezwykle niski, nie umiała mówić ani chodzić, wykazywała całkowity brak zainteresowania światem zewnętrznym. Przeniesiona w inne warunki nabywała stopniowo cech ludzkich; jednakże i w tym wypadku śmierć nastąpiła rychło, bo już w 1942 r. Wszystkie te przykłady ilustrują tezę, że cechy ludzkie rozwinęły się w człowieku w toku jego współżycia z innymi ludźmi. W tym znaczeniu mo- żemy powiedzieć, że nie ma człowieka poza społeczeństwem (tamże: 17). Trzecie znaczenie twierdzenia, że człowiek jest istotą społeczną wiąże się z powszechnym (w ujęciu socjologicznym) faktem, że człowiek jest produktem stosunków społecznych w takim sensie, iż jest on taki jak społeczeństwo, które go wychowało. Antropologia społeczna dostarcza wielu dowodów różnorodności kultur ludzkich i związanej z nią różno- rodności ludzkiej psychiki. Obserwując je, wysuwano niegdyś dwie - dziś już odrzucone - koncepcje. Jedni sądzili, że różnice te wynikają z wro- dzonych różnic rasowych, inni, że zależą od stadium procesu ewolucyjnego, w którym dana społeczność aktualnie się znajduje. Według tej drugiej koncepcji różnice między poszczególnymi społeczeństwami są w istocie rzeczy różnicami wieku; cechy, które dziś obserwujemy u ludów „prymi- tywnych”, to te same cechy, które my sami posiadaliśmy niegdyś. Dzi- siejsza etnologia zapatruje się na te sprawy inaczej. Sądzi się na ogół, że różnice kultur mają podłoże głębsze i nie dają się sprowadzić do etapów ewolucji. Odmienne wzory kultury, jak nazywa je Ruth Benedict, wyrażają odmienne charaktery poszczególnych społeczeństw. Niezbyt wiele wiemy jednak o tym, skąd biorą się te różnice. W każdym razie nie dają się one wytłumaczyć różnicami rasowymi. Z jednej strony, powołać się można na argument nieidentyczności kultur rozwiniętych przez ludy o podobnej kompozycji rasowej, z drugiej zaś wskazać na to, że obserwowalne zewnętrzne cechy rasowe bardzo mało mają wspólnego z tymi właści- wościami organizmu, które determinują czynności psychiczne. Pigmen- tacja, kolor i kształt włosów, kształt nosa lub warg - oto cechy, które łatwo służą jako zewnętrzne wyróżniki ras ludzkich. Żadna z tych cech jednak nie ma najmniejszego wpływu na funkcjonowanie kory mózgowej. Mózg ludzki różnych ras jest zbudowany identycznie. Skład chemiczny i biochemiczny krwi jest taki sam. Wszystkie czynności organizmu prze- biegają tak samo. Rasa ma wprawdzie istotny wpływ na ludzkie zachowa- nie, ale wpływ ten wynika z czynników społecznych, nie biologicznych (tamże: 19). Odrzucenie argumentu rasowego prowadzi nas do wniosku, że oczy- wiste różnice ludzkich zachowań i cech psychicznych, obserwowane przy porównywaniu różnych społeczeństw, są wytworem społecznego oddzia- ływania. Zresztą w naszym własnym społeczeństwie możemy łatwo obser- wować, jak człowiek nabiera tych cech, które wpaja mu jego środowisko społeczne. Stereotyp człowieka z towarzystwa, stereotyp żołnierza, stereotypy duchownego, uczonego czy artysty stanowią dla poszczególnych osobników swoistą normę kształtującą ich zachowanie. Pod wpływem tych norm społecznych człowiek kształtuje się w kierunku, który narzuca mu społeczeństwo. W każdym razie tak jest w przeważającej większos'ci przy- padków. Możemy więc powiedzieć, że twierdzenie o człowieku jako istocie społecznej nabiera nowego sensu - znaczy ono, że człowiek jest taki, jakim uformowało go społeczeństwo. Wreszcie znaczenie czwarte. Mówimy często, że człowiek jest istotą społeczną, mając na myśli pewną tezę normatywną. Głosimy mianowicie, że człowiek powinien postępować zgodnie z interesem społecznym. W niek- tórych doktrynach etycznych i politycznych - np. w hitleryzmie czy stali- nizmie - teza ta wypowiadana jest niezwykle kategorycznie. Jednostka ma bezwzględnie podporządkować się społeczeństwu, dokładniej zaś tym siłom politycznym, które społeczeństwo oficjalnie reprezentują. Jednakże nie tylko w tych skrajnych teoriach spotkać można sugestie, że społeczny charakter człowieka winien wyrażać się w uzgadnianiu jednostkowych zachowań z interesem społecznym. Jednostką aspołeczną nazywamy potocznie tego, kto dotkliwie i notorycznie lekceważy pewne istotne interesy społeczeństwa jako całości (tamże: 21). Oznacza to, że nie był on poddany odpowiedniemu procesowi socjalizacji (uspołecznienia) lub że socjalizacja ta przebiegała wadliwie; wówczas mówimy o potrzebie jego resocjalizacji. 2. Pojęcie socjalizacji Proces uspołecznienia, czyli socjalizacji stanowi przedmiot zaintere- sowań psychologii, socjologii, pedagogiki. Każda z tych nauk posługuje się różnymi znaczeniami i terminami na określenie tego procesu. Psycho- logia używa następujących sformułowań: rozwój społeczny, dojrzałość społeczna, socjalizacja, przygotowanie społeczne. Znaczenie przedstawio- nych określeń jest różne, zależne między innymi od reprezentowanego stanowiska w psychologii. Socjologia, której przedmiotem jest analiza kształtowania się życia społecznego, w sposób szczególny interesuje się zagadnieniem uspołecznienia. Podobnie jak psychologia posługuje się różnymi określeniami tego procesu. Oto one: socjalizacja, przystosowanie społeczne, akulturacja. Znaczenia tych określeń są dość zbliżone do psy- chologicznych. Trzecią nauką interesującą się tym zagadnieniem jest pe- dagogika. W pedagogice, obok terminu uspołecznienia, używa się określeń: wychowanie społeczne i wychowanie zespołowe. Próba porządkowania wskazanych określeń jest w zasadzie trudna, formują je bowiem różne nauki, a w ich obrębie następują jeszcze odmienne ujęcia z uwagi na reprezentowane kierunki. Szczególnie często w wymie- nionych naukach używany jest termin socjalizacja. W najszerszym zna- czeniu obejmuje się nim wzrastanie, rozwój człowieka w społeczeństwie. Mówi się nawet o tzw. ontogenetycznej socjalizacji. W jej świetle człowiek rodzi się tylko z potrzebami biologicznymi, niewiele różniąc się od zwie- rząt, i dopiero dzięki socjalizacji staje się istotą posiadającą potrzeby psychospołeczne. Socjalizacja oznacza rozwinięcie w człowieku jego potencjalnych możliwości do takiego poziomu, aby pozwoliły mu na porozumienie się ze społecznością, do której należy. Szczególnie szkoła antropologiczna w socjologii podkreśla, że skutkiem socjalizacji jest nabywanie określonych zachowań charakterystycznych dla płci. wieku. M. Mead twierdzi, że mężczyzną i kobietą w znaczeniu psychologicznym staje się człowiek właśnie dzięki socjalizacji. Peter L. Berger i T. Luckman definiują socjalizację jako wprowadzanie jednostki w obiektywną rzeczy- wistość społeczeństwa lub jej część, przy czym wyróżniają tzw. socjalizację podstawową oraz wtórną. Socjalizacja podstawowa to uczynienie jednostki członkiem społeczeństwa przez internalizację i generalizację znaczeń najbardziej ogólnych, dzięki pośrednictwu osób opiekujących się jednostką. Socjalizacja wtórna to przyjęcie znaczeń rzeczywistości społecznej w jej zróżnicowaniu społecznym, zinstytucjonalizowanym. Socjalizację traktuje się również jako uczenie się życia w danym społeczeństwie i jako drogę do stawania się obywatelem danego kraju. Warto jeszcze dorzucić, że znaczenie podobne do socjalizacji ma termin akulturacja. Oznacza on wprowadzenie człowieka w społeczeństwo. W skrajnym ujęciu - uczy- nienie go ludzkim (za: Kukułowicz 1973: 36). Obecnie w literaturze przedmiotu proces socjalizacji rozumiany jest najczęściej jako proces zmian zachodzących w osobowości jednostki, przygotowujący do życia w grupach społecznych, w wyniku oddziaływań grup społecznych, „polegający na uczeniu i wprowadzaniu do kultury, umożliwiających porozumiewanie się i inteligentne działanie w jej ramach. [...] Poprzez ten proces kultura kształtuje nowych członków społeczeństwa, uczy ich, jak się należy zachowywać, co należy czynić, aby się utrzymać i osiągnąć zasadnicze cele życiowe” (Tyszka 1988: 66). Byłaby to więc długa seria wzajemnych oddziaływań między dzieckiem, jego wychowaw- cami i środowiskiem społecznym - „reakcje dziecka na następne oddzia- ływania są wyznaczane w pewnym stopniu przez zjawiska poprzednio zaistniałe i, w rezultacie, wywołują pewien stan jego osobowos'ci” (Szcze- pański 1970). W tak ujętym procesie socjalizacji mieści się wychowanie jako proces kształtowania cech osobowości zgodnych z przyjętym w danym społe- czeństwie ideałem wychowania, jako proces oddziaływań ukierunkowa- nych, celowych i planowych. Jak więc widzimy, w literaturze psychologicznej i socjologicznej spot- kać można różne definicje socjalizacji. Zawsze jednak pojęcie to odnosi się do wpływów społecznych - grup ludzkich i innych ludzi na jednostkę. J. Szczepański (1970: 94) określa socjalizację jako „tę część całkowitego wpływu środowiska, która wprowadza jednostkę do udziału w życiu spo- łecznym, uczy ją zachowania według przyjętych wzorów, uczy ją rozu- mienia kultury, czyni ją zdolną do utrzymania się i wykonywania określonych ról społecznych”. Z kolei inni badacze socjalizacji określają to zjawisko jako całokształt procesów, dzięki którym jednostka rozwija, poprzez procesy wymiany z innymi ludźmi, specyficzne wzory swego społecznie relewantnego zachowania i doświadczenia. Przyjmując za Szczepańskim, że socjalizacja to „część całkowitego wpływu środowiska”, musimy zwrócić uwagę na fakt, że ważna część procesów socjalizacji dokonuje się jako wpływ i oddziaływanie środowiska rodzinnego. Wpływ ten odbywa się przez całe życie jednostki, nie ograni- czając się bynajmniej do okresu dzieciństwa i dorastania, choć wtedy bywa szczególnie intensywny i wyraźny. Przy prawidłowym przebiegu procesów socjalizacji jednostka może osiągnąć właściwy dla danego etapu rozwoju i związanych z tym zadań poziom dojrzałości psychicznej, który przejawia się w dobrym funkcjo- nowaniu społecznym, przystosowaniu psychicznym i zdolności do dalszego rozwoju. Natomiast zaburzenia i nieprawidłowości procesów socjaliza- cyjnych blokują rozwój i przejawiają się w zaburzeniach przystosowania psychicznego i złym funkcjonowaniu społecznym w przewidywanych dla danego etapu rozwojowego zadaniach i rolach (zob. Tyszkowa 1991: 80). 3. Rodzina i społeczność lokalna jako pierwotne i podstawowe środowiska socjalizacji Rodzina, w której ma miejsce socjalizacja pierwotna, stanowi podsta- wowe ogniwo trwalos'ci, spójności i efektywności funkcjonowania szer- szych struktur społecznych ze względu na funkcje, które pełni, łącząc sy- stem wartości jednostki (mikroświata) z systemem wartości i celami ogól- nospołecznymi (makroświata). Dokonuje się to poprzez przejmowanie ról i postaw znaczących dla innych (rodziców) i czynienie ich swoimi. Dziecko, utożsamiając się z rodzicami na wiele sposobów, staje się zdolne do iden- tyfikowania samego siebie, do uzyskania subiektywnie spójnej i akcepto- wanej tożsamości, z którą może wkraczać w role pozarodzinne. Jednakże w praktyce wychowawczej niemożliwe jest określenie, które bodźce, oddziaływania, prowadzą go do względnie trwałej zmiany osobo- wości, które stymulują zachowania aprobowane i pożądane społecznie, a któ- re prowadzą do dewiacji w zachowaniu. W różnorodnych i wielorakich od- działywaniach część z nich jest zamierzona, część niezamierzona. Z. Tyszka wyróżnia z jednej strony bodźce spontaniczne, wychowawczo niezamierzone w całości oddziaływań rodziny, z drugiej zaś zaplanowane, świadome działania wychowawcze skierowane na dziecko (zob. Tyszka 1974: 168). Proces socjalizacji zaczyna się w rodzinie od wprowadzania do kultury symbolicznej. Dziecko uczy się mówić i, jak twierdzą psychologowie, nigdy nie nauczy się już więcej niż w ciągu pierwszych dziesięciu lat życia. W tym właśnie okresie najsilniej identyfikuje się ze swoimi wycho- wawcami, nauczycielami, matką i ojcem, a wszystko, czego się wówczas nauczy, zapada głęboko w jego osobowość. W tym też okresie tworzą się podstawy systemu znaków, znaczeń i wartości decydujące o rezultatach procesu indywidualizacji. O ich rodzaju i jakości decydują przede wszys- tkim: działalność wychowawcza rodziny, środowisko kulturowe, które ona stanowi, i jej wyposażenie kulturowe. Jeśli trzeba nam przykładów konkretnych, to powiedzmy po prostu, że o tym, jak być matką i ojcem uczy się człowiek przede wszystkim od swojej matki i od swojego ojca. Kształtowanie uczuć wyższych przez wychowanie do uczestnictwa w kulturze symbolicznej jest zadaniem zarówno rodziny, jak i innych instytucji wychowujących, ale rodziny przede wszystkim. Jak istotne jest to zadanie, uzmysłowimy sobie wtedy, gdy powiemy, że idzie tu - ze społecznego punktu widzenia - o kształtowanie emocjonalnych i moralnych podstaw więzi właściwie wszystkich jednostek organizacji społecznej: ro- dziny, wspólnoty sąsiedzkiej, wspólnoty lokalnej i regionalnej, warstwy zawodowej, grupy pracowniczej, narodu itd. Wielką przeszkodą w procesie socjalizacji i rozwoju osobowości dzieci i młodzieży jest wychowanie, które stanowi dość szczególne połączenie autorytaryzmu z nadopiekuńczością; zastępuje to czułość rozwijającą uczu- cia wyższe. Nadopiekuńczość blokuje rozwój orientacji na osiągnięcie zaradności życiowej, odporności psychicznej na klęski, przedsiębiorczości i dzielności życiowej. Chłód, mimo opiekuńczości, w stosunkach rodziców i dzieci, który jest rezultatem zmęczenia rodziców, a także nieumiejętności wyrażania uczuć, wręcz wstydu przed uczuciowością, blokuje rozwój emo- cjonalny dzieci i młodzieży. Wychowanie autorytarne prowadzi, generalnie rzecz biorąc, do powstawania osobowości poddańczych, pozbawionych silnego wewnętrznego steru moralnego, mało twórczych, oczekujących opieki, chłodnych uczuciowo, egoistycznych i egotycznych. Równie istotna i brzemienna w skutki jest projekcja rodzicielskich ambicji na dziecko. Jak dobrze wiadomo, w obliczu osobistej porażki albo ograniczonego sukcesu wielu rodziców tłumi swe początkowe cele-wartości i odracza dalsze wysiłki, próbując zastępczo osiągnąć cel poprzez dzieci. Oddziaływanie może nastąpić ze strony matki lub ojca. Nierzadko któreś z rodziców ma nadzieję, że dziecko osiągnie szczyty, których on lub ona osiągnąć nie zdołali. Jeśli kompensacyjna projekcja ambicji rodzicielskich na dzieci jest rozpowszechniona, oznacza to, że właśnie rodzice najmniej zdolni do zapewnienia swoim dzieciom swobodnego dostępu do możli- wości - nieudacznicy i frustraci - wywierają na nie najsilniejszą presję w kierunku dużych osiągnięć. A ten syndrom wysokich aspiracji i ograni- czonych w rzeczywistości szans stanowi właśnie wzorzec skłaniający do zachowań dewiacyjnych (zob. Merton 1982: 222). Do niedawna pomijano jednak fakt, że rodzina przekazuje przeważnie część kultury, dostępną warstwie społecznej i grupom, w których się znaj- dują sami rodzice. Jest to więc mechanizm socjalizowania dziecka w ka- tegoriach celów kulturowych i obyczajów charakterystycznych dla tego wąskiego kręgu grup społecznych (zob. tamże). Dlatego też jako niemal równorzędne pod względem roli socjalizacyjnej uznać należy środowisko społeczności lokalnej, do której rodzina w sposób integralny należy. W przeszłości tradycyjne społeczności lokalne rozwinęły niezwykle szeroką i skuteczną funkcję kontrolno-socjalizacyjną, która wymuszała społecznie pożądane zachowania się ich członków. Następujący obecnie zanik małych lokalnych grup oraz ich tradycyjnych funkcji prowadzi do licznych zjawisk patologicznych oraz anomii moralno-obyczajowej. W granicach tradycyjnej społeczności lokalnej następował zamknięty obieg stosunków społecznych oraz wymiany usług pomiędzy rodziną, zagrodą, przyrodą i gromadą. W tej społeczności przynależność kulturowa, wyznaniowa, stanowa, a w dużym stopniu również małżeństwo, sąsiedztwo itp. były jednostce dane przez los i możliwość ich zmiany nie wchodziła w rachubę. Własna inicjatywa w doborze i odgrywaniu ról też była niewielka. Wszyscy oceniali wszystkich globalnie (a nie tylko ze względu na jedną interesującą w danej chwili rolę), ale konfliktowość ról była rzeczą rzadką. Każda dziedzina wspólnych działań, pomocy czy wzajemnie świad- czonych sobie usług, obejmowała również realizację wielu innych, mate- rialnie niewymiernych wartości oczekiwanych, otrzymywanych i udzielanych sobie nawzajem. Był to zintegrowany system zaspokajania wszystkich potrzeb członków grupy lokalnej. Mogli oni mieć poczucie wpływu na kształt lokalnego życia społecznego i strukturę lokalnego świata, bo cały dostępny świat nie wykraczał poza lokalne granice. Jedną więc z najistotniejszych cech społeczności lokalnych był zintegrowany system zaspokajania potrzeb indywidualnych i zbiorowych. Tradycyjny chłop np. mógł mieć poczucie pełnej podmiotowości w skali rodziny i wsi, poczucie egzystencjalnego spokoju oraz swoistej pełni życia. Społeczność taka wytwarzała sui generis zwarty i konsekwentny system obyczajowy i kulturowy. Wszystkich obowiązywały jednakowe zasady postępowania i jednakowy stosunek do świata zewnętrznego. Dzięki temu życie poszczególnych osób i całych rodzin z łatwością podlegało publicznej kontroli. W takiej społeczności lokalnej socjalizacyjna funkcja rodziny była wspierana przez - rzec my można - zunifikowany ogólnowioskowy system wychowawczy. Rodzice, krewni, sąsiedzi i Kościół - to zgodnie ze sobą funkcjonujące elementy tego systemu. Każdy z członków społeczności poddawany był niezwykle czujnemu systemowi kontroli lokalnej, pełniącemu przede wszystkim funkcje wychowawcze o charakterze adaptacyjno-korek- ty wnym, który dysponował całym zestawem, nierzadko drastycznych sankcji społecznych. Tę zgodność oddziaływań wychowawczych wszystkich instytucji funkcjonujących w środowisku można określić jako harmonię poziomą socjalizacji (zob. Wincławski 1976: 69). Obecnie współczesne społeczeństwo oferuje każdej jednostce stale poszerzający się wachlarz szans i wyborów indywidualnych w ramach uznanych powszechnie wzorów. Wybory te i wzory są realizowane bez udziału społeczności lokalnej i nawet często nie są do niej odnoszone. A skoro tak, towarzyszące tym wyborom lokalne normy stają się niepo- trzebne. Następuje wyraźna ich relatywizacja. Instytucjonalizacja zaspo- kajania potrzeb obcych lokalnemu środowisku i lokalnym normom san- kcjonuje i legitymizuje nowe sposoby ich zaspokajania. Przenoszenie ak- tywności, zainteresowań, potrzeb oraz sposobów ich zaspokajania poza rodzinę i poza społeczność lokalną tworzy z nich środowiska martwe pod względem obyczajowo-moralnym. Z kolei porzucenie lokalnego scena- riusza moralno-obyczajowego oraz zanik strzegących go sankcji daje w śro- dowisku poczucie wolności bez odpowiedzialności wobec lokalnego systemu aksjonormatywnego. Związane z tym przemiany społeczności lokalnych wykazują głęboką często dysharmonię o traumatyzującym charakterze. Religia przestaje mieć integralny związek ze wszystkimi wymiarami codziennego życia, obyczajo- wość i wzory zachowania odrywają się od etycznego podłoża macierzystej społeczności, stając się dysharmonijnymi i kalekimi kopiami uniwersalnego savoir-vivre‘u. Zaznacza się w związku z tym dotkliwy brak poczucia konty- nuacji, oparcia w sprawdzonej tradycji, punktu odniesienia dla oceny wielu sytuacji i zjawisk oraz motywacji określonych sposobów zachowania się. Retro- spektywny system odniesień był bowiem zasadniczym czynnikiem tworzenia się i kultywowania systemu międzygeneracyjnych wartości ludności chłopskiej oraz utrzymywania się tożsamości lokalnej. Warto tutaj przykładowo wspomnieć przynajmniej takie sprawy jak dziedziczenie pojęć dobra i zła po przodkach oraz związane z tym oczy- wistości etyczne, wielowymiarowość i wielowartościowość działań i za- chowań, wielowymiarowość oceny jednostki, brak konfliktowości ról oraz „dzielenie trosk i mnożenie radości”, co z punktu widzenia zintegrowanego systemu zaspokajania potrzeb jest najbardziej wskaźnikowe dla pełni lokalnego życia. Obecnie styl życia grupy rodzinnej ewoluuje w kierunku autonomizacji osobowości, zwłaszcza w sferze czasu wolnego i wartości niezależnych od pracy. W sferze rodzinnej zas' dawny, wysoki na ogół poziom satysfakcji wynikający z przynależności do grupy i ambicje związane z grupą ustąpiły miejsca postawom względnos'ci i aspiracjom zorientowanym na niektóre tylko nowe cechy upowszechniające się w obrębie własnej grupy oraz aspiracjom ponadlokalnym. W tym wypadku zmierza się do realizacji określonego wachlarza możliwości i wyborów indywidualnych w ramach ogólnospołecznie uzna- nych wzorów, a wyborów tych dokonuje się bez akceptacji i współpracy z najbliższym lokalnym otoczeniem. Opinia lokalna bowiem pojmowana jako zwarty system ocen i poglądów uznawanych przez wszystkich lub większość członków danej społeczności, właściwie nie istnieje, bowiem na wsi nie funkcjonuje już koherentny system wartości i norm kulturowych bezapelacyjnie uznawanych i przestrzeganych przez wszystkich jej miesz- kańców. Aktualizacja odniesień porównawczych przejawia się w tym, że spoj- rzenie wokół siebie, a nie w przeszłość dostarcza motywacji i kryteriów oceny. Wsie przyjmują cechy społeczeństwa otwartego. Wyraźnemu ogra- niczeniu ulega siła sankcji społecznych. W życiu rodziny wiejskiej nastę- puje szybki spadek normotwórczej roli tradycji, zarówno w sferze pro- dukcyjnej, jak i kulturowej. Przyjmowanie nowych wzorów życia i pracy funkcjonujących poza wsią, niweluje uniformizację i ostrość form wytwo- rzonych w przeszłości przez rodziny chłopskie oraz przybliża je do form dominujących we współczesnym społeczeństwie, ale odbiera im tradycyjną pełnię życia. Aktualizacja odniesień porównawczych stwarza również szerokie podłoże relatywizmu i permisywizmu moralnego. Schemat 1. Zależności przyczynowo-skutkowe procesu postępującej anomii moralno-obyczajowej „Globalizujące się" społeczeństwo O Poszerzający się zakres szans i lokalnych jako uniwersalny wyborów. Orientacja na wzory „wspólny mianownik” przemian społeczeństwa lokalnego Środki Ponadlokalnie Nieokreślone Legalizacja Instytucjonali¬ Autonomizacja masowego zorientowane wybory określonych zacja realizacji wyborów przekazu wzory i role przyszłości wzorów wzorów O Odniesienia porównawcze, zaintereso¬ <=> Atrofia więzi wewnątrzśrodowiskowych wania i działania zorientowane i wewnątrzrodzinnych. na zewnątrz, aktualizowane, Dezintegracja wewnętrznie sprzężonego sprzeczne z dotychczasowymi systemu zaspokajania potrzeb. Autonomizacja jednostek i rodzin Atrofia dotych¬ Zanik Zanik Dysharmonia Konfliktowość Indywidu¬ czasowego lokalnego kontroli kulturowa ról alizacja systemu mo- „scenariusza" lokalnej ralno-obycza- moralno- opinii jowego obyczajowego Załamanie się wewnątrzśrodowis- Hybrydyzacja dotychczasowych instytucji kowej transmisji kulturowej. oraz wzorów moralno-obyczajowych. Zanik kompletności funkcjonalnej Rozprzężenie procesu socjalizacji Utrata poczucia tradycyjnej pełni życia Trauma, deprywacja, relatywizm, permisywizm Anomia systemu moralno-obycza¬ ■=£> Narastający wzrost wskaźnika jowego i kulturowego samobójstw Wachlarz szans i możliwości wyborów oraz zakres potrzeb stale się poszerza. Te wybory mogą być (i są) realizowane bez akceptacji i udziału rodziny oraz społeczności lokalnej, gdyż nie jest ona warunkiem, ale coraz częściej przeszkodą w ich osiąganiu. Realizowane są one poprzez zinsty- tucjonalizowane mechanizmy społeczeństwa ponadlokalnego i globalnego. A skoro tak, towarzyszące tym wyborom lokalne normy obyczajowo-mo- ralne stają się niepotrzebne i mogą być odrzucane oraz zastępowane innymi. Utrata przez jednostki potrzeby aktywnego udziału w systemie zintegro- wanego zaspokajania potrzeb oznacza w stosunku do lokalnego s'rodowiska poczucie wolności bez odpowiedzialności. Początkowo poczucie takie da- wało ludziom ze wsi miasto. Wystarczy przypomnieć wyniki badań Thomasa i Znanieckiego nad chłopem polskim czy opracowania dotyczące wielkich inwestycji masowo zatrudniających żywioł chłopski. Obecnie rolę taką spełnia instytucjonalizacja zaspokajania potrzeb wykraczających poza lokalny system moralno-obyczajowy lub nawet sprzeczny z nim. Instytucjonalizacja nadaje tym potrzebom oraz towarzyszącym ich realizacji zachowaniom usankcjonowanie oraz legitymizuje je w ogólnej społecznej skali (patrz: schemat). Mówiąc o anomii socjalizacyjnej społeczności lokalnych, należy wspo- mnieć przynajmniej o współczesnej polskiej wsi, która głęboko jest tą anomią dotknięta. Świadczy o tym jeden z najbardziej wymownych wskaźników, a mianowicie samobójstwa. Jak stwierdza Maria Jarosz w swoich licznych studiach nad tym pro- blemem, samobójstwa są najczulszym wskaźnikiem dezintegracji społe- czeństwa (Jarosz 1998: 137). Najwyższe wskaźniki s'mierci samobójczej występują obecnie na wsi i w małych miasteczkach (Jarosz 2001: 22) i nadal wykazują one tendencje wzrostowe. „Miejsce zamieszkania wyznaczające przynależnos'ci do społecznosCi miejskiej lub wiejskiej uważane jest, jak wiadomo, za czynnik silnie deter- minujący zachowania samobójcze. W pracach naukowych koncentrujących się na samozniszczeniu pisze się o znacznie większym nasileniu samo- bójstw w miesCie niż na wsi (w miastach zaś proporcjonalnie do ich wiel- kości), potwierdzają to także badania empiryczne. Przyjęto nawet pow- szechnie uważać samobójstwo za swoisty, negatywny wytwór miejskiego stylu życia, za zjawisko specyficznie miejskie. Wynika to z tych teore- tycznych przesłanek, do których założenie o typowo miejskim fenomenie samobójstw wyjątkowo dobrze przystaje. Rozstrzygają jednak fakty: nawet niepotwierdzające teorii mają większą wagę niż najbardziej uzasadnione oczekiwania” (Jarosz 1997: 87). W roku 1995 samobójców ze wsi było o blisko 40% więcej niż z miast, podczas gdy w 1951 r. proporcje te były, w przybliżeniu, odwrotne. W drugiej połowie lat 70. zaobserwowano tendencje wyrównywania się udziału mieszkańców miast i wsi w strukturze zgonów samobójczych: w 1978 r. wskaźniki śmierci samobójczej w obu środowiskach były analogiczne (wynosiły około 50%), choć udział ludności miejskiej w strukturze populacji Polski w roku 1951 wynosił około 40%, a w roku 1978 - 60% (tamże: 85). Od drugiej połowy lat 70. mieszkańcy miast popełniają samobójstwa relatywnie rzadziej, natomiast mieszkańcy wsi częściej. Od roku 1978 wieś wyraźnie przoduje w nasileniu zgonów samobójczych, wykazujących w środowisku wiejskim w latach 90. silną tendencję wzrostową. Dowodzi tego zarówno statyczny obraz zjawiska, jak i obserwacja jego trendów (tamże: 86). Zjawisk tych nie można interpretować, uwzględniając jedną tylko grupę przyczyn. Posiadają one bowiem charakter ogólnego, anomijnego syndromu. Obecnie kultura wsi oraz jej system moralno-obyczajowy staje się tworem hybrydowym, człowiek wsi natomiast staje się w coraz większym stopniu „człowiekiem masowym”, „samotnym w tłumie”, zagubionym coraz bardziej w globalnej wiosce, atakowanym przez „globalne zagrożenia ostateczne”. Musi on bowiem od nowa nadać sens i wartość swemu życiu codziennemu i sąsiedzkiemu. Musi od nowa budować swą osobowość, tożsamość i etos. 4. Socjalizacja a zasady i normy ładu społecznego Jak trafnie zauważa K. Frieske (1991: 148) - dwie podstawowe cechy zbiorowego życia ludzi są bardzo łatwo uchwytne. Pierwszą jest to, że życie zbiorowe jest uporządkowane w jakąś formę ładu społecznego, a dru- gą, że ład społeczny jest mniej lub bardziej systematycznie naruszany. Mówiąc o ładzie społecznym ma się zazwyczaj na uwadze kilka powiązanych ze sobą przejawów tego porządku. Elementarnym doświad- czeniem udziału w życiu zbiorowym jest konieczność ograniczenia indywidualnej spontaniczności. Ludzie na rozmaite sposoby uczą się kontrolowania własnych postępków i ustawicznie przekonują się o tym, że wiele jest takich sytuacji, w których okazuje się, że pewne sposoby postępowania są zakazane lub przeciwnie, że tylko niektóre z pośród nich są dopuszczalne. Mówi się wprawdzie niekiedy, że między zakazami i na- kazami nie ma zasadniczej różnicy, gdyż jedne i drugie wyznaczają to, czego czynić nie należy, jednakże dla działającego człowieka i, szerzej, dla charakterystyki kultury nie bez znaczenia jest to, jak rozległa jest sfera swobodnego wyboru takich czy innych zachowań. Lad społeczny to także kwestia przewidywalności zachowań ludzi. Jakiekolwiek kontakty między ludźmi stają się możliwe dzięki temu, że - ogólnie rzecz biorąc - wiedzą oni, czego się mogą nawzajem po sobie spodziewać. Zarówno złożone procesy interakcji społecznych, jak i ich najprostsze i najbardziej przelotne formy opierają się nie tylko na znajomos'ci aktualnie pełnionej przez jednostkę roli społecznej, lecz także na znajomos'ci, choćby najogólniejszej, zarysów ról pełnionych przez innych. Dzięki temu można w rozsądnych granicach przewidywać, jak określony bodziec sytuacyjny wpłynie na postępowanie osoby pełniącej określoną rolę społeczną. Jeśli nawet spełnianie wymogów ról ma stanowić harmonijny ciąg interakcji, to muszą one być do siebie jakoś dopasowane. Kolejnym przykładem ładu społecznego jest zatem spójność reguł wyznaczających porządek życia zbiorowego lub co najmniej ich niesprzeczność. Wreszcie nie trudno zauważyć, że mimo nieustannych zmian życie zbiorowe cha- rakteryzuje się pewną stabilnością, bez której ani przewidywalność, ani spójność zachowań ludzi nie byłaby możliwa. Ciągłość to następny przejaw ładu społecznego. Wbrew potocznym stereotypom, a także wbrew nadzie- jom wielu rewolucjonistów, zmiany całkowicie przekształcające ład spo- łeczny to rzeczywistość pojawiająca się jedynie w programach rewolucyj- nych. Zmiany zawsze dokonują się stopniowo, a naruszenie spójności zachowań ludzi w jednej dziedzinie uruchamia wiele trudnych zazwyczaj do przewidzenia procesów przystosowawczych w innych dziedzinach. Bez względu na to, jak dalece ustabilizowany jest określony ład społeczny, nie jest on wolny od rozmaitych zakłóceń (tamże). Jednakże w każdym społeczeństwie zachowania nie mieszczące się w ra- mach wzorów uznanych i dopuszczalnych spotykają się z sankcjami. Sankcje są jednym z elementów kontroli społecznej. Każda grupa, każda zbiorowość społeczna rozwija system miar, sugestii, sposobów przekonywania, nakazów i zakazów, perswazji i nacisku, sankcji aż do przymusu fizycznego włącznie, dzięki któremu doprowadza zachowania jednostek i podgrup do zgodności z przyjętymi wzorami działania, do respektowania kryteriów wartości, słowem - którego stosowanie kształtuje konformizm członków. System ten nazywamy systemem kontroli społecznej. Nie wszystkie jednak zachowania i działania jednostek są w jednakowy sposób poddane nadzorowi ze strony społeczeństwa. Każdy człowiek posiada pewną sferę prywatności, która może być węższa lub szersza, zależnie od typu społeczeństwa, spójności wewnętrznej grup, charakteru ich instytucji i od pozycji zajmowanej przez jednostkę w grupie. Grupa, zbiorowość do której my należymy, staje się jakby częścią nas samych i interesowanie się nią jest także zainteresowaniem się sobą. Kontrola nad innymi jest więc przejawem także zainteresowania własnymi sprawami. W zespole środków kontroli społecznej wyróżnić możemy dwa rodzaje mechanizmów: psychospołeczne i materialno-społeczne. Pierwsze polegają na internalizacji (uwewnętrznieniu) norm i wartości, tak że jednostka odczuwa posłuszeństwo wobec nich jako moralny wewnętrzny przymus. Drugie opierają się na przymusie zewnętrznym, stosowanym przez instytucje. Tu skoncentrujemy się przede wszystkim na mechanizmach psychospołecznych, obejmujących internalizację norm społecznych, to znaczy takie ich uwewnętrznianie, że stają się cząstką naszej osobowości, naszego „ja” czy naszej „natury”. Internalizacja taka najwcześniej i naj- gruntowniej oraz w sposób najbardziej trwały zachodzi w rodzinie. Dzieje się to w procesie zwanym socjalizacją, czyli uspołecznianiem. Każde spo- łeczeństwo stwarza wiele systemów normatywnych, których funkcja polega na tym, że wskazują one jednostce, jak powinna postępować, jakie oczekują ją nagrody i kary za stosowanie lub niestosowanie się do narzucanych przez społeczeństwo wzorów zachowania. „Te systemy normatywne wrastają niezwykle głęboko w psychikę ludzi. Mówimy o nich, że są przez ludzi „zinternalizowane”, tzn. stanowią element świadomości poszcze- gólnych osobników, a stosujący się do nich ludzie nie zdają sobie sprawy, że normy te zostały im narzucone z zewnątrz. Przeciwnie, przekonani jes- teśmy, że to sama nasza „natura” pewnych rzeczy nam zakazuje, a inne nakazuje” (Wiatr 1977: 48). Różne systemy normatywne sklasyfikować można w cztery zasadnicze grupy. Są to: moralność, obyczaje, religia i prawo. Ponieważ w życiu spo- łecznym wiele norm moralnych, religijnych, obyczajowych i prawnych pokrywa się ze sobą czy nakłada na siebie (np. nie zabijaj, nie kradnij itp.), wymienione systemy odróżnia od siebie typ sankcji, jakimi dysponują. Ogólnie sankcje można by zdefiniować jako reakcje grupy na zacho- wanie się członków w sytuacjach społecznie ważnych bądź reakcje kieru- jące zachowaniem się ludzi. Sankcje dzielimy na dwa rodzaje: negatywne, czyli kary, oraz pozytywne, czyli nagrody. Zazwyczaj w języku potocznym sankcjami nieprecyzyjnie nazywa się tylko system kar. Lecz kara jest przecież taką samą reakcją grupy jak nagroda, różni się tylko klasyfikacją ocenianego zachowania. Typ sankcji to różnica podstawowa i wystarczająca dla przeprowadzenia klasyfikacji systemów normatywnych. Moralność posługuje się pojęciem dobra i zła, ściślej: czynu dobrego lub złego, niezależnie od jego oceny np. religijnej czy prawnej. Jest to warto- ściujące ocenianie czynu samego w sobie, nie zaś z punktu widzenia jego zgodności z innymi systemami. Człowiek, będąc na bezludnej wyspie, gdzie nie funkcjonują ani obyczaje ani prawo, może postępować źle z punktu widzenia moralnego, jeżeli swoim postępkiem niepokoi własne sumienie, tzn. narusza zinternalizowane przez siebie zasady postępowania. Wszystkie systemy normatywne krajów cywilizowanych - do niedawna jeszcze - nie tolerowały eutanazji, czyli zabójstwa z litości. Niemniej jednak eutanazja w wielu przypadkach, wbrew prawu i normom religijnym, była moralnie aprobowana. Przykładem może być głośna ostatnio sprawa instrukcji oraz urządzenia do zadawania śmierci sobie samemu, które dla nieuleczalnie chorych i cierpiących wymyślił jeden z amerykańskich lekarzy. Normy moralne odwołują się do ludzkiego odczucia dobra i zła. Czysty system moralny nie wymaga żadnych dodatkowych uzasadnień na rzecz postulo- wanych zakazów i nakazów (tamże: 69). Obyczaj jest to norma postępowania utrzymująca się wyłącznie dzięki takim sankcjom jak powszechna aprobata bądź dezaprobata i odsunięcie, odrzucenie członka przez grupę. Ma ona na ogól poparcie tradycji. Postępu- je się tak a tak, ponieważ zawsze tak robiono. Ale obyczaje regulują też bardzo wiele ważnych sfer ludzkiego zachowania. Obyczaj nakazuje nie- kiedy nawet przełamanie naszego instynktu samozachowawczego, np. w sy- tuacji wyzwania na pojedynek czy popełnienia samobójstwa przez oficera idącego do niewoli. Obyczaj często wyręcza prawo, gdy brak jest władzy zdolnej do stosowania przemocy lub tam, gdzie regulacja prawna jest niejasna i nieprecyzyjna. Wreszcie funkcją obyczajów jest utrzymywanie i podkre- ślanie różnic w łonie społeczeństwa. Niejednokrotnie jest to podkreślanie negatywnego stosunku do istniejącego porządku społecznego np. przez anarchistów, skinheadów, gitowców itp., którzy swoją odrębność podkreślają specyficzną obyczajowością, ubiorem, „sznytami” na ciele, tatuażem itp. Sankcje, którymi dysponuje obyczajowość posiadają różny ciężar ga- tunkowy. W skrajnych przypadkach grupa może winnego wyszydzić, „ode- brać mu dobre imię” i ostatecznie lub warunkowo wykluczyć ze swego grona. Taka właśnie sankcja spotkała Jagusię Borynową w „Chłopach” Reymonta, wywiezioną przez mieszkańców wsi poza jej granice na furze gnoju. Gdy rozpatrujemy religię jako system normatywny, centralne znaczenie zyskuje pojęcie grzechu. Popełnia go ten, kto łamie zakaz pochodzący od Boga. Między pojęciem grzechu i pojęciem czynu niemoralnego istnieje fundamentalna różnica. Społecznie ukształtowany osąd moralny i osąd innych ludzi są wystarczającymi podstawami do uznania, czy dany postępek jest moralnie naganny czy też godny moralnej aprobaty, czy wreszcie moralnie neutralny. Inaczej w przypadku grzechu. O tym, czy dany czyn jest grzeszny, decyduje zakaz o ponadnaturalnym charakterze. Możemy powiedzieć, że podstawowa różnica między normami religijnymi a wszel- kimi innymi - w tym normami ściśle moralnymi - polega na tym, że normy religijne odnoszą się do sytuacji społecznej jedynie pośrednio. Oczy- wiście nie oznacza to, że tylko religia jako system normatywny funkcjonuje niejako obok pozostałych. Najczęściej religijne zakazy i nakazy organicznie wiążą się z porządkiem moralnym, obyczajowym i prawnym społeczeń- stwa, chociaż wiązać się nie muszą w każdym przypadku. Normy prawne wyróżniają się przede wszystkim tym, że dysponują sankcjami opartymi na możliwości zastosowania fizycznej przemocy. Nie znaczy to oczywiście, że ludzie respektują prawo wyłącznie dlatego, że są do tego zmuszani przemocą. Norma prawna często bywa zinternalizowana, głęboko przyswojona przez jednostkę, wsparta siłą obyczaju, moralności, religii. To jednak, co ją wyróżnia to fakt, że ludzie znajdujący się na terenie obowiązywania danego prawa muszą stosować się do niego niezależnie od tego, czy z treścią normy prawnej wewnętrznie godzą się czy też nie. Przemoc stoi za każdym działaniem prawa, nawet tam, gdzie jest ona ukryta - do niej odwołujemy się w skrajnych przypadkach. Przemoc ta obecna jest potencjalnie, tzn. towarzyszy nam świadomość, że byłaby zastosowana w wypadku zdecydowanego oporu wobec decyzji i orzeczeń wypływają- cych prawomocnie z obowiązujących norm prawnych (tamże: 84). W rzeczywistości istnieją dwa podstawowe warunki określające zakres oddziaływania i skuteczność omówionych do tej pory norm. Pierwszy to odpowiednio silne, prowadzące do ich internalizacji, procesy socjalizacyjne w rodzinie i najbliższym otoczeniu społecznym. Drugi to wzajemne uzupełnianie się i wzmacnianie tych norm. Jeżeli te warunki współwystę- pują, możemy mówić o istnieniu w danym społeczeństwie ładu moralnego. Socjologowie od dawna już wskazywali na niebezpieczeństwo wyni- kające dla społeczeństwa z osłabienia procesów socjalizacji. Niektórzy z nich mówili nawet o swoistej „inwazji barbarzyńców”, dokonującej się co roku, a mianowicie - o corocznie przychodzących na świat dzieciach, które społeczeństwo musi nauczyć wzorów zachowania się, respektowania systemów istniejących w tym społeczeństwie wartos'ci. Jeżeli procesy socjalizacji zawiodą i młode pokolenia nie będą kontynuować dziedzictwa kulturalnego, wtedy społeczeństwu grozi zerwanie ciągłości jego trwania, radykalna reorganizacja połączona z dezorganizacją i zagrożenie jego bytu. Dlatego niektórzy socjologowie widzą w ruchach i rewoltach młodzieżo- wych wynik takiego właśnie osłabienia funkcji socjalizacyjnych, wycho- wawczych rodziny oraz innych instytucji wychowujących i wynikające stąd zagrożenie ciągłości społeczeństw wysoko rozwiniętych. Wiąże się to z poglądami na poważny i powszechny kryzys rodziny w skali społe- czeństwa globalnego. Omówione wyżej cztery rodzaje sankcji uzupełniają się nawzajem w wypadku istnienia ładu moralnego. Działając łącznie, mają one bo- wiem najwięcej szans doprowadzenia do wysokiego stopnia konformizmu członków zbiorowości. Jeżeli między systemami normatywnymi zachodzą rozbieżności, jeżeli np. przepisy prawne domagają się od członków zbio- rowości zachowań potępianych przez moralność (a sytuacje takie zdarzają się w wypadku przewrotów społecznych), wtedy skuteczność sankcji wybitnie się zmniejsza. Skuteczność sankcji zależy więc od tego, w jakim stopniu stanowią one zwarty i spójny system. Jeżeli sankcje prawne pozostają w niezgodzie z sankcjami moralnymi lub religijnymi, wtedy ich skuteczność może być niewielka. Prawo na ogół nie może się skutecznie przeciwstawić fanatyzmowi religijnemu, moralnemu czy ideologicznemu. Wiemy z historii ruchów religijnych i rewolucyjnych, że fanatycy idei bardzo chętnie biorą na siebie represje prawne, które ściągają na nich wysokie uznanie współtowarzyszy. Represje, kreując męczenników, wywołują zawsze skutki odmienne od zamierzonych. Cenzura prac literackich i naukowych zawsze podnosi sto- pień zainteresowania nimi i wpływa na przyznawanie wyższych ocen dzie- łom zdyskwalifikowanym przez cenzora. Wiemy także, że dowcipy ośmie- szające władzę polityczną są skuteczną metodą podrywania jej autorytetu. Słowem - system sankcji formalnych i nieformalnych, jeżeli ma być sku- teczny, musi opierać się na zharmonizowanym systemie wartości i kry- teriów ocen. W zintegrowanym społeczeństwie normy prawne mają za sobą aprobatę norm moralnych, obyczajowych, a często także wielu norm religijnych. Są jednak sytuacje, w których opisane normy nie współdziałają ze sobą, a nawet znajdują się w stanie konfliktu. Do nich zaliczyć można sytuację, gdy w skład tego samego społeczeństwa wchodzą różne grupy, których normy moralne i obyczajowe wykazują znaczną rozbieżność, a które pod- dane są działaniu tego samego systemu prawnego. Rozbieżność następuje również wówczas, gdy prawo potraktowane jest jako instrument wpajania ludziom nowych, dotychczas nieznanych lub nieakceptowanych norm postępowania. Prowadzi to najczęściej do społecznej alienacji oficjalnych instytucji, podziału na „my” i „oni”, sto- sowania w życiu podwójnej moralności itp. Z niedawnych jeszcze doś- wiadczeń naszego społeczeństwa pamiętamy, że mówiło się o kimś: „on jest jak rzodkiewka, z wierzchu czerwony, w środku biały” czy: „jak arbuz, z wierzchu zielony, w środku czerwony”. Każde oddziaływanie prawne, religijne, ideologiczne, moralizatorskie musi się liczyć z konserwatywną siłą obyczajów. Wprowadzenie w latach 20. w Stanach Zjednoczonych prawnego zakazu produkcji, sprzedaży i spo- żywania alkoholu przyniosło jedynie rozkwit podziemia oraz szerokie łamanie prawa. Podobnie byłoby trudno zakazać cudzołóstwa czy nakazać równy podział obowiązków pomiędzy mężem a żoną w gospodarstwie domowym. Jednym słowem - prawo nie jest w stanie skutecznie oddzia- ływać tam, gdzie zachowania, które pragnie się uregulować mają ściśle prywatny charakter, norma zaś musi wkraczać w sferę życia codziennego. Jeżeli mimo to prawo działa jednak przeciwko istniejącym obyczajom i normom moralnym, wytwarzają się najczęściej dwa rywalizujące ze sobą systemy normatywne. Zniesienie tytułów książęcych nie przeszkodziło ludziom posługiwać się nimi, a usiłowanie zastąpienia zwrotu „pan” zwrotem „obywatel” nie przyniosło trwałych efektów. Podobnie nie przyniosło raczej efektów wprowadzanie świeckiej obrzędowości rodzinnej i grupowej. Do- prowadziło natomiast do wykształcenia się podwójnej moralności, podwój- nego języka (nowomowy) i prezentowania podwójnych postaw, oficjalnych - „obywatelskich” i nieformalnych, obowiązujących we własnej grupie rodzinnej czy przyjacielskiej. W społeczeństwie, w którym panuje ład moralny, wszystkie systemy normatywne (lub przynajmniej ogromna ich większość) współdziałają ze sobą i wzajemnie się wzmacniają. Nie istnieje tam przepaść między oficjalnymi instytucjami a grupami nieformalnymi. Przedstawiciele instytucji nie stoją „nad” społeczeństwem czy „obok” niego, lecz stanowią jego inte- gralną cząstkę, a wszystko, co nie jest wyraźnie zabronione, jest dopuszczalne. 0 takim społeczeństwie możemy mówić, że panuje w nim ład moralny, chociaż nie tyle o moralność tutaj chodzi, ile o harmonijne funkcjonowanie wszystkich systemów normatywnych. Pojęcia tego używamy również dla odróżnienia go od ładu prawnego, który może być narzucony brutalną siłą 1 ciężkimi represjami. 5. Ideologiczne afirmacje i deformacje ładu społecznego W życiu społecznym istnieją sytuacje, kiedy jakieś hasło czy idea zdolne są wyzwolić w ludziach wielką energię i porwać ich do wspólnego czynu. W innych sytuacjach określonego typu hasła czy poglądy stanowią uzasadnienie dla łamania obowiązujących norm postępowania oraz bu- rzenia dotychczasowego ładu społecznego. Wspomnieć można w tym kontekście rewolucjonistów, terrorystów, hippisów, anarchistów, skinów, satanistów itp. Na taką sytuację można patrzeć z różnych punktów widzenia. Zawsze jednak mamy do czynienia ze swoistym sposobem argumentacji i moty- wacji, eksponującym interesy określonych ugrupowań. Owe motywacje i system argumentacji nie muszą być - i najczęściej nie są - racjonalne. Zwykle obliczone są na wywołanie określonych emocji, dlatego zaliczymy je do ideologii. Cechą ideologii jest, jak wiadomo, to, że stanowi ona zbiór poglądów i przekonań, wyrażających interesy określonych ugrupowań oraz służących tym ugrupowaniom za podstawę i uzasadnienie ich działalności. Pomijamy w tym miejscu polityczny wymiar czy aspekt ideologii, znany wszystkim doskonale z „idei wiecznie żywych” czy „wiecznie żywych nauczycieli” i skoncentrujemy swoją uwagę na ideologii odnoszącej się do skromniej- szych wymiarów rzeczywistości społecznej. Dla lepszego zrozumienia, na czym polega cały problem porównajmy dwa zdania. Jednego użyto, przedstawiając znajomego: „to jest pan X, doktor socjologii, przedstawiciel młodej generacji inteligencji wiejskiej”, drugie wypowiedziano w innych okolicznościach pod adresem tego samego człowieka: „ty wieśniaku, słomę ci z butów widać”. Pierwsze zdanie orzeka 0 rzeczywistości coś, co można sprawdzić. Informuje o faktycznym stanie rzeczy. Zdanie drugie ma zupełnie inny charakter oraz cel i nie ma żadnego sensu sprawdzać, czy jest ono prawdziwe. Z podobną sytuacją mamy do czynienia, gdy w podręczniku geografii czytamy informację o klimacie 1 uprawach zboża w Polsce, a następnie przeczytamy jak Kornel Maku- szyński charakteryzował te same cechy naszego kraju w czytance „Do dzieci polskich”: „Nigdzie słońce nie świeci tak cudnie jak w Polsce, nig- dzie księżyc nie jest jaśniejszy, nigdzie śnieg bielszy nie pada. [...] Polskie zboże piękniejsze od złota, ajak zacznie szumieć, a jak zacznie się modlić, to się sam Pan Bóg z nieba wychyla, aby usłuchać tej modlitwy”. I znowu nie ma sensu sprawdzać, czy to na pewno prawda, bo tutaj nie 0 przekazanie prawdy chodzi. Zdania te mają inny cel. Nikt rozsądny nie będzie jednak miał za złe Makuszyńskiemu tego co napisał ani tego, że rozbudza on szczególny emocjonalny stosunek do naszej ziemi. Inny przykład. Często, gdy chodzi o panie, kolor ich włosów, długość rzęs czy pozycja pieprzyka na twarzy nie są zgodne z naturalnym stanem faktycz- nym, ale nikt rozsądny o nich nie powie, że są kłamczuchami. Podobnie wygląda sprawa z ideologią. Od systemów i zdań ideologicznych nikt nie oczekuje precyzyjnych informacji o rzeczywistości, bo nie do niej należy ich udzielanie. Ideologia pełni inne ważne funkcje: a) daje grupie poczucie wspólnoty, a jednostce przynależności do grupy, b) dostarcza grupie określonych symboli i wartości duchowych, c) stwarza punkt odniesienia do oceny zjawisk i umożliwia ich wartościowanie, d) podkreśla blaski 1 retuszuje cienie celu, do którego się dąży, e) skraca perspektywę czasową i historyczną, f) tworzy program działania oraz wskazuje metody realizacji tego programu (zob. Wiatr 1977: 508 i n.). Jednym słowem ideologia to makijaż rzeczywistości lub inaczej: ideologia stara się kreować rzeczywistość w sposób zgodny z naszymi oczekiwaniami lub przynajmniej racjonalizuje w jakiś sposób istniejącą sytuację. Np.: „jeśli mieszkać, to mieszkać wysoko”, „posiadać „M” ciasne, ale własne”, „żyć skromnie, ale niezależnie” itp. Czasami są to oczekiwania i życzenia absurdalne lub demagogiczne i kryminalne, np. „Polska dla Polaków”, „wszystkiemu winni Żydzi”, „zabij skina s... syna” itp. Innym razem jest to nawoływanie to totalnego zburzenia istniejącego porządku, np. „ruszymy z posad bryłę świata [...] sędziami wówczas będziem my”. Nie sposób wreszcie nie wspomnieć, że ideologia może również wspo- magać istniejący w społeczeństwie ład moralny oraz kształtować silne patriotyczne uczucia. Aby lepiej zrozumieć, dlaczego tak się dzieje, warto bliżej zanalizować wewnętrzną strukturę ideologii jako pewnego zwartego systemu poglądów, przekonań, a czasem wizji. Każdy system ideologiczny składa się z czterech kategorii poglądów wzajemnie ze sobą powiązanych i warunkujących się. Przede wszystkim w jej skład wchodzą pewne ogólne przekonania wartościujące, określające podstawowe wartości przyjmowane za punkt wyjścia oceny zjawisk społecznych. A więc np. że człowiek jest najwyższą wartością lub że wszyscy ludzie są sobie równi. Te podstawowe wartości muszą być zinternalizowane już w procesie rodzinnej socjalizacji (zob. Wiatr 1968). Nie jesteśmy w stanie na drodze empirycznej nikogo przekonać, że życie chorego starca jest wartością jako życie w ogóle. Łatwiej by było wykazać np. - posługując się parametrami ekonomicznymi - że stara ge- neracja jest ciężarem dla społeczeństwa. Ale kogoś takiego uznalibyśmy za osobnika skrajnie cynicznego, nieludzkiego. Jeśli jednak ktoś nie przyj- muje wartości życia ludzkiego jako najwyższej wartości, temu później już tego nie jesteśmy w stanie mu udowodnić. Drugim składnikiem ideologii są ogólne wyobrażenia o świecie i jego prawach. Np., że ludzie dzielą się na „gitowców” i „frajerów”, bądź na niższe i wyższe rasy, że świat należy do silnych i bezwzględnych lub przeciwnie, że dobroć i miłość w sumie są największą siłą i one ostatecznie zwyciężą itp. Trzecią częścią składową ideologii jest zespół twierdzeń określających warunki realizowania przyjętych wartości podstawowych. Np., że rewolucja jest nieuchronna, że potrzebna jest dyktatura proletariatu, że wojny można uniknąć lub że jest niezbędna, aby świat powrócił do moralnego ładu, „a człowiek całował ślady stóp człowieka” itp. Czwartą wreszcie warstwą ideologii są szczegółowe dyrektywy dzia- łania. Np. „proletariusze łączcie się”, „ostatecznie rozwiązać kwestię ży- dowską”, „zabić skina s... syna” itp. Dyrektywy działania są uwieńczeniem całej budowy ideologicznej - od przyjętych podstawowych wartości zaczy- nając. Dlatego też w rozprzestrzenianiu się oraz podatności na wpływy określo- nych haseł i programów ogromne znaczenie mają ogólne przekonania war- tościujące oraz ogólne wyobrażenia o świecie. Obie dziedziny w zasadniczym kształcie intemalizują się w procesie wczesnej socjalizacji - a przede wszystkim w rodzinie. I w tym względzie roli rodziny, a także pierwszych wychowawców i rówieśników, nie sposób przecenić. Dlatego też wszelkie ideologie przygotowujące programy radykalnych zmian dotychczasowego porządku społecznego atakowały istniejący ład moralny oraz rodzinę jako instytucję wychowującą. Historia stara jak ludzkość. Już Platon (427-347 p.n.e.) w swojej wizji państwa idealnego właśnie względami państwowymi uzasadniał konieczność odebrania rodzinie wpływu wychowawczego na dzieci, co zresztą częściowo zrealizowano w Sparcie. W sytuacji braku ugruntowanych, tj. zinternalizowanych, podstawowych wartości młodzi ludzie stają się często łupem różnych prądów ideologicznych, nieraz o wąskim i krótkotrwałym zasięgu, które jednak potrafią wykoleić i sprowadzić na manowce niejedną osobę. System ideologiczny połączony z monopolem środków masowego przekazu, siłą oraz likwidacją hierarchii wartości ukształtowanych w toku życia wielu pokoleń prowadzi do takich wynaturzeń jak hitleryzm, stalinizm, nacjonalistyczny szowinizm itp. Są to jaskrawe przykłady ideologicznej deformacji ładu społecznego. IX RODZINA JAKO GRUPA, SYSTEM I MIKROŚWIAT SPOŁECZNY 1. Funkcje rodziny zorientowane wewnętrznie Jak już wcześniej wspomniano, rodzina jest mikrostrukturą społeczną posiadającą wyraźne cechy instytucjonalne, grupowe i systemowe, z któ- rymi wiążą się liczne funkcje skierowane do społeczeństwa, otaczającego rodzinę środowiska oraz do poszczególnych jej członków. Te funkcje są w najróżnorodniejszy sposób wyodrębniane i określane w literaturze przedmiotu. Socjologowie i psychologowie często dzielą je na funkcje zewnętrzne, spełniane na rzecz społeczeństwa i poddawane w różnym zakresie jego kontroli, oraz funkcje wewnętrzne, słabo widoczne dla społeczeństwa, spełniane głównie na rzecz członków rodziny. Inne określenia, wprowadzone np. przez F. Adamskiego, to funkcje instytucjonalne i osobowe (zob. Adamski 1982: 50, Ziemska 1979). Podstawowe, instytucjonalne i zewnętrzne funkcje rodziny oraz ich znaczenie dla życia społecznego zostały omówione w poprzednich rozdziałach. Funkcje osobowe, wewnętrzne takie jak psychohigieniczna, miłości, emocjonalno-ekspresyjna, balansu psychicznego itp., itd., nie mogą być rozważane w oderwaniu od kontekstu życia rodziny jako szczególnego typu wspólnoty zawierającej w sobie wszystkie wspomniane wcześniej aspekty społeczne. Dlatego analiza tych funkcji zostanie dokonana pośrednio, w kontekście wspomnianych wyżej cech grupowych i systemowych rodziny jako szczególnego typu wspólnoty. 2. Rodzina jako grupa społeczna Rodzina to również grupa społeczna o wyjątkowej wprost wadze wśród wszystkich małych grup opartych na więzi osobistej. W literaturze wskazuje się na pięć cech pełniących rolę znamion roz- poznawczych rodziny jako grupy społecznej (Bauman 1963: 20 i n.): a) rodzina jest aprobowanym społecznie sposobem obcowania trwałego; b) rodzina składa się z osobników połączonych tym, co panujący obyczaj społeczny uznaje za związki krwi, małżeństwa lub adopcji; c) członkowie rodziny zamieszkują na ogól pod jednym dachem; d) członkowie rodziny współdziałają ze sobą w ramach uznanego społecznie wewnętrznego po- działu ról, przy czym jednym z najistotniejszych przedmiotów tego współ- działania jest utrzymanie i wychowanie dzieci; e) członkowie rodziny dają się określić przy użyciu nazw skorelowanych ze społecznie uznaną metodą mierzenia pokrewieństwa i pochodzenia. Innymi słowy, najbardziej ogólna definicja rodziny głosi, że jest to grupa osób połączonych więzami małżeństwa, pokrewieństwa lub adopcji, na ogół wspólnie zamieszkująca i współdziałająca wewnętrznie odpowied- nio do społecznie określonego i uznanego podziału ról i również społecznie określonego zestawu jej zadań. Obok wymienionych znamion rozpoznaw- czych rodziny wskazuje się w literaturze kilka cech szczególnych tej grupy, określających jej wyjątkową rolę wśród wszystkich innych małych grup, których członkiem bywa człowiek w ciągu swego życia. Oto one: a) rodzina jest pierwszą grupą, której członkiem człowiek staje się od razu w mo- mencie urodzenia; ten fakt uzasadnia pretensje rodziny do prymatu jej wymogów nad wymogami innych grup; ponadto wpływ rodziny jest wy- wierany w tym okresie rozwoju osobowości, gdy jest ona najbardziej elastyczna i gdy, co więcej, wpływ ten jest faktycznie pozbawiony konku- rencji; stąd wyjątkowa trwałość piętna wywieranego na osobowości czło- wieka właśnie przez rodzinę, b) rodzina jest w pewnym sensie przedsta- wicielem wszystkich innych instytucji społecznych; jeśli trwałość i po- prawność funkcjonowania owych instytucji zależy od stopnia „uwewnę- trznienia” ich eufunkcjonalnych wymogów przez jednostki objęte zasię- giem ich działania, to jest ona tym samym zależna w pierwszym rzędzie od należytego wywiązywania się rodziny z jej zadań w zakresie uspołecz- nienia, c) kontrola społeczna realizowana przez rodzinę nad jej członkami jest wyjątkowo silna i skuteczna; zawdzięcza to rodzina swym stosunkowo małym rozmiarom i wielości dziedzin współdziałania, umożliwiającym wytworzenie się wyjątkowo intymnych stosunków między jej członkami i więzów emocjonalnych o bardzo dużym natężeniu. Te właśnie wyjątkowe cechy rodziny umożliwiają jej pełnienie ważkich społecznie funkcji, o których wspomnieliśmy poprzednio - pisze socjolog amerykański August B. Hollingstead (tamże: 251). W socjologii rodzina określana jest jako grupa pierwotna. Pojęcie grupy pierwotnej wprowadził i sformułował Charles H. Cooley. Według niego grupa pierwotna (rodzina, grupa rówieśnicza, grupa sąsiedzka) jest głównym terenem uspołecznienia człowieka. Charakteryzuje się ścisłym zespoleniem jednostek poprzez stosunki osobiste typu face to face (twarzą w twarz) oraz współpracę. Jej główne cechy to: niska liczebność, kontaktowanie się bez- pośrednie, świadomość odrębności grupy („my”), trwałość, dominacja stosunków intymnych, związki nie mające charakteru wyspecjalizowanego, celowego, większa możliwość identyfikacji, wzajemna sympatia i poczucie przynależności. Pierwotność grupy rodzinnej polega więc na tym, że jest ona z reguły najwcześniejszym typem zbiorowości społecznej, z którym styka się do- rastająca jednostka, oraz że przekazuje tej jednostce najbardziej podsta- wowe, pierwotne właściwości społeczne, dzięki czemu jest ona w ogóle zdolna do uczestnictwa w życiu społecznym. W rodzinie dominuje więź tradycji (obok więzi wzajemnej sympatii i wspólnych wartości), co oznacza, ze jest ona grupą trwałą, do której należy się niezależnie od własnej woli. Taka grupa charakteryzuje się współpracą i bezpośrednim kontaktem wchodzących w jej skład osób i spełnia fundamentalną rolę w kształtowaniu natury społecznej jednostki, czyli w procesie socjalizacji człowieka. Ro- dzina jest zatem traktowana przez Cooleya jako grupa pierwotna ze względu na charakter więzi społecznych łączących jej członków, będących ze sobą w kontaktach częstych i bezpośrednich, bliskich i intymnych. Franciszek Adamski definiuje rodzinę jako grupę społeczną stanowiącą duchowe zjed- noczenie szczupłego grona osób aktami wzajemnej pomocy i opieki, oparte na wierze w prawdziwą lub domniemaną łączność biologiczną, tradycję rodzinną i społeczną. Grupę rodzinną wyróżnia spośród innych grup współwystępowanie następujących cech: wspólne zamieszkanie członków, wspólne nazwisko, wspólna własność, ciągłość biologiczna oraz wspólna kultura duchowa. Inna definicja rodziny, kładąca nacisk na jej aspekt gru- powy mówi, że jest to grupa złożona z osób połączonych jednym z dwu typów stosunków społecznych: stosunkiem małżeństwa i stosunkiem rodzice-dzieci. Z tego wynika, że jest ona grupą określoną przez trwałe i zalegalizowane stosunki seksualne dwojga partnerów dających życie swoim dzieciom i uzależniających je od siebie w początkowej jego fazie, a jednocześnie przyjmujących na siebie zadanie wprowadzania ich w życie. Rodzina oznacza się silną spójnością wewnętrzną utrzymywaną dzięki siłom wewnętrznym oraz naciskowi zewnętrznemu. Siły wewnętrzne sku- piające rodzinę to: silne uczucia i przywiązanie emocjonalne małżonków oraz rodziców i dzieci, wzajemny szacunek, solidarność i inne postawy, które wynikają z wzajemnego zaspokajania przez członków grupy rodzinnej osobistych potrzeb emocjonalnych, dążeń do intymności czy do poczucia zaufania i bezpieczeństwa. Siły wewnętrzne rodziny pozwalają jej prze- ciwstawiać się, niekiedy skutecznie, naciskom zewnętrznym pochodzącym od rodziny szerszej, społeczności lokalnej, instytucji religijnych i pań- stwowych. Jednakże różne formy kontroli społecznej, obawy przed opinią, dążenie do zyskania uznania za wzorowe wykonywania zadań itd. są silnym czynnikiem wzmagającym siły wewnętrzne utrzymujące spójność rodziny. Rozpatrując rodzinę jako grupę społeczną, należy pamiętać o tym, że stwa- rza ona również swoje własne środowisko kulturowe, które może wpływać na kształtowanie osobowości dzieci w procesie socjalizacji ich przez rodziców. Rodzina wytwarza, podobnie jak każda grupa społeczna, swój mniej lub bardziej wyraźny styl życia lub typowe dla niej nawyki. Rodzina zaspokaja też najintymniejsze potrzeby osobiste, jest silnym regulatorem zachowań. Dzieje się tak, dopóki uczucia miłości, zrozumienia pomiędzy członkami rodziny są intensywne i odwzajemniane. Rodzaj osobistej i bardzo emocjonalnej więzi występującej pomiędzy członkami rodziny decyduje i wpływa na to, że ludzie prawie zawsze i przez długi czas uważają rodzinę za grupę odniesienia w zakresie spraw wymaga- jących osobistej i ważnej decyzji. Grupa rodzinna może kreować swoje indywidualne sposoby wyrażenia się poprzez działania lub jakieś własne słownictwo. Charakterystyczne są dla niej ponadto cechy małej grupy nieformalnej, a mianowicie: bliskość przestrzenna, mała liczba członków, nieformalne wzory kontroli oraz nieformalne stosunki łączące członków grupy, przybierające charakter w pełni osobowy. Będąc małą grupą, grupą pierwotną, rodzina zachowuje jednak swoje niepowtarzalne oblicze. Od typowej małej grupy odróżnia ją m.in. wyraźny podział pokoleniowy, intensywność stosunków oraz, co jest oczywiste, sposób, w jaki wchodzą do niej nowi członkowie. Należy też zwrócić uwagę na to, ze rodzina jest grupą o charakterze wspólnotowym. Przez pojęcie wspólnoty rozumie się naturalne zespolenie szczupłego grona łudzi ze względu na wspólnie odczuwany cel, podobne wzajemne uczucie i naturalne wspólne dążenia. Dzieje się tak, ponieważ rodzina daje swoim członkom wiele radości o cha- rakterze wspólnotowym, zupełnie różniących się od radości i przyjemności gwarantowanych przez inne grupy społeczne. Rodzina jest zawsze pierwszą grupą społeczną, w której uczestniczy młode pokolenie i w której zdobywa orientację w życiu społecznym. W zależnos'ci od społeczeństwa, w którym występuje, posiada różne formy, różny zakres i kształt, ale stanowi zawsze swoistą całość, swoistą jedność o wyraźnie określonych cechach, które decydują o jej wewnętrznej spoistości i odrębności. Ta wspólnotowa jedność rodzinna obejmuje biologiczne, psychiczne, kulturowe i społeczne aspekty życia. Jest to wspólnota, w której przychodzi na świat, uzyskuje tożsamość oraz kształtuje podmiotowość i osobowość. Relacje w rodzinie opierają się przede wszystkim nie na tym, co poszczególni jej członkowie posiadają, lecz na tym, czym i kim są wzajemnie dla siebie. Dla prawidłowego rozwoju i funkcjonowania rodziny bardzo ważna jest jej jedność, dlatego wszędzie zabezpieczają ją określone systemy norma- tywne właściwe danemu społeczeństwu. Rodzina jest podstawową grupą społeczną w życiu człowieka, a zarazem jest swoistego rodzaju jednością i wspólnotą żyjących w niej ludzi. Jest to wspólnota tkwiąca głęboko w na- turze człowieka, a potrzeba uczestniczenia w niej należy do najważniejszych potrzeb wyższego rzędu (zob. Jaszczyńska 2000). T. Kotarbiński w swoich „Medytacjach o życiu godziwym” wskazywał, że życie człowieka tylko wtedy ma wartość, jeśli się kogoś kocha, jeśli się jest komuś przyjacielem, opiekunem, dobroczyńcą, wreszcie nawet, gdy się jest komuś pomocnym. Człowiekowi potrzebne jest w ciągu całego życia, od dzieciństwa aż do późnej starości, poczucie psychicznego bezpieczeństwa i to właśnie znajduje w rodzinie. Jest ona swego rodzaju przystanią życiową. Dlatego małżeństwo i rodzina stanowią jedno z najcenniejszych dóbr ludzkości. Tutaj, bardziej niż w jakiejkolwiek innej dziedzinie życia, rozgrywa się naprawdę los człowieka (zob. Jan Paweł II 1983). 3. Rodzina jako system społeczny Pojęcia grupy i instytucji społecznej odnoszą się do pewnych całości społecznych, wyodrębnionych ze względu na określony typ czy fragment więzi społecznej istniejącej między elementami tych całości. W przypadku grupy chodzi głównie o powiązania świadomościowe (znajomość) jak i - nieco węziej - o powiązania wynikające z poczucia łączności, poczucia przynależności do tej samej całości społecznej. W od- niesieniu do instytucji idzie o powiązanie trwałe i usankcjonowane. Po- wiązania grupowe wraz z powiązaniami instytucjonalnymi nie wyczerpują wszelkich kategorii powiązań zachodzących między osobnikami. Pojęciem obejmującym wszelkie całości społeczne niejednostkowe, niezależnie od typu występujących w nich powiązań, jest pojęcie systemu społecznego. Właściwie terminu „system społeczny” w szerszym znaczeniu można używać zamiennie z określeniem „całość społeczna złożona z wzajemnie powiązanych elementów”. Systemem społecznym nie będzie tylko taki zbiór czy taka kategoria społeczna, między których elementami nie zakłada się żadnych związków, a wyodrębnia się je ze względu na posiadanie jakiejś cechy. Każda zatem grupa społeczna i instytucja społeczna (przy pewnym jej rozumieniu) będą systemami społecznymi. Nie każdy natomiast system społeczny będzie grupą społeczną. Nie będzie nią wtedy, gdy wśród powią- zań międzyosobniczych nie będą występowały styczności ani poczucie łączności (Stasiak 1975: 45 i n.). Rozpatrując rodzinę małą jako system społeczny, zwracamy uwagę na charakter wszelkich powiązań występujących między jej członkami. Możemy zatem objąć tym pojęciem rodziny, w których nie istnieje np. poczucie łączności lub występują powiązania w niewielkim tylko stopniu zinstytu- cjonalizowane. W ogóle możemy rozpatrywać rodzinę jako pewną całość społeczną ze względu na powiązania wynikające z zachowań niezamierzo- nych, w wielu przypadkach nieuświadomionych i przez członków nierozpo- znanych. Interakcje zachodzące w rodzinie możemy badać na różnych poziomach. Rodzinę schizofreników np. można ujmować jako system społeczny, a mie- libyśmy trudności z ujęciem jej jako grupy społecznej lub instytucji. Odnosić się to może również do wszelkich rodzin tzw. nietypowych (tamże: 48). Podejście systemowe stało się w pewnym sensie odpowiedzią na konieczność zmiany sposobu myślenia i innego ujmowania świata. Ko- nieczność ta wynika z zachodzących we współczesnym świecie przemian, które obejmują wszystkie dziedziny życia. Podejście systemowe jest meto- dą spojrzenia na świat, metodą jego opisu i równocześnie zakłada, że świat posiada systemowe własności. W wielu dyscyplinach równocześnie i niezależnie od siebie narodziła się potrzeba jednolitego ujęcia systemowego. Za twórcę ogólnej teorii systemów uznano Ludwiga von Bertalanffy‘ego. Był on z wykształcenia biologiem, rozpoczął swoje prace w latach dwudziestych w Wiedniu. Wy- nikała z nich wyraźna potrzeba integracji wiedzy pochodzącej z różnych dziedzin. Bertalanffy przedstawił swoje koncepcje dotyczące podejścia systemowego po raz pierwszy publicznie w 1937 r. na seminarium filozo- ficznym profesora Charlesa Morrisa na Uniwersytecie w Chicago. Jednak jako datę powstania ogólnej teorii systemów przyjmuje się rok 1954, w któ- rym Bertalanffy założył Society for General Systems Research. Teoria systemów rozwijała się szybko i wkroczyła prawie we wszystkie dziedziny nauki i życia. Główną zaletą ujęcia nauki stworzonego przez Berta- lanffy‘ego jest to, że pozwala ono łączyć pozornie niepowiązane zjawiska oraz zrozumieć to, w jaki sposób ze sobą współdziałają. Pojęcie systemu odnosi się w równej mierze do zjawisk natury jak i samego człowieka. Ogólna teoria systemów koncentruje się na odkry- waniu funkcjonalnych strukturalnych zasad, które są istotne dla wszystkich systemów, niezależnie od ich elementów składowych, w celu stworzenia modeli mogących umożliwić opis przyrody i społeczeństwa. System (gr. systema - złożona rzecz) jest to uporządkowana kompo- zycja elementów tworząca spójną całość (za Drożdżowicz 1994). Całość ta niejest zwykłą sumąjej części. Ważną właściwością systemu jest to, że jakakolwiek zmiana w jakiejś części systemu wpływa na pozostałe jego części. Z tym wiążą się także takie zasady funkcjonowania systemu jak ekwipotencjalność (przyczyny wywodzące się z tego samego źródła mogą powodować różne skutki) i ekwifinalność (wychodząc z różnych źródeł można dojść do tych samych rezultatów). Kiedy połączymy obie zasady, dojdziemy do wniosku, że zależności pomiędzy przyczyną a skutkiem nie są proste i jednoznaczne. Pojęcie systemu jest pojęciem względnym; nierozerwalnie związane jest z nim pojęcie otoczenia systemu. Otoczenie jest to fragment rzeczy- wistości, który nie jest systemem, a z którym system ten wchodzi lub może wchodzić w jakieś relacje. System zawsze współistnieje z innymi systemami i można powiedzieć, że każdy system należy do systemu szerszego, tworząc razem tzw. ekosystem. Systemy możemy podzielić na dwie grupy (za Drożdżowicz 1994): 1) Systemy otwarte, czyli takie które wymieniają energię z otoczeniem. Systemy te mają tendencję do podtrzymywania uporządkowania. Systemami otwartymi są wszystkie tzw. systemy żywe. 2) Systemy zamknięte, czyli takie które działają w obrębie swych nieprze- nikalnych granic. Nie przyjmują one niczego z zewnątrz i dlatego też możemy mówić tu o tendencji do dezorganizacji. Inną charakterystyczną cechą systemu jest to, że elementy tworzące całość wzajemnie na siebie oddziałują, pozostając w dynamicznej równo- wadze. Te elementy i relacje zachodzące między nimi tworzą strukturę systemu. Struktura ta wyznacza jego funkcje wraz z dopuszczalnym dla danego systemu zbiorem działań. Aby system zachował swą tożsamos'ć, musi zachować pewną określoną stałość struktury. Obowiązuje tu zasada mówiąca, że małe zmiany w struk- turze systemu prowadzą do małych zmian w zachowaniu systemu. Każdy system ma jakieś powody, dla których istnieje oraz cele, które stara się osiągnąć. Na przykład rodziny istnieją, by zapewnić socjalizację dzieciom, zaspokajać potrzebę intymności swoich członków itp. Brak celów wpływa demoralizująco na system, a ich wyraźne określenie sprzyja podejmowaniu decyzji dotyczących działań. W trakcie istnienia systemu rozwijają się przekonania jego członków na temat tego, co jest dla niego ważne i pożądane. Przekonania te osadzone są w jego tradycjach i cere- moniach. Pomagają one systemowi w wyznaczaniu kierunków działań, a także zwiększają poczucie przynależności i spoistości. Systemy rozwijają wzorce relacji pomiędzy swymi uczestnikami. Wzorce te mogą być stabilne, mogą jednak ulegać zmianie wraz z rozwojem systemu. W ujęciu syste- mowym proces to zmiany zachodzące w warunkach systemu wraz z upły- wem czasu. Podejście systemowe to podejście holistyczne, gdyż główną tezą wspólną teorii rodzinnych wychodzących z założeń systemowych jest twierdzenie, że system należy traktować jako całość i nie może być on zrozumiany poprzez izolowaną analizę jego części składowych. Założenie to jest znane z psychologii postaci, gdzie całość jest czymś innym niż suma części na nią się składających. Własności systemów ludzkich wynikają zatem z wzajemnych interakcji między członkami systemu. W ro- zumieniu systemowym rodzina jako całość nie jest prostą sumą niezależ- nych jednostek wchodzących w jej skład, lecz całos'cią tworzącą nową jakość, której poszczególne elementy wchodzą ze sobą w interakcje. Aby zatem poznać rodzinę, ocenić jaka jest naprawdę, trzeba zarówno poznać jej poszczególnych członków, jak i znać funkcjonowanie systemu jako całos'ci. Salwador Minuchin określił rodzinę jako system działający w kon- kretnym kontekście społecznym. System ten charakteryzuje się trzema ważnymi właściwościami: 1) jest otwartym socjokulturowym systemem, który podlega stałym zmianom, 2) rozwój rodziny przebiega etapowo, a każdy etap wymaga zmiany struk- tury rodziny, 3) rodzina posiada zdolność przystosowania się do zmieniających się warunków, zachowując jednocześnie ciągłość i zdolność zapewnienia psychospołecznego rozwoju każdemu z jej członków. Rodzina jako system działa według zasad, które warunkują interakcje między członkami rodziny. W każdej rodzinie wytwarzają się określone wzory wzajemnych interakcji. Istnieją dwa systemy podtrzymujące dany układ reguł rodzinnych: 1) system zasad uniwersalnych, dotyczących tego, w jaki sposób rodzina ma być zorganizowana (odnosi się to do pojęcia hierarchii, pozycji i fun- kcji w rodzinie), 2) system zasad, które dotyczą postępowania członków rodziny; działają one tylko w konkretnej rodzinie i tylko dla niej są właściwe. Zadaniem tych dwóch systemów jest zapewnienie tożsamości rodziny. Każda rodzina dąży do jak najdłuższego utrzymania ustalonych reguł i jej reakcją na zbyt duże zmiany jest opór. Jednak rodzina funkcjonuje w szer- szym systemie społecznym. System rodzinny musi być stabilny, aby mógł przetrwać, ale równocześnie dostatecznie elastyczny, aby przystosował się do wymogów otoczenia i do zmian rozwojowych wewnątrz samej rodziny. Rodzina rozumiana jako system realizuje dwa podstawowe cele: zaspokojenie indywidualnych potrzeb jej członków oraz wypełnianie zadań społecznych. Leon Dyczewski (1981) określił rodzinę mianem miejsca odnajdywania siebie i opisał ją jako korelat czterech systemów (układów) postaw, które najpełniej ukazują sposób realizacji wyżej wymienionych celów rodziny. 1) Pierwszym systemem jest system postaw miłos'ci. Jedną z podstawowych cech człowieka jest jego zdolność do kochania kogoś innego i zdolność ta może zostać w pełni zrealizowana w małżeństwie i rodzinie. Postawa miłości sprawia, że rodzina staje się jednością, gdzie jeden członek służy drugiemu w miarę potrzeb i możliwości. Najważniejsze dla miłości rodzinnej jest poczucie każdego członka rodziny, że to on właśnie znaj- duje się w centrum uwagi i na niego są skierowane wysiłki innych. 2) System uzupełnień i dominacji tkwi w systemie postaw miłości. Istotna tu jest różnorodność potrzeb członków rodziny i odmienność wartości wyz- nawanych przez poszczególne osoby. Odmienność ta wypływa z różnicy płci, predyspozycji psychicznych, zdolności, zamiłowań, wieku, środowiska pochodzenia, wychowania. Ludzie tworzący własną rodzinę nie zatracają swej indywidualności, przeciwnie, wnoszą do rodziny osobiste doświad- czenia życiowe, cechy osobiste i cechy swego środowiska. W wyniku tego wytwarza się nowa rzeczywistość rodzinna będąca jednością powstającą z wielości. W tej rodzinnej jedności istnieje wzajemne podporządkowanie się osób i to stanowi system dominacji. Głównymi podstawami istnienia tego systemu są płeć i wiek, jednakże nie jest to system odgórnie ustalony i kształtuje się wraz z procesami poznawania się członków rodziny. Autorytet w rodzinie posiada ta osoba, która więcej i lepiej służy rodzinie, a głos decydujący w konkretnej sprawie należy do osoby, która jest lepiej zorientowana i potrafi ją załatwić. Głównym systemem dominu- jącym w rodzinie jest system rodzicielski. Dzisiejsi rodzice dominują nad dziećmi w sposób bardziej elastyczny, to znaczy, że rodzice w więk- szym stopniu respektują indywidualność dziecka. 3) Rodzinę można postrzegać jako system socjalizacji. System ten tworzą realizowane wartości, normy, pisane i niepisane prawa, wzory postępo- wania, zwyczaje, mechanizmy kontroli, rodzaj kar i nagród. Normuje on życie wewnętrzne rodziny, jej stosunek do społeczeństwa, jedno- cześnie wprowadzając dzieci w świat wartości stosunków społecznych. Socjalizacja obejmuje całość rodziny i dzięki temu rodzina znajduje się w centrum przemian kulturowych, żywo w nich uczestnicząc i zdoby- wając tym samym gwarancję trwałości i kontynuacji kulturowej. 4) Czwartym systemem jest system wspólnego działania. Różnorodność potrzeb członków rodziny oraz niejednakowe rozumienie przez nich zadań wymaga przekształcenia celów indywidualnych w cele wspólne dla wszystkich członków rodziny. Osiągnąć to można poprzez uzgo- dnienia i negocjacje. Proces uzgodnień to wymiana informacji o tym, jak partnerzy postrzegają sami siebie, swoje potrzeby, swoje rozumienie zasad i jak postrzegają się wzajemnie. Ponieważ potrzeby wciąż podle- gają zmianom i rozwijają się, to i system ten wykazuje duży dynamizm. W sytuacjach kryzysowych i zagrożenia ma on wyjątkową siłę i sku- teczność, przejawiającą się w solidarności członków rodziny dążących do pozytywnego rozwiązania problemów. Systemy wyżej wymienione występują łącznie, wzajemnie się uzu- pełniając. Z reguły jeden z nich dominuje nad pozostałymi, nadając cha- rakter atmosferze życia rodzinnego. Dominujący system decyduje o rodzaju więzi panującej w życiu konkretnej rodziny. I tak, jeśli dominuje system postaw miłości, to w rodzinie panuje zdecydowanie więź osobowa przeja- wiająca się częstymi przepojonymi uczuciem kontaktami, ciepłą atmosferą, bezpośredniością i intymnością. Jeżeli zaś w rodzinie dominuje któryś z pozostałych trzech systemów, wówczas pomiędzy członkami panuje więź strukturalno-funkcjonalna lub więź kulturowa. Rodzina może być solidarną grupą nastawioną na realizację wspólnych celów, może osiągać coraz wyższy standard życia, coraz wyższą pozycję społeczną. Jednak jeżeli będzie ona charakteryzowała się chłodniejszą atmosferą, to w rezultacie będzie mniej atrakcyjna dla swych członków niż w przypadku rodziny, w której dominuje system postaw miłości. Ogólny klimat rodziny zależy zatem od dominacji któregoś z wyżej wymienionych systemów. Klimat ten stanowi efekt wieloletniego wspólnego współżycia i jest charakterystyczny dla konkretnej rodziny. Według Minuchina rodzina rozwija własne podsystemy, które wspierają realizację jej podstawowych funkcji. Cały system rodzinny podzielony jest na różne subsystemy. Trzema głównymi podsystemami są: podsy- stem małżeński, podsystem rodzicielski i podsystem dzieci. Poszczególni członkowie podsystemów mogą łączyć się ze sobą dla wykonania różnych zadań. Subsystemy powstają ze względu na generacje, wspólny interes, rodzaj zadań. Jedna osoba może odgrywać kilka ról w różnych podgrupach. Granice interpersonalne są niewidzialnymi barierami, które otaczają pod- systemy i całą rodzinę, rpgulując liczbę kontaktów z innymi. Służą one ochronie odrębności i autonomii poszczególnych subsystemów. Granice interpersonalne mogą być sztywne, zatarte i jasne. Dla właściwego funkcjonowania rodziny podstawowe znaczenie ma jasność granic między podsystemami. Granice powinny umożliwiać człon- kom poszczególnych podsystemów spełnianie należnych funkcji, bez zakłó- cającego wpływu członków z innych podsystemów. Jasne granice pozwa- lają na wzajemne zrozumienie, wymianę serdecznych uczuć i realizowanie własnych pasji. Zbyt sztywne granice między podsystemami przejawiają się małą liczbą kontaktów. Takie granice pomiędzy podsystemem rodziców a podsystemem dzieci prowadzą do izolacji dzieci, zbytniej ich swobody, braku kontroli, a z drugiej strony do zbyt małej ilości ciepła, opieki i wsparcia. W mo- mencie kryzysu wzajemna pomoc w tych rodzinach udzielana jest ze zbyt dużym opóźnieniem. System o zbyt sztywnych granicach nazywany jest niezaangażowanym, a rodziny o takim systemie nazywamy niezwiązanymi. Granice zatarte, zbyt płynne, przejawiają się bardzo dużą liczbą kon- taktów, szybkim reagowaniem emocjonalnym, współbrzmieniem z oso- bami z innego podsystemu. Rodzice w takich rodzinach dostarczają dzie- ciom dużo uwagi, zrozumienia, ciepła, ale dzieje się to kosztem autonomii dzieci. Mają one kłopoty z nawiązywaniem kontaktów z ludźmi spoza rodziny i źle czują się same z sobą. Na kryzys dziecka rodzice reagują bardzo szybko, lecz często zbyt emocjonalnie, mało racjonalnie i w efekcie podejmują wiele chaotycznych działań. System o zbyt płynnych granicach nazywany jest systemem splątanym, a rodziny określa się jako zmieszane. Podsystem małżeński - dwoje ludzi, którzy wiążąc się, tworzą nową rodzinę, musi wypracować własny styl wzajemnych relacji. Muszą rów- nocześnie nauczyć się współpracy i tolerancji dla swojej odmienności, prawa prywatności i niezależności. Podsystem ten może być źródłem wza- jemnego podtrzymywania się obojga i sprzyjać rozwojowi każdego z nich, a z drugiej strony może utrwalać niekorzystne i dysfunkcjonalne cechy interakcji. Ważną rzeczą dla podsystemu małżeńskiego jest umiejętność ustalenia granic, które chronią go przed nadmiernie ingerującym wpływem środowiska. Podsystem rodziców - wraz z przyjściem na świat pierwszego dziecka struktura rodziny zmienia się. Jest to trudny okres dla małżonków, ponieważ muszą podjąć nowe obowiązki związane z dzieckiem, a jednocześnie powinni stanowić wzajemne wsparcie dla siebie. Rodzicielstwo to trudne zadanie zobowiązujące rodziców do zrozumienia zmieniających się potrzeb ich dzieci i do stawienia czoła zmiennym wpływom środowiska. Ochrona, którą rodzice starają się zapewnić dzieciom nie może obyć się bez kontroli i ograniczeń, dzieci zaś, chcąc dorastać i stawać się niezależnymi, muszą przeciwstawiać się naciskom i walczyć o własne racje. Podsystem dzieci. W podsystemie rodzeństwa dzieci uczą się nawiązywania relacji z rówieśnikami, sposobów rozwijania przyjaźni, radzenia sobie z nieprzyjaciółmi, próbują współpracować i walczyć o zwy- cięstwo. Uznanie autorytetu to wstęp do nauki prowadzenia negocjacji w różnych sytuacjach społecznych. Rodzina to system, którego naturą jest natura jednostek tworzących ten system. Jak pisze F. Adamski, rodzina wymaga od swych członków integralnego zespolenia celów i dążeń, podejmowanych dobrowolnie, a jed- nocześnie z poczuciem wewnętrznej konieczności (Adamski 1984). Prawidłowo funkcjonujący system rodzinny ma tendencję do zachowania równowagi, dzięki której utrzymuje własną tożsamość. To dążenie do zachowania równowagi i status quo określane jest mianem homeostazy rodzinnej. Utrzymanie równowagi jest jednym z elementów wpływających na poczucie bezpieczeństwa członków rodziny, a szczególnie dzieci, które są niezwykle czułymi odbiorcami komunikatów świadczących o zaburzeniu rów- nowagi rodziny i występujących w niej konfliktów, szczególnie w podsystemie małżeńskim. Nadmiernie silna tendencja do utrzymania homeostazy jest jednak szkodliwa, gdyż zbyt sztywne trzymanie się utartych sposobów reagowania uniemożliwia zmiany, które są motorem rozwoju. Ważną cechą systemu rodzinnego jest jego dążenie do przetrwania, mogące przybierać dwojaką postać - po pierwsze, dążenia do samostabi- lizacji systemu, po drugie tendencji do jego zmiany, pozwalającej na stwo- rzenie nowej jakości w systemie rodzinnym. Zdrowa rodzina zachowuje równowagę pomiędzy dążeniem do utrzymania status quo a tendencją do zmian wynikającą z konieczności dostosowania się do otaczającego środowiska i przechodzenia przez kolejne fazy cyklu życia rodziny. Teoria systemów rodzinnych proponuje, aby ujmować zależności między zjawiskami, bazując na zasadzie cyrkularności. Jednym z naj- ważniejszych pojęć opisujących dynamikę rodziny jest pojęcie pętli sprzę- żenia zwrotnego przeniesione do nauk społecznych z cybernetyki, ozna- czające zastąpienie liniowej zależności przyczynowo-skutkowej zależnością o charakterze cyrkularnym. System ma więc charakter dynamiczny, gdyż zmiany w zachowaniu jednego członka rodziny wpływają na zachowanie innych i na funkcjonowanie systemu jako całości. Oddziaływania te nie mają charakteru linearnego, tzn. nie można jednoznacznie wyodrębnić przyczyny i skutku, ponieważ układ wzajem- nych powiązań rodzinnych jest tak skomplikowany, że to, co wydaje się przyczyną, może okazać się skutkiem uprzednich interakcji. Sprzężenie zwrotne jest zamkniętym okręgiem, po którym krążą informacje w syste- mie, np. atmosfera rodzinna wpływa na ocenę zadowolenia z rodziny, co wpływa na pozytywne lub negatywne spostrzeganie wzajemnych postaw członków rodziny, a to z kolei ma decydujący wpływ na atmosferę rodzinną. Ogólna teoria systemów została w latach 70. wykorzystana do wyjaś- nienia procesów zachodzących w rodzinie. Ten nurt teoretyczny zmienił orientację z nastawienia indywidualnego - na jednostkę - na nastawienie holistyczne, uwzględniające cały system rodzinny. Nurt ten przyczynił się do rozwoju terapii rodzinnej i wielu terapeutów zaczęło myśleć o rodzinie w kategoriach systemu. Popularny stał się nurt antypsychiatrii, którego główny przedstawiciel T. Szasz negował istnienie patologii indywidualnej i wskazywał na ważną rolę rodziny w etykietowaniu swoich członków jako dewiantów po to, aby sprawować nad nimi kontrolę. Nurt ten zalecał np. terapię rodzinną w narkomanii. Większość współczesnych teorii wywodzących się z terapii rodzinnej oparta jest na podejściu systemowym. W latach 80. pojawiło się wiele badań uwzględniających podejście systemowe zarówno w zakresie socjologii rodziny, jak i terapii rodzinnej. Terapia ta wynikała z założenia, że zaburzenia zachowania poszczególnych członków rodziny stają się elementem łańcucha wzajemnie warunkujących się działań wszystkich członków rodziny i są rozpatrywane jako konsekwencje wadliwego funkcjonowania całego systemu. Zachowania objawowe nie mogą ulec zmianie, jeśli nie zmieni się całego systemu. Zwolennicy systemowego podejścia do rodziny stoją na stanowisku, że system rodzinny często podtrzymuje symptomy patologiczne u swych członków, gdyż jest to funkcjonalne dla rodziny i pozwala utrzymać jej równowagę. W tym sensie symptomy pełnią funkcję stabilizującą system. Zaburzenia jednostki są tu nie tyle wynikiem jej właściwości intrapsy- chicznych, ile skutkiem zaburzeń funkcjonalnych systemu rodzinnego. Aby zatem zrozumieć zachowanie jednostki, należy je traktować jako część szerszych sekwencji składających się na cały układ interakcji między członkami rodziny i badać te wzajemnie oddziałujące na siebie sekwencje. Zgodnie z założeniami systemowymi każdy symptom ma swój głęboki sens i jest sposobem przystosowania się jednostki do sytuacji życiowej. Symptomy pojawiają się wtedy, gdy sytuacje stają się psychologicznie nie do zniesienia. Nie mogąc zmienić dotychczasowych relacji z innymi członkami systemu, jednostki zmieniają swoje zachowanie wykształcając symptom, którym mogą być różne zachowania zaburzone, np. agresy wnos'ć, przestępczos'ć czy narkomania. Podstawowym podsystemem rodziny jest podsystem małżeński, pełniący najważniejszą rolę w utrzymaniu jej stabilnos'ci. Jeśli w parze tej występują ostre lub przewlekłe napięcia, małżonkowie mogą wejść w kon- flikt, walcząc o władzę w rodzinie. Jeden z małżonków, dla dobra rodziny, może podporządkować się drugiemu, prezentując objawy, które uspra- wiedliwiają zmianę jego pozycji w rodzinie. Oboje rodzice wobec nieroz- wiązanego konfliktu koncentrują się na dziecku, wciągając je w pole tego konfliktu i mogą zawierać z nim koalicje, skierowane przeciwko sobie wzajemnie. W ten sposób tworzą się trójkąty rodzinne pozwalające małżonkom skoncentrować się na problemach trzeciej osoby. Dziecko, jako najsłabszy element systemu, jest najczęściej traktowane jako kozioł ofiarny lub „delegat w chorobę”, dzieci z objawami psychopatologicznymi nie są traktowane jako ofiary relacji między małżonkami, lecz jako osoby włączone w system wzajemnych rodzinnych interakcji i podtrzymujące ten system. Uczą się one, że jedynym sposobem zwrócenia na siebie uwagi jest sprawianie sobą kłopotu. Zaburzone zachowanie jest sposobem na przywrócenie równowagi w rodzinie poprzez skoncentrowanie rodziców na problemie dziecka, co obniża napięcie i odwraca ich uwagę od nieroz- wiązanego konfliktu. Proces ten jest podstawą tworzenia się pętli sprzężeń zwrotnych, mogących prowadzić do patologii. Inni członkowie rodziny zaczynają postępować według tego samego wzoru. Te powtarzające się sekwencje zachowań nazywane są czasami „tańcem rodzinnym”, w którym poszczególni członkowie mają rozpisane role (zob. Józefik 1994). 4. Rodzina jako uniwersalny mikroświat człowieka Socjologowie rodziny zgodnie stwierdzają, że obecnie człowiek posiada silniejszą niż dawniej tendencję do zakładania rodziny, chociaż równo- cześnie i silniejszą tendencję do jej rozwiązywania (zob. Dyczewski 1994). Wyjas'nienia poszukują oni w cechach dzisiejszego technokratycznego spo- łeczeństwa. Jedną z tych cech jest zagubienie i poczucie osamotnienia. Wynika ono z faktu, że stosunki pomiędzy ludźmi zatraciły wartość, którą posiadają same w sobie, a stały się środkiem osiągania pieniędzy, władzy i sukcesu. Wśród wymogów punktualności, identycznos'ci zachowań, ich przewidywalności i skuteczności człowiek czuje się samotny pomimo licznych technicznych więzi i kontaktów z innymi. Z tą samotnością bardzo silnie związane jest poczucie ograniczenia. Człowiek działa w skompli- kowanym systemie, a przez to żyje tylko fragmentarycznie, w pośpiechu, szarpany ambicjami i konfliktami. Wszystko ma z góry zorganizowane i zaplanowane. Jest podporządkowany drobiazgowo przemyślanemu pla- nowi, a przez to mocno ograniczony w swojej wolności i w swoich decyz- jach. Świetnie oddaje to pojęcie „makdonaldyzacji” codziennego życia (Ritzer 1997). Najważniejszym kryterium oceny jest ostateczny efekt. Tworzy się w ten sposób szczególny rodzaj moralności, której kryteria nabierają cech pragmatycznych. Kształtuje to postawy zagrożenia, frustracji i agresywności. Na poszczególnych szczeblach zinstytucjonalizowanego systemu społecznego człowiek traktowany jest jako środek realizowania z góry zaprogramowanych celów. Odtrutkę na te zjawiska i stany można znaleźć bądź w różnych formach ucieczki od społeczeństwa, często przybierających formę patologii społecznej, bądź też w identyfikacji z małymi grupami, w których warto- ściowe jest już samo przebywanie z drugim człowiekiem. [ do takich grup przede wszystkim należy rodzina, która z założenia jest systemem postaw miłości (Dyczewski 1994). Postawa wzajemnej miłości sprawia, że członkowie rodziny tworzą grupę, w której jeden służy drugiemu, nie pytając co za to otrzyma. W tej to grupie również nie tyle jest ważne, co dany człowiek posiada lub co może, lecz kim jest dla pozostałych jako osoba. Najważniejsze jest to, że jednostka czuje, że na nią skierowane są wysiłki i troski innych, że znajduje się w centrum zainteresowania całej rodziny. I trzeba przyznać, że dopiero współczesna rodzina najbardziej się zbliża do tej sytuacji. W rodzinie naj- ważniejsza jest osoba, w społeczeństwie indywidualny lub zbiorowy sukces. Cele społeczeństwa (lub instytucji) osiąga się kolektywnie, ale wycinkowo. Rodzina nastawiona jest na osiąganie celów osobowych realizowanych całościowo. Te i wiele innych czynników sprawiają, że świat małżeńsko-rodzinny pozostaje dla człowieka atrakcyjny. Jednostki mogą czuć się jak twórcy i kierownicy tego świata. Ten mikroświat można też „zabrać ze sobą” wszędzie, gdziekolwiek pociągną jednostkę warunki, lepsza praca, szersze możliwości itp. Tutaj również trzeba przyznać, że dopiero współczesna rodzina mała zbliża się najbardziej do cech tego mikroświata. Dlatego spróbujemy teraz spojrzeć na rodzinę w sposób maksymalnie uniwersalny, tak aby wykazać, że można w niej odnaleźć źródła norm moralnych oraz elementarnych zasad życia społecznego w ogóle, że stanowi ona uniwersalny mikroświat społeczny człowieka. W tym kontekście należy podkreślić następujące jej cechy: 1) Rodzina jest pierwotną i podstawową instytucją społeczną. Jej istnienie poprzedziło powstanie wszelkich innych typów organizacji społecznej oraz instytucji. Żadne państwo, żadne prawo ani instytucja nie stworzyły rodziny i małżeństwa - dlatego po prostu, że rodzina jest starsza od wszelkich instytucji, od narodu i państwa, starsza od samego społe- czeństwa wreszcie. To właśnie państwo oraz jego instytucje - podobnie jak wszelkie zasady ładu społecznego - zawdzięczają swój początek rodzinie, nie odwrotnie. Sytuacja pozornie prosta i oczywista, często jednak - szczególnie w celach propagandowych - wykorzystywana do akcentowania odwrotnej zależności. 2) Rodzina stanowi uniwersalną formę życia w wymiarze całej ludzkości. Etnologia nie zna społeczeństwa ani w retrospektywie historycznej, ani obecnie, w którym by nie istniała rodzina. Teorie ewolucjonistyczne Bachofena, Morgana, Engelsa i innych, głoszące rozwój rodziny od pierwotnej hordy cechującej się bezładem płciowym, poprzez różne formy zbiorowych i grupowych małżeństw aż do rodziny monogamicz- nej i patriarchalnej - zostały całkowicie przez naukę obalone. 3) Społeczna misja rodziny wyraża się przede wszystkim nie w zapewnieniu trwałości gatunku, bo taką trwałość zapewnić mogłaby żywiołowa czy stadna prokreacja, lecz w tym, że stanowi ona fundament, warunek i wzo- rzec społecznego ładu oraz sui generis wspólnotę (jedność) leżącą u pod- staw rozwoju kultury w ogóle. 4) Rodzina w zależności od społeczeństwa, w którym występuje, posiada różne formy, różny zakres i kształt, ale stanowi zawsze swoistą całość, swoistą jedność o wyraźnie określonych cechach, które decydują o jej wewnętrznej spoistości i odrębności. Ta wspólnotowa jedność rodzinna obejmuje biologiczne, psychiczne, kulturowe i społeczne aspekty życia. Jest to wspólnota, w której przychodzi się na świat, uzyskuje tożsamość oraz kształtuje podmiotowość. Wynika to z faktu, że biologiczne rodzi- cielstwo musi zostać dopełnione rodzicielstwem duchowym, kulturowym, społecznym i materialnym. Dlatego w tej właśnie wspólnocie emocjonalne zaangażowanie na ogół dominuje nad formalnie pojętym obowiązkiem, a poświęcenie nad używaniem. Relacje w rodzinie opierają się przede wszystkim nie na tym, co poszczególni jej członkowie posiadają, lecz na tym. czym i kim są dla siebie wzajemnie. Bez tej swoistej wspólnoty rodzina byłaby tylko sumą fizycznie podobnych jednostek, nie zaś społeczną i podmiotową jednością. Jedność ta jest dla funkcjonowania rodziny tak ważna, że wszędzie zapewniają ją określone systemy nor- matywne właściwe danemu społeczeństwu. Znajduje to także swój wyraz w takich określeniach jak: „ognisko domowe”, „gniazdo”, „moja połowa”, „communio personarum" itp. Oznacza to, że jednostka rezygnuje z cząstki swojej osobowości, swojego „ja”, na rzecz nowego podmiotu - „my”. 5) Kolejną uniwersalną cechą rodziny jako swoistej jedności i wspólnoty jest jej wyraźnie określona struktura i wewnętrzne relacje w płaszczyźnie: małżeństwo - rodzice - dzieci - krewni. Poszczególne role w rodzinie z natury swojej są niezamienne. Niemożliwe jest dla danego członka rodziny występowanie w obrębie rodzinnej wspólnoty raz w takiej, raz w innej roli. Mąż pozostaje mężem, ojciec ojcem, matka matką, po- tomstwo potomstwem itp. Dla ilustracji tego stanu rzeczy można przytoczyć fakt, że w różnych kulturach istnieją różne ograniczenia i zakazy oraz różny stopień tolerancji lub akceptacji zjawisk budzących w nas moralny sprzeciw. Są kultury, w których akceptowana była lub jest niewierność małżeńska, dzieciobój- stwo, homoseksualizm, sodomia, poliandria itp. Nauka nie zna jednak kultury, w której nie istniałby zakaz kazirodztwa, czyli utrzymywania stosunków seksualnych pomiędzy najbliższymi krewnymi (pomijamy w tym miejscu nieliczne przypadki kazirodztwa rytualno-obrzędowego). Za- kaz ten jest tak powszechny w czasie i przestrzeni, że określa się go jako „tabu”. Oczywis'cie fakty kazirodztwa zdarzają się i u nas, i gdzie indziej. Traktowane są też z różnym stopniem tolerancji. Nigdzie jednak nie występują jako uznana forma współżycia. Określenie tego zakazu jako „tabu” oznacza, że funkcjonuje on pomimo trudnos'ci w uzasadnieniu lub wyjas'nieniu, dlaczego tak jest. My obecnie wiemy, że jest to zakaz racjo- nalny z punktu widzenia np. genetyki. Problem w tym jednak, że istniał on od najdawniejszych czasów oraz istnieje i dzis' w takich społecznosxiach, które nie mają o genetyce żadnego pojęcia. Nawiasem mówiąc - fakt ten przemawia przeciwko teoriom głoszącym występowanie w przeszłos'ci bezładu płciowego oraz „rodziny kazirodczej”. Z punktu widzenia nauk społecznych uważa się, że kazirodztwo wprowadza w rodzinie - jako wspólnocie i podstawowym składniku struk- tury społecznej - zakłócenie i dezorganizację w układzie ról oraz w systemie pokrewieństwa i wzajemnych więzi łączących jej członków. Zakłóca ono także społeczną identyfikację osób należących do rodziny. Wymownym przykładem takiego zakłócenia ról w rodzinie może być sytuacja, w której żonaty mężczyzna przedstawiał dalszej rodzinie małego chłopca w nastę- pujący sposób: „to jest mój brat, syn mojej żony”, dając jasno do zrozu- mienia, że ojcem dziecka jego żony był tes'ć, czyli jego ojciec. Jest to - należy podkreślić - całkiem prosta i nierzadka sytuacja. W bardziej drastycznych przypadkach ulega ona dalszej komplikacji. Choć rodzina w oczywisty sposób występuje we wszystkich typach społeczeństw, nie jest łatwo udzielić odpowiedzi na pytanie, czym ona jest w swej istocie, czyli w sposób jednoznaczny ją zdefiniować. Wynika to z wielu różnorodnych przyczyn. 1) Po pierwsze z tego, że jej kształt jest zmienny historycznie i kulturowo oraz tak różny pod wieloma względami, jak różne są społeczeństwa, w których występuje. Wszędzie jednak rodzinę wyodrębnia się na podstawie stosunku małżeństwa i pokrewieństwa. 2) Po wtóre z tego, że funkcjonowanie rodziny znacznie nieraz odbiega od oczekiwań i norm uznawanych w danym społeczeństwie za obowiązujące. Społeczeństwo pozostawia rodzinie różny margines swobody co do sposobu realizacji jej funkcji, co powoduje, że odbiega ona mniej lub bardziej od modelu idealnego. Czasem margines ten musi zostać drastycznie przekro- czony, aby pojawiła się ingerencja otoczenia lub instytucji sankcjonujących obowiązujące rodzinę normy. 3) Po trzecie wreszcie z tego, że rodzinę zwykle definiuje się z punktu widzenia określonych zainteresowań bądź z punktu widzenia określonej dyscypliny naukowej, zajmującej się tylko pewnym aspektem jej życia i funkcjonowania. Definicje takie dają więc z natury rzeczy tylko cząstkowe odpowiedzi na pytanie: czym jest rodzina? W ten sposób definiują rodzinę prawo, psychologia, pedagogika, teologia itd. Ale gdybyśmy zsumowali elementy definicji i wyniki badań nad rodziną uzyskane przez te różne dyscypliny, nadal nie otrzymamy jasnej odpowie- dzi, czym ona jest. Dowiemy się natomiast, że podstawą rodziny jest małżeństwo, ale występuje nieraz i pozamałżeńska prokreacja, że rodzina pełni w społeczeństwie pozytywną rolę, ale czasem roli tej nie pełni, że jest wspólnotą wychowującą dzieci, ale często ten obowiązek zaniedbuje, że kształtują ją motywy uczuciowe, ale często także wyrachowanie itp. Chcąc określić, czym jest rodzina, należy podjąć próbę zidentyfikowania tych czynników, które są bezwzględnie konieczne, aby rodzina była rodziną lub inaczej - których brak rodzinę unicestwia. A tych czynników jest w su- mie niewiele - w odróżnieniu od czynników, również bardzo ważnych, ale drugorzędnych, decydujących o obliczu rodziny. Uznanie tego, co nieko- nieczne za czynnik konieczny powoduje, że nasze rozumienie rodziny jest niespójne lub wręcz błędne. Z kolei uznanie czynników koniecznych i nieko- niecznych za równorzędne powoduje, że identyfikowanie tego, co czyni rodzinę rodziną, jest dowolną nominacją jakiegoś mniej ważnego czynnika konstytuującego rodzinę. I tutaj właśnie tkwią przyczyny zasadniczego pomieszania pojęć sprawiające, że wspomina się już o rodzinach homoseksualistów lub innych tego typu związkach - nazwijmy to - alternatywnych wobec dotychczaso- wych form życia rodzinnego, także w końcu określanych mianem rodzin. Nie wdając się w bardziej szczegółowe rozważania definicyjne, najogólniej można powiedzieć, że podstawowymi elementami rodziny są: a) osoby, b) relacja małżeństwa i/lub rodzicielstwa, c) swoistego rodzaju jedność wspólnotowa. A więc rodzina to grupa osób połączonych stosun- kiem małżeństwa, rodzicielstwa (adopcji) oraz pokrewieństwa, które tworzą wspólnotę, stanowiącą punkt społecznego odniesienia i oddziałują na siebie zgodnie z wyraźnie określonymi rolami. W świetle powyższych ustaleń można stwierdzić, że rodzina jest uni- wersalną formą życia społecznego. Na tej samej zasadzie, na podstawie której podkreśla się pewne wspólne cechy czy atrybuty człowieka, mówiąc, że jest on: sapiens, eloąuens, faber, ludens itd., można także powiedzieć homo familiarus. W tym kontekście nie sposób nie wspomnieć lansowanej w latach 70. teorii rodziny socjalistycznej, co posiadało swój wyraz w nauczaniu przed- miotu pod nazwą: „przygotowanie do życia w rodzinie”. Skoro rodzina jest uniwersalną cechą, atrybutem człowieka-takim jak mowa, zabawa, myśle- nie, wytwarzanie narzędzi itp. - to nie może ona oczywiście podlegać kla- syfikacji według kryteriów ideologiczno-ustrojowych. Również podstawowe jej funkcje, np. prokreacja, współżycie seksualne, socjalizacja, takiemu podziałowi się nie poddają; przypominałoby to bowiem dzielenie np. języków na socjalistyczne czy kapitalistyczne. Pierwszorzędne znaczenie małżeństwa i rodziny jako instytucji wynika z faktu, że człowiek może być w sensie osobowościowym, podmiotowym i społecznym zrodzony przez rodzinę, a nie tylko przez materialną zbieżność współdziałania dwóch organizmów fizycznych, czyli przez sumę tego co męskie i żeńskie. Taka suma byłaby bowiem płaszczyzną tylko biologiczną, gatunkową, a nie wspólnotowo-osobową, czyli ludzką. Przy pominięciu tej jedności, która decyduje o całkowicie ludzkim charakterze podmiotu rodzącego, nie ma ściśle ludzkiej, tzn. etycznej relacji pomiędzy rodzicami a dziećmi; te ostatnie są w takiej sytuacji tylko przypadkowym rezultatem przeżyć płciowych. We wszystkich społeczeństwach na straży owej jedności stoją odpo- wiednie normy. W żadnej kulturze małżeństwo nie było i nie jest sprawą osób wyłącznie zainteresowanych. Zawsze posiada ono różnie pojmowany wymiar społeczny. Wynika to z konieczności zapewnienia potomstwu legalnego czy prawego pochodzenia, które sprowadzić można do genealo- gicznej określoności zrodzonych dzieci, możliwości ich identyfikacji oraz odpowiedniego uplasowania w strukturze społecznej. Niemniej ważnym czynnikiem jest zalegalizowanie oraz społeczna legitymizacja wzajemnych uprawnień seksualnych małżonków. W ten sposób każde społeczeństwo rozciąga kontrolę nad dwiema niezwykle ważnymi dla niego sferami ludzkiej aktywności, a mianowicie: zaspokajaniem potrzeb seksualnych oraz prokreacją, czyli zapewnianiem sobie ciągłości biologicznej przy równoczesnym określaniu członkostwa społecznego każdego nowona- rodzonego dziecka. Powszechnie oczekuje się też od małżeństwa przekazy- wania potomstwu wartości kulturalnych oraz zapewniania realizacji jego materialnych potrzeb. Z pojęciem małżeństwa łączone są także inne elementy, zadania i ocze- kiwania, których zakres i znaczenie określane są typem kultury, w której obrębie małżeństwa są zawierane i funkcjonują. Z czysto socjologicznego punktu widzenia małżeństwo to pewien zes- pół środków instytucjonalnych, umożliwiających społeczeństwu realizo- wanie zadań związanych z prokreacją i socjalizacją (uspołecznieniem) swych członków oraz określających stosunki pokrewieństwa w ramach grupy, w tym przede wszystkim - przypisujących dzieciom ich rzeczy- wistych i domniemanych rodziców. Występują tu dwa elementy definicji: akcentuje się zespół zadań nałożonych przez społeczeństwo i powiązań oraz zobowiązań ludzi wykonujących te zadania. Definicja ta - pomimo jej ściśle socjologicznych walorów - ujmuje społeczeństwo podmiotowo, małżeństwo zaś przedmiotowo, traktując mał- żonków jako środek do realizacji nałożonych na nie przez to społeczeństwo obowiązków. Tymczasem podmiotowość małżonków wyraża się już w mo- mencie decyzji o zawarciu małżeństwa - w myśl starożytnej zasady „consensus facił nuptias”, czyli wzajemnego wyrażenia zgody - chociaż przyznać trzeba, że zgoda ta w różnych okresach i w różnych kulturach posiadała różny zakres dobrowolności i spontaniczności. Słuszniej więc byłoby definiować małżeństwo jako dobrowolny, spo- łecznie zalegalizowany (usankcjonowany) związek mężczyzny i kobiety, czyniący z nich wspólnotę podmiotową w celu spełnienia miłości w per- spektywie osobowej i rodzicielskiej - ze wszystkimi tego faktu skutkami społecznymi. Ta wspólnota podmiotowa posiada szczególne znaczenie we wszystkich społeczeństwach i kulturach, dlatego mocno jest ona akcento- wana już podczas ceremoniału zaślubin. Ceremoniał ów posiada różne formy zewnętrzne, które jednak zawsze mają niecodzienny charakter i w czasie których następuje usankcjonowanie-obojętnie: magiczne, religijne czy państwowe - nowego związku oraz podkreślenie powstania nowej wspólnoty. Np. u Polinezyjczyków kandydaci do małżeństwa zupełnie otwarcie i bez gwałcenia jakichkolwiek norm obyczajowych współżyją ze sobą bez obowiązku dochowania wierności. Jednakże bardzo silne „tabu” zakazuje narzeczonej spożywania posiłków z narzeczonym w jego namiocie, bo- wiem jest to zastrzeżone jako element ceremoniału zaślubin. Małżeństwo zostaje bowiem zawarte wówczas, gdy dziewczyna zaczyna prowadzić ze swym wybranym wspólne gospodarstwo domowe. W starożytnej Grecji oblubieńcy rozpoczynali wspólne małżeńskie życie od rozpalenia ogniska i złożenia ofiar na specjalnie przystrojonym ołtarzu domowym. W Rzymie z kolei młodzi przechodzili wraz z orszakiem weselnym do mieszkania męża, gdzie panna młoda gościom os'wiadczala, że staje się „panią domu swego pana”; od tej chwili nabywała szerokie uprawnienia jako matrona. W naszym kraju również w czasie uroczystości weselnych występowało i występuje dużo akcentów podkreślających początek wspólnoty małżeń- skiej. Obyczaj jest różny i zależy od regionu. W dawniejszych czasach ta małżeńska wspólnota określana była wspólnotą łoża i stołu. Separacja od łoża i stołu - jak to określano - świadczyła o całkowitym rozkładzie pożycia małżeńskiego. Tak więc nie przede wszystkim seks i łoże, ale wspólnota namiotu, ogniska domowego, stołu - czyli podmiotowa wspólnota mężczyzny i ko- biety - decydują o istnieniu i trwaniu małżeństwa. I to, że ludzie wspólnie spędzają ze sobą czas w łożu dla nikogo jeszcze nie jest dowodem na istnienie wspólnoty. Następnym elementem definicji małżeństwa jest spełnienie miłości w perspektywie osobowej i rodzicielskiej. Zagadnienie to nie jest łatwe do jednoznacznego ujęcia. Różne są formy małżeństwa, różne też pojmo- wanie samej miłości. Istnieją również związki zawierane z motywów poza- uczuciowych oraz takie, które z różnych powodów nie realizują misji ro- dzicielskiej. Z socjologicznego punktu widzenia można by opracować continuum charakteryzujące różne typy więzi małżeńskiej, od „mistycznej wspólnoty” do związków istniejących z czystego wyrachowania bądź egoizmu tylko jednej ze stron. Pomijając jednak skrajne, a więc nietypowe przypadki, trzeba stwierdzić, że jedność małżeńska, wyrażająca sens jedności ciała we wzajemnym uzupełnianiu się, stanowi formę istnienia ludzkości i należy do istotnych elementów natury ludzkiej. Bez tej jedności osobowo- podmiotowej współżycie małżeńskie ogranicza się do rozbieżnych akcji - metaforycznie ujmując - zarówno w „łożu” jak i „przy stole”. Pozostaje wreszcie omówienie spełnienia miłości w perspektywie oso- bowej. Nie ma potrzeby ani nawet chyba sensu podejmowanie prób defi- niowania miłości. Bogata literatura poświęcona temu zagadnieniu pełna jest sprzeczności i nieporozumień. Można jednak stwierdzić - co dla na- szych rozważań w zupełności wystarcza - że przejawem oraz miarą miłości jest fakt, że wspólna obecność kochających się nawzajem osób całkowicie im wystarcza i daje poczucie jakiejś pełni szczęścia. To jest właśnie „zupełne” wystarczanie sobie osób. Wystarcza im tylko tyle i aż tyle, że są razem. Obdarowują się wzajemnie nie tym co posiadają, lecz przede wszystkim tym, czym są integralnie, fizycznie i duchowo. To wzajemne obdarowywanie się sobą wynika z faktu, że po prostu istnieją i że - w ich przekonaniu - istnieją właśnie dla siebie. Ze jest osoba, która może przyjąć miłość i nawzajem nią obdarować (zob. Gagacz 1981). To podporządkowanie się miłości uwalnia osoby od podporządkowy- wania się sobie, które czyni często partnera tylko środkiem do egoistycznie pojmowanego celu. W takim ujęciu małżeństwo jest związkiem osób pod- porządkowanych nie sobie, lecz wspólnocie miłości jako celowi. Realizacja zaś miłości w perspektywie rodzicielskiej, obejmująca akty współżycia płciowego, wiąże się nierozerwalnie - w odróżnieniu od gatun- ków zwierzęcych - ze współistnieniem wymiaru etycznego, polegającego na świadomym wyrażaniu sensu rodzicielskiego, opartego na przeznaczeniu płci. Człowiek w określonych społecznie oraz wolitywnie warunkach może - zwierzę w sprzyjających mu obiektywnych okolicznościach musi. I ten sens rodzicielstwa opartego na świadomym przeznaczeniu płci zawiera społeczna legitymizacja małżeństwa, która czyni je równocześnie ważną instytucją społeczną. Małżeństwo i rodzinę jako instytucję analizuje się głównie przez pryzmat funkcji, które pełni ona w społeczeństwie. Różni autorzy i badacze przytaczają rozmaity zakres tych funkcji. Zależy to od szczegółowości ujęcia oraz zasięgu analizowanych problemów. Najogólniej rzecz biorąc, przez funkcje należy rozumieć określone zakresy skutków, które życie rodzinne wywołuje w szerszych układach społecznych. Na ogół im bardziej społeczeństwo jest rozwinięte cywilizacyjnie, im szerszą posiada sieć instytucji wspomagających rodzinę, tym jej funkcje są mniej liczne, a niektóre ulegają daleko idącej redukcji. W naszym kraju zarówno rodziny wiejskie, jak i miejskie są zaskakująco wielofunkcyjne, chociaż - w zależności od środowiska społecznego - różnicuje się tak za- kres, jak i sposób wypełniania poszczególnych funkcji. Tak więc w roz- ważaniach nad nimi coraz częściej mówi się o ich modyfikacji, a nie zaniku. Jak słusznie podkreślają A. Dodziuk-Lityńska i D. Markowska, w odnie- sieniu do wielu funkcji stwierdza się dziś znamienne zjawisko. Z punktu widzenia ogólnospołecznego ulegają one wprawdzie redukcji, ale jako za- dania i fakty życia wewnątrzrodzinnego są rozbudowane i intensyfikowane. Zmiana instytucjonalnego kształtu współczesnej rodziny polega na ogra- niczeniu bądź zaniku dawnych rygorów instytucjonalnych zarówno w odnie- sieniu do zawierania małżeństwa, jak i sposobów funkcjonowania rodziny. Współczesne społeczeństwa cechuje wielka różnorodność form życia, różnorodność systemów wartości, upodobań itp. Tej różnorodności odpowiada także różnorodność form łączenia się ludzi w związki małżeńskie lub quasi-małżeńskie. Wizje realizacji szczęścia osobistego także różnią się nieraz znacznie między sobą. Zanikanie tradycyjnych, sztywnych reguł instytucjonalnych jest bez wątpienia wyrazem humanizacji indywidualnych dążeń jednostki do realizacji własnego kształtu życia osobistego i własnej wizji szczęścia. Problem jednak kryje się w zwiększonych możliwościach nadużywania innej osoby dla często egoistycznie traktowanych celów. Innym problemem jest potomstwo, które w sytuacji wolnych związków często nie uzyskuje odpowiedniego zabezpieczenia instytucjonalnego należnych mu praw. Generalnie rzecz biorąc, najwięcej niezinstytucjonalizowanych związków małżeńskich i rodzinnych występuje w społeczeństwach, w któ- rych poziom opieki socjalnej jest wysoki, a możliwości zaspokojenia ele- mentarnych potrzeb stosunkowo łatwo dostępne (np. USA czy kraje skandynawskie). Tych krajów przede wszystkim dotyczą futurologiczne koncepcje związane z przyszłością rodziny. Czas zweryfikuje, w jakim stopniu są one słuszne. Na obecnym poziomie rozwoju naszego społeczeń- stwa pełna dezinstytucjonalizacja rodziny nie jest możliwa ze względu na groźbę zakłócenia istniejącego ładu w społecznej organizacji. Celem polityki społecznej jest takie wyważenie proporcji pomiędzy instytucjonalnymi i gru- powymi aspektami rodziny, aby z jednej strony dawały jej duży margines niezależności i podmiotowości działania, z drugiej zaś zapewniały odpo- wiedni ład wewnętrznej organizacji społeczeństwa. X ZAGROŻENIA DOTYCHCZASOWEGO WZORU MAŁŻEŃSTWA I RODZINY 1. Liberalizacja instytucjonalnych zabezpieczeń trwałości małżeństwa Jak już wspomniano, małżeństwo i rodzina są najważniejszymi i naj- wczes'niejszymi instytucjami, które wytworzyła ludzkość. Instytucje te z za- łożenia i z powodu określonych wymogów czasu miały być trwałe. Nim jeszcze powstało prawo pisane, w społeczeństwach pierwotnych działały normy porządkujące stosunki małżeńskie. Normy te dyktowało prawo zwyczajowe i nakazy religii, uzasadniały je ponadto przyczyny na- tury magicznej, religijnej i obyczajowej. W starożytnos'ci pozycja małżonków była skrajnie nierówna, mąż cie- szył się przywilejami, których żona była pozbawiona. Dotyczyło to rów- nież rozwodów - mąż, pan i władca decydował o losach małżeństwa, mógł je w każdej chwili rozwiązać. Zdrada małżeńska zagrożona była karą śmierci, lecz nie dotyczyła ona mężczyzn. Przepis ten jest charakterystyczny dla stosunków małżeńskich w starożytności; żona była własnością męża, obowiązywały ją posłuszeń- stwo i wierność wobec niego. W społeczeństwach niewolniczych zwierz- chnik patriarchalnej rodziny był pełnoprawnym panem wszystkich jej członków, żył w wielożeństwie, mógł zmusić do współżycia każdą wolną kobietę należącą do wspólnoty. Kobieta, stając się żoną pozbawiona była możliwości kontaktów seksualnych z innymi partnerami, a jej zadaniem było rodzenie i wychowywanie dzieci (zob. Rosset 1986: 27 i n.). W wiekach średnich w Europie powszechnie panowała doktryna kato- licka. sprzyjająca zawieraniu związków małżeńskich, ale nie dopuszczająca rozwodów. Z powodu częstych w tym okresie wojen rosła rola kobiet w ro- dzinie, ponieważ to one samodzielnie prowadziły gospodarstwo pod nie- obecność męża; wzrosła także rola kobiety jako rodzicielki. Kobiety stawa- ły się bardziej samodzielne przy zawieraniu małżeństwa i w trakcie jego trwania. Społeczeństwa europejskie podporządkowały swe prawo małżeńskie zasadom kościoła katolickiego, który nadał małżeństwu status sakramentu i jako taki uważał je za nierozerwalne. Wobec powszechności wiary kato- lickiej instytucja rozwodu nie istniała, a jedyną formą rozwiązania mał- żeństwa pozostała separacja i unieważnienie sakramentu orzekane przez władze kościelne. Kościół konsekwentnie głosił zasadę czystości związku małżeńskiego, godności rodziny i podniesienia statusu kobiety-żony. Chrześcijaństwo stworzyło nową strukturę rodziny oraz zmieniło jej organizację: - podniosło rangę społeczną małżeństwa, nadając mu charakter sakralny, - akcentowało wolę osób świadomie i dobrowolnie zawierających związek małżeński, ślubujących sobie miłość dozgonną i nierozerwalną, - prawa i obowiązki męża i żony zostały potraktowane na równi, - dziecko zostało uznane za najwyższą wartość małżeństwa, a rodzice zobowiązani do wychowywania społecznego i moralnego, - kobieta została wyróżniona jako matka i wychowawczyni. W krajach muzułmańskich kierowano się zasadami Koranu, który zabrania wyszukiwania pretekstu do rozwiązania związku małżeńskiego do czasu, gdy realizuje on swoje funkcje. Rozwiązanie małżeństwa może nastąpić przez wypowiedzenie przez męża słów „rozwodzę się z tobą” lub „zostałaś rozwiedziona”, innym sposobem umożliwiającym rozwód jest ślubowanie wstrzemięźliwości. Zonie przysługuje prawo rozwodu tylko wówczas, gdy zostało ono zagwarantowane w kontrakcie ślubnym. W ro- zumieniu teologów muzułmańskich rozwód jest złym, ale niekiedy jedy- nym sposobem rozwiązania narosłych konfliktów rodzinnych. Znikoma liczba rozwodów odnotowana została w przedrewolucyjnej Rosji; według istniejących w owym czasie przepisów małżeństwo mógł rozwiązać jedynie sąd kościelny na wniosek jednego z małżonków. Aby wniosek ten został pozytywnie rozpatrzony, należało spełnić jeden z trzech warunków: 1) udowodnić niewierność drugiego małżonka lub jego niezdolność do pożycia małżeńskiego, 2) współmałżonek musiał być pozbawiony praw stanu lub zesłany na Sybir, 3) współmałżonek był nieobecny przez pięć lat i nie było o nim wiadomości. Ponadto orzeczenie konsystorza wymagało zatwierdzenia przez synod; wszystkie te zabiegi czyniły proces rozwodowy bardzo skomplikowanym i czasochłonnym (półtora do dwóch lat), wiązał się też on z rozpatrywaniem intymnych stron życia małżonków. Polska w swej długiej historii jako kraj katolicki nie uznawała rozwo- dów, jednak zasadę tę można było ominąć posiadając odpowiednie środki. Zakaz rozwodów dotyczył tak naprawdę przedstawicieli warstw niższych, natomiast zamierzający rozwiązać związek małżeński przedstawiciele warstw wyższych, korzystali z kosztownych, ale zapewniających pożądany efekt procesów o unieważnienie małżeństwa. Szybszym i mniej kosztow- nym s'rodkiem było porzucenie wiary katolickiej i przyjęcie bardziej libera- lnego w tym względzie wyznania. W historii rozwodów przełomową rolę odegrała Wielka Rewolucja Francuska, która 20 wrzes'nia 1792 r. usankcjonowała rozwody i każdy z małżonków został uprawniony do wystąpienia o rozwiązanie związku. Instytucja rozwodów uległa laicyzacji, a orzekanie ich oddano w ręce sądów s'wieckich. Natomiast załamaniem się rodziny tradycyjnej, a co za tym idzie, po- czątkiem rozwodów, był przełom społeczno-ekonomiczny, który dokonał się w XIX w. Zakłócenie stosunków rodzinnych, zachwianie odwiecznych praw rządzących rodziną spowodowało stały wzrost liczby rozwodów, jeżeli nie uprawomocnionych przez sądy, to faktycznych. Gwałtowna industria- lizacja Europy Zachodniej w drugiej połowie XIX w., wyjście z domu kobiet-żon do prac zarobkowych i wczesne usamodzielnienie ekonomiczne młodzieży spowodowało wzrost liczby rozwodów i upadek autorytetu ro- dzicielskiego. Wiek XX ugruntował zmiany w stosunkach rodzinnych zapoczątkowane w wieku poprzednim. Podważenie nierozerwalności mał- żeństwa stało się faktem i jedną z cech charakteryzujących rodzinę końca drugiego tysiąclecia. P.H. Chombart de Lauwe, francuski socjolog, w połowie XX w. stwier- dził, że tradycyjny typ rodziny wielopokoleniowej w świecie zachodnim przestał właściwie istnieć, a jego miejsce zajęła rodzina nuklearna, obej- mująca tylko dwa pokolenia - rodziców i dzieci. Zdania dotyczące plusów i minusów rodziny nuklearnej są bardzo po- dzielone, niektórzy upatrują w niej przyczyny dezorganizacji współczes- nych rodzin, o czym świadczy ustawicznie wzrastająca liczba rozwodów. Niebezpieczeństwo pojawiło się także ze strony związków nieformal- nych, tzw. kohabitacji. Liczba nowo zawieranych małżeństw w krajach zachodnich kurczy się, a liczba wolnych związków stale rośnie. Następuje też coraz powszechniejsze przyzwolenie społeczne i akceptacja rozwodów. Czasy, gdy fakt rozwodu poruszał opinię publiczną, dawno już minęły. Obecnie rozwód nie jest już powodem do wstydu i nie wywołuje pow- szechnej dezaprobaty. W wypadku rozkładu pożycia strony l?ez żadnego skrępowania wnoszą sprawę o rozwód, a sąd legalizuje ten fakt w formie orzeczenia o rozwiązaniu małżeństwa. Możliwe jest to dzięki opinii pub- licznej, która nie tylko nie piętnuje rozwodów, ale uważa je za lepsze rozwiązanie niż codzienna udręka w domu dla dzieci i współmałżonka. Tolerancja opinii publicznej dla rozwodów idzie w parze z częstotliwością występowania tego zjawiska; dotyczy to także rozwodników jako kandy- datów na przyszłych małżonków. W samej tolerancji nie ma nic złego, niestety przyzwolenie społeczne na rozwiązanie małżeństwa stało się sty- mulatorem wzrostu liczby rozwodów. Liberalne prawo rozwodowe obniża także rangę małżeństwa, dając możliwość rozwiązania związku, gdyby okazał się nieudany. W miarę zwiększania się liczby rozwodów, a co za tym idzie dużej liczby związków powtórnych, a nawet małżeństw zawieranych wielokrotnie przez tę samą osobę, mass media zaczęły traktować to zjawisko jako całkiem naturalne. Nieudane pożycie małżeńskie i rozwody dzięki akceptacji - by nie powiedzieć promocji - prasy, a przede wszystkim telewizji, stały się w oczach opinii publicznej zjawiskiem naturalnym i w pełni akceptowa- nym. Propaguje się nawet rozwodowy savoir-vivre, zalecający kulturę, ochro- nę dóbr osobistych obu umawiających się stron i przyjaźń po rozwodzie. Małżeństwo zaczęto traktować jako stan przejściowy, a znaczenie tego związ- ku przyrównywać do związków nieformalnych. Praktyka wskazuje jednak, że wiele małżeństw walczy o utrzymanie raz zawartego związku, a rozwód traktuje jako niepotrzebny i możliwy do uniknięcia. Statystyki wykazują, że częstość występowania rozwodów jest wprost proporcjonalna do poziomu wykształcenia. W populacji rozwiedzionych występuje znacznie większy odsetek osób z wykształceniem wyższym, niż wynikałoby to ze struktury ludności. Wynika to z większej samodzielności ekonomicznej wykształconych kobiet, wyższych oczekiwań i wymagań oboj- ga partnerów, ale przede wszystkim ze stylu życia nastawionego na uzyski- wanie satysfakcji. Za pośrednictwem środków masowego przekazu możemy zapoznać się z modelem zachodniej rodziny - rodziny bez wyraźnych wzorów moralnych, gdzie wierność jest anachronizmem, a wielokrotne związki małżeńskie co- dziennością powszechnie akceptowaną. Jest to wynikiem przemian społecz- nych, które dokonały się w wysoko rozwiniętych społecznościach. Obecnie cały świat zmierza do podobnego stylu życia, szybkiego i wygodnego, nasta- wionego na osobiste szczęście. Dzięki takiemu nastawieniu bardzo obniżyło się znaczenie środowisk lokalnych i, co za tym idzie, kontroli społecznej sprawowanej przez te środowiska nad postępowaniem swoich członków. Młodzi obecnie znacznie szybciej uzyskują niezależność, dlatego odmawiają rodzinie prawa wtrącania się w ich sprawy. Większa ekonomiczna niezależność kobiet czynnych zawodowo wpły- wa na decyzję o rozwiązaniu małżeństwa, które nie daje satysfakcji czy jest uciążliwe. Potwierdzają to statystyki - częściej rozwodzą się kobiety czynne zawodowo niż te finansowo zależne od mężów. Niewątpliwy wpływ na częstotliwość rozwodów ma zwiększenie mobilności ludzi, rozwój przemysłu, zmiana struktury rodziny, spadek rozrodczości oraz zmiana osobistego poglądu na zadowolenie i szczęście w małżeństwie. Wszystko to sprawia, że ludzie stają się mniej skłonni do pozos- tawania w związkach małżeńskich, które nie dają im satysfakcji. Transformacja i związane z nią przemiany zachodzące w naszym kraju stwarzają warunki do naśladowania konsumpcyjnego stylu życia, co nie- wątpliwie będzie miało wpływ na obniżenie znaczenia rodziny i zaowocuje zwiększoną liczbą rozwodów w najbliższych latach. W Polsce rozpad małżeństw przez rozwód nie jest częsty i pozostaje głównie zjawiskiem miejskim. W latach 1989-1999 aż 82,4% rozwodów orzeczono w mieście. Współczynnik rozwodów równy l,2%ow roku 1998 był wyższy tylko od notowanego w Grecji, Hiszpanii, Włoszech i Słowenii. Na początku okresu transformacji ich liczba nawet się zmniejszyła, co było prawdopodobnie spowodowane utrudnieniami natury administracyj- nej, które pojawiły się, gdy w wyniku zmian organizacyjnych sądów pow- szechnych, zainicjowanych w 1990 r., przeniesiono sprawy rozwodowe z sądów rejonowych do wojewódzkich. Wydłużyło to czas oczekiwania na rozwód, wzrosły również opłaty. Najczęściej rozpadają się małżeństwa tworzone przez osoby młode, zawarte w wieku 20-24 lat i zwykle po 5-9 latach trwania (zob. Kotowska 1999: 126). 2. Dominujące przyczyny i uwarunkowania rozwodów Oto jak w największym statystycznym uproszczeniu wyglądały przy- czyny rozwodów w Polsce w 2000 r. Oficjalnie Naprawdę 33% - niezgodność charakterów 37% - niewierność 26% - alkoholizm 28% - inne 25% - niewierność 9% - niezgodność charakterów 16% - inne 2% - alkoholizm (za: Jankowska 2000). Najciekawsze z punktu widzenia analizy socjologicznej przyczyny rozwodów to „niezgodnos'ć charakterów” oraz „niewierność”. Alkoholizm potraktować można jako wyraźnie określony stan patologiczny. „Jednym udaje się miłość, innym rozwód” - pocieszają się rozwiedzeni. Ale czy istnieją udane rozwody? Psychologowie twierdzą, że nawet te najbar- dziej kulturalne kryją dramat, poczucie życiowej porażki, gorzki bilans strat i żal. Ilustrują to poniższe dane: Po rozwodzie: 46% - żyje samotnie, 40% - zawarło nowy związek małżeński, 13% - ma partnera bez ślubu, 1 % - nadal żyje z byłym współmałżonkiem. Prowadzone przez Ministerstwo Sprawiedliwości statystyki nie mogą dać precyzyjnej odpowiedzi na pytanie, dlaczego ludzie mają siebie dość. Sprawa jest jasna, gdy związek jest dewastowany przez alkohol. Ale co znaczy niezgod- ność charakterów? Zdaniem Marii Chabońkowskiej rozwód nad wyraz często ujawnia, jak niedojrzali emocjonalnie byli partnerzy w chwili zawierania związku i jak nierealistyczne były ich oczekiwania. To, co brali za miłość, było zwykle zauroczeniem seksualnym połączonym z doraźną potrzebą akceptacji, przy nasta- wieniu raczej na branie niż na dawanie. Daje się też zauważyć coś w rodzaju nowoczesnego mezaliansu, polegającego na zderzeniu różnych wzorców z do- mów rodzinnych. Wreszcie niemałą rolę odgrywa-jak to nazywają w roboczym żargonie psychologowie - „nieodpępnienie od rodziców”. Są rozwodzący się małżonkowie, którzy do poradni diagnostycznej przychodzą w asyście rodziców! Psychologowie z warszawskiej poradni skonfrontowali daty zawarcia ślubu i daty urodzenia pierwszego dziecka w diagnozowanych, rozwodzących się rodzinach. Reguły nie musiał potwierdzać wyjątek - w 100 procentach dzieci zostały poczęte przed ślubem. „Co oczywis'cie nie znaczy, że każde takie małżeństwo musi się kończyć katastrofą” - zastrzegają. Czy nowe czasy charakteryzują się jakąś nową przyczyną rozwodów? Stereotyp głosi, że ludzi najdotkliwiej potrafią poróżnić teraz pieniądze, i to zarówno ich brak, jak i nadmiar. Jednakże nasi rozmówcy tego nie pot- wierdzają (mec. Sawicki twierdzi wręcz, że nic tak ludzi nie cementuje jak wspólny interes). Jedno, co nazwaliby znakiem czasów, to rosnąca liczba kobiet występujących o rozwody. Ma to zarówno dobrą, jak i złą stronę. Z jednej - kobieta odważniej wyzwala się dziś spod przemocy i upokorzeń doznawanych w małżeństwie. Z drugiej - zdarzają się panie - jak określa to psycholog - zagubione w swoich rolach czy też - jeśli posłużyć się słowami adwokata - takie, u których dążenie do partnerstwa zabija małżeństwo. Psycholog małżeński wyraźnie stwierdza: Jestem przeciwny postawie: „Jeśli ci niewygodnie, to się rozwiedź”. Niektórzy robii) to wiele razy i nigdy nie jest im wystarczająco wygodnie. Nie należy też słuchać uwag typu: „Rozwinęłaś się, twój partner został z tyłu, poszukaj nowego, który będzie cię windował do góry". Rozwód nie może być pierwszą reakcją na kryzys w związku. To, że nic umiemy sobie radzić z konfliktem, jest dowodem, że powinnis'my szukać pomocy u fachowców, a nie zmieniać partnera. Małżeństwo to sposób na życie, a nie przygoda czy metoda poszukiwania szczęścia. 2.1. Niewierność Choć zdrada jest najczęstszą przyczyną rozwodów, aż 12% zdradzonych nie ujawnia tego przed sądem. Czy idą na rękę partnerowi? Jakub Jabłoński, psycholog z warszawskiego ośrodka psychologicz- nego INTRA (zajmujący się terapią małżeńską) wyznaje: Powiedzieć „rozwiedz'my się”, zamiast „jestem na ciebie wściekła, choć wciąż cię kocham” - to nic tylko pochopne, lecz strategicznie bezsensowne. Rozwodzić się należy przytomnie - to znaczy w ostateczności, gdy nie ma już innego wyjścia. Emocjonalnych decyzji zwykle się żałuje. Chociaż odbudowanie związku po zdradzie jest bardzo trudne, nawet jeśli to był tylko jednorazowy „skok w bok”. Zdradzony nic potrafi zapomnieć, nosi w sercu zadrę i oczekuje zadośćuczynienia. Czasem trafiają do nas na terapię pary, które przeżyły zdradę wiele lat temu. Ona mówi: „Już mu wybaczyłam”. On na to: „Żona nadal mi wypomina, w złości krzyczy: To się wyprowadź! Idź do niej! Wciąż bierze odwet.” (tamże). Inna sprawa, że wierność -jak słusznie podkres'la B. Pietkiewicz (2001) -jest przeraźliwie bezwzględna. Miłość kwitnie, przygasa, rozwija się. A wierność po prostu trwa. Można trochę kochać, lecz nie można być trochę wiernym. Jest bezwzględna jak celibat: żadnej części, połowy. „I tej oto tyranicznej konstrukcji przysięgamy dochować: będę ci wierny, niezależnie od okoliczności, w szczęściu i nieszczęściu, w bogactwie i biedzie, w zdro- wiu i chorobie, póki śmierć nas nie rozdzieli”. Udźwignąć taki ciężar jest coraz trudniej. Dawniej przede wszystkim mężczyźni bywali niewierni, dziś coraz częściej także kobiety. W obyczajowym zamieszaniu naukowcy wymyślili nawet pojęcie „wierności linearnej” - jesteśmy wierni kolejnym partnerom na kolejnych etapach życia. Póki nie poznamy następnych. Jeśli mężczyzna zostaje nakryty na gorącym uczynku z kochanką, nie świadczy to już o jego męskości, lecz o jego głupocie - mówi na łamach „Newsweeka” terapeutka rodzinna Joanna Hollands. Zdrada głęboko rani drugą osobę, więc cudzołożący starają się ją jak najstaranniej ukryć. Na- gminność procederu sprawia jednak, że coraz częściej uważa się, iż w pro- stym, bez zobowiązań skoku w bok niczego strasznego nie ma, więc nie jest on jeszcze powodem do rozwodu. W Polsce, jak i w całej Europie, im młodszy wiek, tym przekonanie to jest powszechniejsze. 60% rozwodzących się kobiet w wieku 55-59 lat jako powód podaje zdradę. Dla kobiet mających mniej niż 30 lat niewierność jest tylko w 30% powodem rozpadu małżeństwa. Z badań Lwa Starowicza wynika, że 75% Polaków wybaczyłoby skok w bok, a 10% potrafiłoby żyć z kimś, kto ma długi romans. Zdrada boleśnie rani, lecz rozwód także. Jeśli nawet nie mają dzieci, ludzie starają się do jednej rany nie dokładać drugiej. Boją się odtrącenia, utraty, poczucia przegranej. Bo, jak mówi ksiądz Józef Tischner w książce „Przekonać Pana Boga”, choć ludzie bywają w drugich związkach szczę- śliwsi niż w pierwszych, bo wchodzą w nie mądrzejsi i z większą pokorą, to odkłada się w nich gdzieś głęboko, często podświadomie, poczucie winy, krzywdy komuś wyrządzonej (za: Pietkiewicz 2001). Jednak historia małżeństwa jest także historią zdrady. Od wieków była ona przywilejem mężczyzn, ponieważ ciała kobiet, które utrzymywali i któ- rych bronili przed niebezpieczeństwem, należały do nich jak rzecz. Rzeczy przystoi trwać w gotowości do użycia. Bez buntu. Jednak buntownice byty. Kobiety za niewierność pławiono, kamienowano, zamy- kano w klasztorze, chłostano, ścigano. Nawet zgwałcona ponosiła karę. Wierne otaczano szacunkiem. Te się zapewne nie buntowały - nudne, stęchłe. nieruchawe w fiszbinach, krynolinach, gorsetach. Tłuściejące. Tak musiała wyglądać Penelopa. Odyseusz po powrocie, prócz zalotników, kazał wymordować dziewki służebne, bo wierności mu nie dochowały. Zaszlachtowałby także za to samo żonę i uchodziłby za herosa (tamże). Jak historia długa i szeroka mężczyźni równolegle do wiernych żon mieli kochanki. W renesansie piękne i wykształcone, choć z nienajlepszych rodzin, cieszyły się szacunkiem i nie musiały żyć w cieniu. W dobrym tonie było mieć jakąś' damę kameliową, kosztownego motyla przywykłego do zbytku, a nawet dwie. Mężczyźni z ludu byli wierniejsi, nie mieli s'rodkow na utrzymy- wanie kilku kobiet, bo legalnej czy nie, trzeba było wszak zapewnić utrzymanie. Największą perwersją w dziedzinie wiernos'ci były oficjalne kurtyzany królewskie - nielegalny duplikat żony, w istocie od niej ważniejszy. Instytucję kurtyzany potępił papież Pius V. Nastała wiernos'c zadekretowana. Lecz cień żony numer dwa podąża nadal wiernie za mężczyzną. W XIX w. metresa, zwana odtąd utrzymanką, zeszła do cienia. Jak pisze Maja Langsdorff w ksią- żce „Kochanka, motywy, konsekwencje” (Wyd. Bertelsmann), stając się cichą bohaterką stulecia, wypełniła mężczyznom lukę między matką a dziw- ką. Zona nie miała nic do powiedzenia. Posiadanie utrzymanki było wolą męża, żona więc sznurowała grzecznie gorset i usta, niedowidząc, jeśli oczy- wis'cie rodzina nie cierpiała finansowo i była zabezpieczona należycie przed skandalem. Utrzy manka nie wybierała, to ją wybierano. Czasem zamieniała łóżko na zamożniejsze. Żyła w zależnos'ci przede wszystkim finansowej, ukry- wając swe położenie seksualne przed swoimi i obcymi. Utrzymujący ją mężczyzna nie miał nazwy. Kochanek - to był wciąż wybraniec Maryli Wereszczakówny na przykład, s'więte słowo. Przyjaciel - słowo zbyt sza- cowne jak na związek pokątny. Triumfalne „sponsor” zaczęło być w użyciu dopiero w naszych czasach (Pietkiewicz 2001). Biologia ewolucyjna stara się wyjaśnić, dlaczego mężczyźni są niewierni. Chodzi o geny. Samiec ludzki tym więcej będzie miał potomstwa, z im większą liczbą samic będzie kopułowa!. Rozprzestrzeni swe geny w wielu egzemplarzach: ma to zapisane w podświadomości, tego słucha. Samica zaś zdolna jest do wielu [...] prób. aż reprodukcja się uda. Korzystnie jest dla niej, gdy ma wielu partnerów, z których przynajmniej od jednego uzyska zapłodnienie. Lecz kim jest zapładniający - nie jest bez znaczenia. Większy, silniejszy (lub ten który częściej pokazuje się w tele- wizji). ma z pewnością geny, w które może wyposażyć potomstwo. Jest to zapisane w podświadomości i kobiety tego słuchają. Na całym świecie grawitują one w kie- runku mężczyzn mających pozycję, pieniądze, stanowisko i klasę - twierdzi Helena Fisher, autorka europejskiego bestselleru Anatomia miłości. Wytwarzają oni więcej męskiego hormonu - testosteronu - i kobiety instynktownie zwracają się ku nim, jak rośliny ku słońcu. Natura wpisała mężczyznę i kobietę w niewierność. I tak było już w czasach jaskiniowych - sądzi Helena Fisher. Nie jesteśmy stworzeni do szczęścia, lecz do rozmnażania i z tego powodu ciągnie nas do zdrady. Z dużą skutecznością. Właśnie w czwartym-piątym roku małżeństwa, a nie w siódmym, jak dotąd stwierdzono, następuje koniec miłości - uważa Fisher. Wierność, czyli wyrzeczenie się innych partnerów, nie jest więc produktem biologii, lecz kultury. A monogamia skutkiem przymusu. Do zdrady trzeba mieć pewne predyspozycje. Obserwacje wykazują, że mężczyzna zdradzający ma już kogoś' takiego w rodzinie - ojca, brata, stryja. Wojciech Hańbowski, psycholog, jest zdania, że niewierni są mężczyźni, którzy lubią balansować na krawędzi. Mysią o sobie jako o kimś' ważnym (co zresztą pokrywa się często ze stanem faktycznym). Są odpowiedzialni, sprawni, pewni siebie i inteligentni, ambitni, dynamiczni. Sprawia im satysfakcję, że trzymają w ręku los innych i do nich należy decyzja, jak postąpić. Lubią żyć. Rozpiera ich testosteron. W stagnacji umierają. Kwitną w intensywnos'ci. Jednak zdradzając, zwykle z popłochem odsuwają mys'1 o rozwodzie. Znudzeni żonami - jakoś' je ciągle kochają. Bo z całą pewnosxią można kochać dwie osoby naraz. Co trzeci kochanek - szacuje Maja Langsdorff - to lekarz, psycholog, nauczyciel, dziennikarz. Statystyczny cudzołożnik ma 37 lat i jest dużo starszy od kochanki. Niektórzy badacze wysuwają tezę, jakoby cudzołożnicy byli niedojrzali emocjonalnie i z nalotem neurotycznym (tamże). Najgorszy kochanek to taki, któremu zdrada przytrafia się jedyny raz w życiu. Od razu dramat, miłość tragiczna, pożar, szaleństwo. Zachowuje się jak obłąkany. Powia- damia żonę. Ona zresztą sama widzi, co jest. Kobiety mają w tej materii pierwotny instynkt wzrokowy. Piszą o tym poważni badacze problemu. Widzą zdradę w oczach. Jednorazowy cierpi, a z nim żona. Miotają się i z tęsknotą spoglądają na kurki w kuchence gazowej. W odróżnieniu od cudzołożników-recydywistów częściej zo- stawiają swe żony. Z nowymi długo jeszcze hamletyzują. Potem przysiadają, na- bierają brzucha i starają się nie myśleć o tym. co się wydarzyło. Z licznych badań potwierdzonych również przez Maję Langsdorff wynika, że w większości związków pozamalżeńskich wcale nie chodzi o seks, przynajmniej nie w pierwszym rzędzie. Angielska socjolog Anette Lawson, specjalizująca się w niewierności małżeńskiej, jest zdania, że obecnie, kiedy mężczyźni nie mogą już czuć się panami ciał swych kobiet, towarem wymiennym w cudzołóstwie częs'ciej jest bliskość niż seks. Jedno zresztą bierze się z drugiego. Badania holenderskiego psychologa C. Wotersa, 0 czym donosiło pismo „Charaktery” (wrzesień 2000 r.), skłaniają do przypuszczeń, że w seksie następuje wzrost „poziomu głodu”. Chce się więcej 1 więcej, a tu przeciwnie - jest coraz mniej. Następuje smutny „efekt Coolidge‘a”, nazwany tak od nazwiska amerykańskiego prezydenta. Zwie- dzał on raz fermę kur. Prezydentowa widzi w nieustannej akcji koguta - dużo on tak może? - Dziesiątki razy, odpowiada przewodnik. Powiedzcie to mojemu mężowi - mówi dama. Ciągle z tą samą? - dopytuje się prezydent. - Nie, ciągle z inną - mówi przewodnik. - Powiedzcie to mojej żonie. Brak intensywnych doznań w małżeństwie spostrzegany jest jako źródło monotonii, pustki. Mdłe szkło - ani bliskos'ci, ani czułos'ci. Jednych -jak pisze Wiesław Łukaszewski w „Charakterach” - pragnienie doznań skłania do wspinania się po górach. Innych do szukania ich u nowego partnera. Nuda zabija, monotonia dusi. W okolicach piątego, a już naj- pewniej w czternastym roku małżeństwa ktoś rzuca duszącemu się koło ratunkowe - siebie (tamże). Pod koniec lat 80. tytuły artykułów o zdradzie dramatyzowały: „Przyz- nać się czy nie?”, „Jak sobie poradzić z pragnieniem zdrady?” - i dalej w tym stylu. Przed trzynastoma laty w „Cosmopolitan” pisano: „Zdrada jest niemoralna. Aby tego przestępstwa nie obciążać niezręcznością, trzeba głęboko pomyśleć: czy w ogóle warto?” Kilkanaście lat później moralne subtelności, jeśli gdzieś istnieją na łamach prasy europejskiej, to są gdzieś wstydliwie pochowane. Nie ma cudzołóstwa, jest radosne zdobywanie mężczyzny, nieważne czy ma on obrączkę, czy nie; wśród pigułek, podpasek, kremów, specjalnych westchnień, specjalnych jęków, spojrzeń, technik i gimnastyk. Co się naży- jesz, to twoje. Nurt ten wkroczył z Zachodu na nasz grunt, zdawałoby się mocno impregnowany tradycją galanteryjno-patriotyczno-religijną. Wydawcy pism pornograficznych, przewidujący wielkie przeszkody w namówieniu polskich dziewczyn do pomofotografii, nie mogli się nadziwić, ile zaczęło się zgłaszać dziewczyn i kobiet porządnych, uczących się, pracujących, gotowych za wcale nieduże pieniądze do ginekologicznej wiwisekcji przed fotografem. Przeprowadzanej nierzadko przez narzeczonych i mężów. Powód? Przeżyć coś niecodziennego, fascynację, przygodę. Toteż nie ma się co dziwić, że w polskiej prasie kobiecej kolorowy seks bez ograniczeń jest tematem stałym i z moralnością żadną się nie kojarzy. Co więcej, rezygnacja z tego powoduje podobno natychmiast spa- dek sprzedaży. Obserwuje się na świecie, co podaje „Newsweek” jeszcze sprzed lat czterech, że gdy starsze kobiety miały w przeszłości znacznie mniej roman- sów od mężczyzn w tym samym co one wieku, to odwrotnie jest teraz z dwu- dziestokilkuletnimi. One mają ich więcej niż równolatkowie mężczyźni. Choć w starszej grupie też powoli wzrasta chęć spożycia. Te, które nie zdążyły się nażyć, gdzieś po czterdziestce gorączkowo starają się naprawić ten błąd. Są ruchliwe, towarzyskie, lubią rozrywki. Rozwijają w sobie egoizm, który nikogo, ich zdaniem, nie rani. Same również nie pozwalają się ranić. Wzboga- cają sobie po prostu życie kochankiem. Wiele z nich sprawia sobie kochanka w poczuciu, że nie uczestniczy w suk- cesie finansowym i zawodowym męża. Widzą ponadto, że on ten sukces ozda- bia na boku czymś długonogim. Więc biorą rewanż z czymś młodszym i spraw- niejszym od męża. „Zasponsoruję młodego chłopaka w zamian za dyskretny seks” - czyta się w ogłoszeniach. Czasem anonsy są wyuzdane. Kobiety, które je dają, otrzymują, jak twierdzą znawcy przedmiotu, równie wyuzdane odpowiedzi i na tym polega ich zdrada: w intencji i w wyobraźni. Czasem jednak pogubione, upokorzone i nieszczęśliwe trafiają do psy- choterapeuty. Żony ludzi ze świecznika to od jakiegoś czasu nowa grupa pacjentek w tych gabinetach. Jeżeli zaraza zdrady lejąca się z pism popularnych nie rozpleniła się jeszcze w podobnych jak na Zachodzie rozmiarach, to czas taki nieuchron- nie nadejdzie. Wystarczy poczytać pisma dla dziewczyn: ziarno zostało rzucone. Z badań Lwa Starowicza wynika, że im młodszy jest wiek Pola- ków, tym bardziej ich obyczaje seksualne podobne są do tych na Zachodzie. Już teraz, jak wynika z badań seksuologa Zbigniewa Izdebskiego, co trzeci Polak nie jest pewny wierności męża lub żony. Trzech na sto jest o zdradzie przekonanych. Mariola Bieńko, socjolog z Uniwersytetu War- szawskiego, podaje wyniki następujące: 83% badanych przez nią mężczyzn przyznało się do zdradzenia żony, a 63% zdradziło kilkakrotnie. Jest jeden mały problem. Emancypacja, równe szanse przyniosły także równe szanse złamania sobie życia - mówi Marlene Cassiano, psychiatra z USA. Dla kobiet, po staremu, chyba większe (Pietkiewicz 2001). 2.2. Niezgodność charakterów - błahe przyczyny rozwodów Pokłóciliśmy się a więc rozwód. Młodzi małżonkowie coraz łatwiej podejmują taką decyzję. Co piąta rozwodząca się para nie wytrzymała ze sobą dłużej niż cztery lata. Ich rodzice, zamiast gasić konflikty, podgrzewają atmosferę. Wzrasta liczba kobiet, które opuszczają dom i porzucają dzieci (Frankowska 1999). Przedwczesne rozwody młodych małżeństw to również efekt nieprzygotowania starszych do bycia teściami i dziadkami. Dzieci zaskakują ich często nieplanowaną ciążą czy też zbyt wczesną decyzją o ślubie. I oto ukochany jedynak czy wypiesz- czona córka znikają z domu. Rodzicom „świat się wali” i podświadomie pragną by dziecko wróciło. „Wielokrotnie miałam wrażenie, że gdyby nie teściowie, udałoby mi się młodych pogodzić" - mówi sędzia Myszkowska. Sędzia Irena Kamińska z Sądu Wojewódzkiego w Lodzi często pyta rozwodzących się, czy mieli ze strony rodziny jakąś pomoc, czy ktoś próbował ich godzić. „Para, którą ostatnio rozwodziłam, bardzo była zdziwiona tym pytaniem. Im po pół roku małżeństwa coś nie wyszło, więc wrócili do swoich rodziców. Jednej parze na sto ktoś starszy próbuje tłumaczyć”. „Inni, których rozwodziłam - mówi sędzia Alicja Myszkowska z Sądu Wojewódzkiego w Lodzi - upierali się, że ujawniła się niezgodność charakterów, bo ona gotuje nie to, co on lubi. Gdy widzę takie małżeństwa, jestem przekonana, że ich następne związki też się rozpadną, jeśli oni nie dojrzeją. Rozwodziłam niedawno 25- letniego młodzieńca z drugą żoną: z pierwszą rozstał się, gdy miał 22 lata”. „A gdy zapytać, co wiedzieli o sobie przed ślubem - mówi Jacek Browiński, kierownik Rodzinnego Ośrodka Diagnostyczno-Konsultacyjnego w Warszawie - okazuje się, że prawie nic. Krótki czas narzeczeństwa, wspólne wypady do pubu”. Zagorzałymi kibicami takich rozwodów są rodzice obu stron. Mówią: ty się córeczko (synku) rozwiedź, a my ci pomożemy. Sędzia Myszkowska nazywa to „rozwodami teściów", bo nawet na rozprawie rodzice chcą mówić za młodych. New Age wkracza także na sale sądów. Przez ręce Teresy Bielskiej-Sobkowicz, przewodniczącej wydziału cywilnego Sądu Apelacyjnego w Warszawie, przeszło już kilka apelacji, gdzie kobieta domagała się rozwodu, ponieważ wskutek seansów bioterapeutycznych zmieniło się jej biopole, odblokowały się wewnętrzne zahamowania, stała się wolniejsza, poczuła własną siłę i nie chce dłużej trwać w mał- żeńskich pętach. Istnieje też nowe zjawisko: coraz częs'ciej kobiety odchodzą do innego mężczyzny i zostawiają dziecko z ojcem. W młodych małżeństwach coraz więcej zdarza się seksualnych niespodzianek. Dziś on czy ona bez najmniejszego skrępowania mówią na przykład na sali sądowej: tak. jestem homoseksualist(k)ą. Czasem jeszcze dodają: upewniłem(am) się w czasie małżeństwa (za: Frankowska 1999). Ponieważ przygniatającej większości rozwiedzionych małżonków nie sposób czynić zarzutu, że do swego nieudanego małżeństwa od samego początku podchodzili niepoważnie lub że zawarli je dla żartów, z potrzeby przygody, ze zwykłej ciekawości czy dla uzyskania glejtu erotycznego, kluczową sprawą stają się przyczyny rozwodów. Złożona natura człowieka sprawia, że ich katalog jest ogromny, dlatego nauka zajmuje się tylko niektórymi z nich, powtarzającymi się najczęściej w procesach rozwodowych jako przyczyny sprawcze rozkładu pożycia małżeńskiego. W okresie powojennym w ustawodawstwach i w doktrynie lansowany był pogląd, że podstawą rozwodu mogą być tylko tzw. ważne przyczyny, przy czym ocenę, czy dana przyczyna jest ważna, pozostawiono sądom. Wnet jednak okazało się, że nie tylko poważne przyczyny prowadzą do rozkładu pożycia małżeńskiego i rozwodu, ale nawet bardzo drobne i na pozór błahe mogą wywołać dysonans między małżonkami i oziębienie stosunków, a na dłuższą metę stać się zarzewiem poważnych konfliktów, które narastając, wywołują nieufność, zawód lub nawet odrazę do współ- małżonka, a stąd już tylko krok do rozwodu. Dlatego „ważne powody” stopniowo traciły na znaczeniu. Kiedy bowiem rozkład pożycia jest zupełny i trwały, to drugorzędne zna- czenie ma kwestia, jakie przyczyny do tego doprowadziły. Nauka zajmuje się następującymi przyczynami rozkładu pożycia, które najczęściej prowadzą do rozwodu: niewierność współmałżonka, niedobór seksualny, niegospodarność współmałżonka, zazdrość współmałżonka, sprawy finansowe, chęć posiadania (lub nieposiadania) dzieci, alkoholizm (lub inne nałogi) współmałżonka, metody wychowania dzieci, bezpłodność współmałżonka, różnice światopoglą- dowe, narkomania, skłonność do hazardu, rywalizacja zawodowa (konkuren- cja), choroba współmałżonka, przestępstwo współmałżonka, stosunki z teś- ciami, złe warunki mieszkaniowe, długotrwała rozłąka, wady charakteru, znacz- na różnica wieku, znaczna różnica poziomu wykształcenia, przedślubna ciąża żony, powodująca przeważnie wymuszenie małżeństwa (tzw. brzuchoszantaż). Upowszechnia się jednak zbyt wiele błahych i niezwykle oryginalnych przyczyn rozwodów, które świadczą chyba o niezrozumieniu istoty związku małżeńskiego. Oto przykłady: Piotr zawsze byt trochę leniwy. [...] Nigdy nie chciał prać swoich rzeczy, twierdził, że nie wie, jak się włącza pralkę. Prałam więc jego ciuchy razem ze swoimi. Pa- miętam, że kiedy protestowałam, twierdził: „Naczytałaś się feministycznych pism i nie wiesz, gdzie jest twoje miejsce”. Pewnego razu po praniu Piotr nie mógł znaleźć jednej skarpetki, no i zaczęło się: „Zgubiłaś mi skarpetkę. Tak, to na pewno ty, bo ty jesteś złośliwa. Odkupisz mi skarpetkę!”. Nie było ważne, że uprałam, powiesiłam, żeby wyschły, a potem zdjęłam jego rzeczy. Najważniejsza była zaginiona skarpetka. Po tej awanturze wiedziałam, że to już koniec, że więcej nie zniosę. Spakowałam się i po prostu wyprowadziłam (za: Szymanek 1999). Pewna Angielka z Birmingham uzyskała rozwód tylko dlatego, że jej mąż śpiąc trochę chrapał. Inna pani. mieszkanka Paryża, rozwiodła się z mężem, sędzią do spraw rozwo- dowych. Jako przyczynę rozwodu podała w pozwie: „Kto tak chętnie udziela roz- wodów, nic traktuje małżeństwa poważnie”. Znana i popularna artystka filmowa z Hollywood rozwiodła się z mężem, znanym także aktorem, z tej racji, że małżonek - jej zdaniem - nie czyścił starannie paznokci. Pewien Szwed z Goeteborga uzyskał rozwód z żoną, aktorką teatralną, która grając rolę kochanki, zdaniem męża całowała się z partnerem wcale nie sztucznie i dłużej nawet niż wymagał reżyser. Mieszkanka Bordeaux uzyskała rozwód, ponieważ jej mąż przyrzekł solennie, że rzuci palenie i słowa nie dotrzymał, gdyż: „notorycznie palii potajemnie w garażu, piwnicy lub na strychu”. Wielce ciekawy byl też powód rozwodu pewnego menedżera z Nicei, który rozwiódł się z żoną, gdy mimo jego stałych nalegań nie chciała przytyć, a on nie znosił chudych kobiet. Sąd w Budapeszcie rozwiązał małżeństwo pewnego Węgra, gdyż jego żona zniknęła z domu na 4 lata i po powrocie uporczywie odmawiała wyjaśnienia, gdzie była i co robiła w czasie tej nieobecności. Nauczycielka z Monachium uzyskała rozwód, ponieważ jej mąż miał, wedle niej, obrzydliwy zwyczaj noszenia stale rąk w kieszeniach. Znana modelka z Wiednia uzyskała rozwód z mężem, cenionym fotografem, który, mimo jej nalegań, nie chciał zarzucić łowienia ryb. Pewna krakowianka rozwiodła się z mężem, gdyż mąż „maltretował ją psychicz- nie", złośliwie odmawiając nazywania jej po imieniu i demonstracyjnie, zwłaszcza gdy w domu byli goście, zwracał się do niej. zresztą zgodnie z rzeczywistością - „babciu". Urzędnik z Chicago uzyskał rozwód z powodu oziębłości płciowej żony. Jako wyłączny powód rozwodu podał, że jego żona była do tego stopnia oziębła, że w czasie seansów miłosnych nie tylko zasypiała, ale nawet chrapała. Przyczyną rozwodu robotnika portowego w Leningradzie stała się wielka słabość jego żony do rozmów telefonicznych. Udowodnił bowiem, że żona cały wolny czas. miast domowi i jemu, poświęca rozmowom telefonicznym, których średnia norma wynosiła 4.5 godziny dziennie. Sąd w Brukseli udzielił rozwodu mieszkance tego miasta, której mąż zdecydo- wanie odmawiał nauki tańca, a ona uwielbia taniec, bez którego nie wyobrażała sobie życia. Przyczyną rozwodu pewnej Kanadyjki z Winnipeg stała się drobna niezaradność męża: małżonek nigdy nie potrafił dobrać do ubrania właściwego krawata. Pewien lekarz z Londynu został pozwany przez żonę o rozwód, ponieważ wsypał do jej łóżka torebkę hodowanych w klinice pcheł. Rozwód zapadł na pierwszej rozprawie. Wreszcie pewien Anglik z Londynu uzyskał rozwód z żoną, ponieważ małżeńskie łoże zajęte było stale przez 50 kotów, które trzymała jego zakochana w zwierzętach żona. Te przytoczone ad lioc przykłady przyczyn rozwodowych drobnego kalibru tylko pozornie wydają się mało poważne czy też s'mieszne. Pamię- tajmy, że wszystkie te pary traktowały decyzję zawarcia małżeństwa po- ważnie. Oznacza to, że przyczyny rozwodu przedstawione w pozwach rozwodowych okazały się wystarczająco doniosłe by zburzyć pożycie mał- żeńskie, więzy uczuciowe i doprowadzić bądź do trwałego i zupełnego rozkładu pożycia, bądź do sytuacji, w której pod jednym dachem żyć już nie sposób. Człowiek nie jest robotem, którego można programować. Przy całym zrozumieniu doniosłości znaczenia silnej i zintegrowanej rodziny trzeba zdać sobie sprawę, że ani drogą legislacyjną, ani z pomocą judykatury czy religii niczego wymusić nie sposób. W rodzinie początku XX w. bezpośrednia relacja osobowa małżonków oraz ich kontakt wzajemny był ograniczony. Stąd też nawet duże różnice charakterów, poglądów czy temperamentów nie miały większego wpływu na losy małżeństwa i rodziny. Ścisły rozdział obowiązków i uprawnień, określony dokładnie zakres świadczeń sprawiały, że nawet wzajemne nie- chęci nie zagrażały bezpośrednio samemu małżeństwu, uważanemu zresztą za bezwzględnie trwałą sytuację życiową. Małżonek, małżonka - dobry czy niedobry, był czymś otrzymanym, niezależnym od człowieka, czymś losowym. Małżeństwo mogło nie zaznać miłości, a i kontakt wzajemny małżonków mógł być zredukowany prawie do minimum. Traktowanie współżycia seksualnego małżonków jako obowiązku, czułości i serdeczności jako daru zmniejszało znacznie szanse przeżywania niezadowolenia czy zawodu. Pragnienia uczuciowe w rodzinie kierowały się raczej w dół, ku dzieciom, skąd łatwo przychodził odzew uczuciowy. To proste i surowe pojmowanie małżeństwa uległo daleko idącym zmianom. Przyniósł je czas, rozwój środowisk miejskich, uprzemysłowienie, przemiany obyczajowości. Jednocześnie skurczenie się rodziny zarówno co do liczby jej wspólnie mieszkających członków, jak również samej przestrzeni życiowej, zagęściło ogromnie wzajemne kontakty. Zanik funkcji ekono- micznej rodziny jako wspólnego warsztatu pracy zatarł poprzednio jasny i przejrzysty podział obowiązków i uprawnień. Coraz silniej zaznacza się rola małżeństwa i rodziny jako azylu intym- ności i odprężenia w zagęszczonym i pełnym nacisków społecznych życiu współczesnego świata, co manifestuje się silnie przeżywaną przez czło- wieka potrzebą akceptacji. Małżeństwo w naszych czasach to sprawa pry- watna dwojga ludzi, silnie powiązanych emocjonalnie, nastawionych na osiągnięcie wzajemnej satysfakcji. Byłoby jednak nonsensem upieranie się, że życie małżeńsko-rodzinne w naszych czasach jest rzeczą łatwiejszą niż na początku XX w. W nowych warunkach cywilizacyjnych małżeństwo jest jeszcze bardziej konfliktowe i pełne sprzeczności. Rodzina jako grupa wyszła z układu patriarchalnych stosunków oraz sztywnych społecznych stereotypów, a nie doszła jeszcze do innego (czy innych) powszechnie akceptowanego układu. Stąd duże pole do futurolo- gicznych rozważań zarówno optymistycznych jak i katastroficznych oraz społeczne odczucie zagrożenia jej istoty (Jaszczyńska 2000). 2.3. Patologia więzi rodzinnych Narastający lawinowo proces rozpadu małżeństw musi być dostrzegany i analizowany w konteks'cie całokształtu zachodzących zmian społecznych. Społeczno-kulturowe i obyczajowe przyczyny tego zjawiska mogą bowiem bliżej wyjaśnić, ku czemu zmierza proces przemian współczesnej rodziny. Świetną analizę tego problemu daje w swoich pracach naukowych i publicystyce socjologicznej M. Trawińska (1980), za którą warto przyto- czyć szerzej liczne wnioski i generalizacje. Podkreśla ona, że wzrost znaczenia osoby w układach instytucjonalnych dotyczy także rodziny. Dlatego też coraz częściej spotykamy oczekiwania „szczęściodajności” małżeństwa i rodziny, a coraz rzadziej postawy hero- izmu, wyrzeczeń na rzecz tych instytucji. Stąd także zapewnienie równo- wagi psychoemocjonalnej obojga partnerów urasta do jednego z najważ- niejszych celów małżeństwa i określane bywa nazwą sukces, która wypiera starsze określenie - przystosowanie. Tradycyjna rodzina, z wyraźnymi wzorami zachowań dla płci, wieku, pozycji w rodzinie, wychowująca do ograniczonej liczby ról, które mogły się człowiekowi przytrafić w ciągu jego życia, wpajająca liczne normy obowiązujące w sferach działania rodzinnego i publicznego, zarówno chroniła swoich członków przed aspiracjami szczęściodajności więzi małżeńskich, jak i wymagała przystosowania do realiów współżycia pary. Nierozwiązane konflikty wewnętrzne osoby rzadziej stawały się więc przy- czyną konfliktów zewnętrznych, a nawet, godząc w więzi pary małżeńskiej, słabiej oddziaływały na rodzinę, na jej niezbywalne funkcje rodzenia i wy- chowywania dzieci. Błędem byłoby sądzić, że w tym tradycyjnym układzie nie znalazło się miejsce na postawy antagonistyczne czy w ogóle szerzej - na zasadę antagonizmu w relacjach rodzinnych i małżeńskich. Był to jednak antago- nizm, który nazwać można względnie zrównoważonym - antagonizmem płci, pokoleń, osób wzajemnie sobie potrzebnych, uzupełniających się w działaniach. Próby sił, postawienia na swoim, były jednak ograniczone wyraźnie czytelną rolą gospodarza, ojca rodziny, matki dzieciom, w których to rolach względy opiekuńcze i punkt widzenia dobra całos'ci rodzinnej eliminowały indywidualne „siłowania się” partnerów. Wyraźnie określone role zapobiegały „przetargom” małżeńskim we wkładach w dobro rodziny, bo była to powinność, która wynikała z godnos'ci pozycji rodzicielskiej, małżeńskiej, a nie z równoważności wzajemnych świadczeń: pracy, pie- niędzy, czasu itp., czujnie mierzonej przez partnerów. Przy zmianie ról w rodzinie, przy ich niejasności, przy zmianach zew- nętrznych, którym podlega rodzina, zaostrzyły się procesy antagonistyczne między płciami, więcej jest niezdecydowania w pełnieniu funkcji, ale i we wzajemnym stosunku, więcej zamieszania wokół sensu małżeństwa, co nader często prowadzi do wrogich wobec siebie postaw partnerów. Patologia więzi w rodzinie występuje w trzech podstawowych ukła- dach: a) rodzina pochodzenia i młode małżeństwo, b) partnerzy małżeńscy między sobą, c) rodzice i dzieci przebywające z nimi we wspólnym gos- podarstwie domowym. Inną sprawą jest patologia więzi krewniaczych, które, jak się wydaje, słabły od dziesiątków lat, co pozwalało mówić o małej rodzinie i nega- tywnych skutkach jej izolacji wobec systemu krewniaczego. Obecnie obser- wujemy odradzanie się więzi krewniaczych opartych o zasady wymiany usług, zabezpieczenia materialnego i emocjonalnego, szukania doraźnej pomocy. Patologia więzi w układzie: rodzina pochodzenia i młode małżeństwo wydawałaby się mniej groźna niż w innych układach, gdyby była zjawis- kiem krótkotrwałym i nie miała epilogów w rozwodach. Przewidywania co do malejącej roli rodziny pochodzenia w małżeń- skich losach dzieci nie sprawdziły się w naszym kraju, a zjawisko to ma zarówno swoje plusy, jak i wiele minusów. Niewątpliwie zmalała rola rodziny pochodzenia w doborze małżeńskim (dom rodzinny nie bywa miej- scem poznania, wpływ rodziców na decyzje jest ograniczony), ale nie ozna- cza to wcale, że rodzina pochodzenia nie śledzi skutków tego doboru i nie ponosi jego konsekwencji. Współmieszkanie z teściami czy własnymi ro- dzicami, korzystanie z ich pomocy materialnej, usług, porad, wywołuje patologiczne układy więzi: antagonizm, jednostronną zależność, siłowanie się, dominację i uległość, egocentryzm dzieci i wnuków. Nader często takie patologiczne układy kończą się rozpadem związku. W przypadkach małżeństw osób małoletnich życzliwość ze strony rodziców i teściów jest podstawowym czynnikiem zapobiegającym rozpadowi małżeństwa, nato- miast rozpad taki następuje siedmiokrotnie częściej wśród małżeństw mie- szkających z teściami w porównaniu z mieszkającymi osobno. Tradycyjne wychowanie nie przygotowało współczesnych rodziców do równego wartościowania człowieka dorosłego i dziecka jako osoby. Typowe dla patologii więzi jest w tym układzie traktowanie dziecka jako wartości „dla nas”, przecenianie nawet w pierwszym okresie rozwoju jego istnienia (nadmierna troska o egzystencję), a następnie brak traktowania go równoprawnie jako nastolatka czy dojrzewającego osobnika. Patologia więzi małżeńskiej może się rozwijać i w pełnych strukturach i przy zupełnie poprawnym pełnieniu przez rodziców wobec dzieci funkcji gospodarczych, zabezpieczających, czasem nawet (choć rzadziej!) socjali- zacyjnych, a nawet i przy wzmożonej prokreacji, której motywem bywa właśnie poprawa więzi. Ileż to razy słyszy się, jak mężczyzna mówi, że żona zmieni się, gdy będzie miała dziecko, a żona twierdzi, ze podjęła de- cyzję urodzenia jeszcze jednego dziecka, sądząc, że zwiąże męża z domem. Rozpatrując związek partnerski w jego cyklu, w stadiach rozwojowych, możemy mówić o patologii więzi na etapie doboru, np. o braku konkretyzacji uczuć w stosunku do przyszłego męża. Podejmuje się więc decyzję małżeńską z konformizmu, z rozmaitymi motywacjami zdroworozsądkowymi, kochając wiele różnych osób tak samo (rodziców, przyjaciółkę, partnera) bądź też „człowieka w ogóle” lub zakładając, że się przyzwyczai do roli, a więc i do osoby. Na przeciwległym krańcu pojawiają się jako niebezpieczeństwa zbyt silne, zaślepiające uczucia, amok powodujący liczne pomyłki co do cech kandydata, kiedy to bierze się za nieśmiałość zwykłą oziębłość uczuciową a brak odpowiedzialności wydaje się urokiem osobistym partnera. Wszelkie jednowymiarowe kryteria doboru stanowią zagrożenie przyszłości układu małżeńskiego i żadne z nich nie stanowi rękojmi sukcesu: ani jednostronne widzenie człowieka jako kandydata do roli męża („stworzony na dobrego męża”), ani widzenie w nim obiektu zaspokajania wielu naszych potrzeb („przy nim będą się czuła kobieco i bezpiecznie”), ani widzenie go poprzez zajmowaną pozycję społeczną („szanowany człowiek”, „domowy ołtarzyk”), ani nawet nadanie wartości osobie ze względu na nią samą, na jej cechy. Ludzie się zmieniają w ciągu małżeństwa i, mimo że mają w różnych okresach różne priorytety, a może właśnie dlatego, chcą być traktowani, i powinni być traktowani, w różnych sytuacjach wielowymiarowo. Przewidywanie rozwoju partnera, kierunków zmian jego osobowości, podobnie jak przewi- dywanie własnego rozwoju poprzez układ małżeński, chroni mężów przed „wyrośnięciem” z małżeństwa, a żony przed nienadążaniem za awansem męża (choć bywa i odwrotnie). Patologia więzi może wystąpić już na etapie rodzicielstwa, bo dziecko sprzyja przemodelowywaniu wzajemnych stosunków, budząc choćby nowe uczucia czy umacniając już istniejące. Mimo że mężczyźni coraz rzadziej odrzucają doświadczenia uczuciowe z kontaktów z małym dzieckiem, to jednak jest wielu takich, którzy dziecko traktują jako przeszkodę w miłości małżeńskiej, bywają zazdrośni o macierzyńskie uczucia, a nawet wrogim postawom wobec dziecka nadają rozmaite racjonalizacje, że „to nie moje dziecko”, albo że „jeszcze jedna kobieta w domu, to o jedną za wiele” itp., a następnie przenoszą wrogie postawy na żonę. W trakcie trwania małżeństwa występuje cała gama przypadków nieprzystosowania, które nie w każdym małżeństwie utrwalają się jako jego patologia. Najczęściej występujące to: niecenienie swojej wzajemnej obecności, nieumiejętność wypowiadania swoich stanów uczuciowych, nieumiejętność formułowania sensownych zadań, tak bliższych jak i dal- szych, stany lękowe, rozmaite formy ucieczek: w chorobę, w alkoholizm czy w depresję. Małżeństwo nie może też być obszarem lokaty wszystkich oczekiwań dotychczas nie spełnionych, nieograniczonej intensyfikacji więzi uczu- ciowych na niekorzyść innych, bo patologią są nie tylko niedobory uczuć i oczekiwań, ale i ich nadmiary. Można nawet powiedzieć, że im bardziej globalny charakter nadziei i im bardziej jednostronny charakter ekspresji uczuciowej czy seksualnej, tym mniejsze szanse na ich spełnienie, a większe na tajone agresje, jako reakcje na ciągłe frustracje płynące z rozczarowań. Na znaczenie patologii więzi małżeńskich zwrócono uwagę w trakcie badań nad neurotycznością (za granicą - Cattel, w Polsce - Bizoń). Badania wykazały największą neurotyczność i niepokoje u osób rozwiedzionych i owdowiałych oraz najliczniejsze zaburzenia nerwicowe u małżeństw, które nie przekroczyły 45 roku życia. Neurotyczność i częstotliwość występo- wania nerwic jest wyższa u kobiet niż u mężczyzn. Jak wynika z zestawień ilościowych poradnictwa i analizy treści korespondencji prasowych, także kobiety częściej niż mężczyźni udają się do poradni i piszą do „rubryk serc”, w których prezentują obszary bezradności i lęki. Kobiece lęki to obawy przed odrzuceniem, przed podporządkowaniem, przed ujawnieniem swoich oczekiwań, lęki seksualne. Męskie zaś to, obok seksualnych, lęki przed okazaniem słabości, posądzeniem i reakcją partnerki na zdradę, ogól- ną inercją czy fizyczną agresją („ja ją zabiję”). Zaburzenia więzi u neuro- tyków wynikają z zaburzeń komunikacji, nieumiejętności koncentracji na zadaniach, nieumiejętności przewidywania cudzych możliwości, ocze- kiwań, potrzeb. Poprawna komunikacja (jasna, o odpowiednim nastawieniu emocjo- nalnym - nie pokrętna, nie z podejrzliwością) daje w efekcie poczucie zbieżności interesów, uczuciową wzajemność doświadczeń i jednoznacz- ność wartościowania ludzi i rzeczy. Utrudniony kontakt, w którym par- tnerzy nie przekazują sobie doświadczeń, nie dzielą zadań, nie liczą się z możliwościami drugiej strony daje w efekcie frustrację, niezadowolenie, zawód, poczucie bezsilności. Ciągłość frustracji wywołanych utrudnionym kontaktem z partnerem, szczególnie przy neurotycznym podłożu, prowadzi u wielu partnerów mał- żeńskich do zaburzeń więzi psychicznych. Zaburzenia psychiczne występują w postaci symptomów zaburzeń fizjologicznych, takich jak: bóle żołądka, ataki choroby wrzodowej, nadciśnienie, bóle głowy itp. Tak samo potrzeba odreagowania prowadzi do patologii w postaci całej gamy zachowań obronnych, fiksacji, skłonności egocentrycznych. Najczęściej spotykanymi, obok wymienionej wyżej ucieczki w chorobę, są ucieczki w alkoholizm, w nadmierne jedzenie, w chorobliwą oszczędność czy ponadaktywność na tym polu, które stanowi zarzewie nie rozwiązanych konfliktów w mał- żeństwie. Taki rodzaj ponadaktywności może się przejawiać w rozmaitych sferach życia małżeńskiego - jako heroiczna gospodarność żon, jako uwodzicielski seks męski „supermana” i żeński „seksbomby”. Są jednak kompensacje, które przeciwdziałają rozpadowi małżeństwa, ale są to kompensacje kontrolowane, w których osoba jest świadoma ich funkcji, ich granic i odbioru przez otoczenie. Inny rodzaj patologii więzi to zaostrzenie walki między płciami przez ideę współzawodnictwa, charakterystyczną dla współczesnej cywilizacji. Wzory rywalizacji - np. ze stosunków w pracy - przenosi się na teren mał- żeński, gdzie nagroda miałaby przysługiwać silniejszemu, i to tym większa, im bardziej zwycięski byłby partner, im bardziej umiałby pokazać swoje zasługi. Jest cos' ahumanistycznego w kulcie siły w stosunkach międzyludz- kich, w tym, ze współczesny człowiek nie jest przygotowany do życia z oso- bami słabszymi ani ze swoimi słabos'ciami. Poszukiwanie znaczenia w ro- dzinie, tak ze strony pary, jak i ze strony ich dzieci, łączy się ze wzbudzaniem specjalnej uwagi, zwracaniem jej na siebie, z egocentryzmem, z demonstra- cjami swojej władzy (w kuchni, w trzymaniu kasy, w przewadze fizycznej, demonstrowaniu zręcznos'ci czy domaganiu się zaspokojenia „koniecznych” potrzeb, w czym celują dzieci). Konflikty mnożą się wtedy najczęs'ciej na takiej zasadzie, że ich źródłom przypisuje się racjonalne uzasadnienia (zarów- no źródłom racjonalnym jak i nieracjonalnym), które to uzasadnienia są zarzewiem nowych i silniejszych konfliktów, np. mąż o wyraźnych potrzebach prestiżowych kupuje samochód uzasadniając to dobrem rodziny, gdy żona z analogicznych względów chciałaby powiększyć czy unowocześnić mieszkanie i postanawia ukarać męża, nie ciesząc się z zakupu. Przy zaostrzeniu walki rezygnacja jednej ze stron nie zawsze jest ustę- pstwem, które druga strona doceni, ale prowadzi czasem do postaw eksplo- atatorskich, zdolnos'ci pozyskiwania tego, co się chce, kosztem innych, i przypisania sobie uprzywilejowanej pozycji (czasem materialnie, a czasem psychologicznie). W tych sytuacjach także bardzo często spotykamy racjo- nalizację, to znaczy taką formę wypowiedzi, w której np. mąż przedstawia społecznie akceptowane powody motywujące jego zachowanie, ale nie- prawdziwe, np. „żona dla jej własnego dobra wymaga silnej ręki i kontroli”. Patologią więzi, pozornie mniej znaczącą, ale długofalowo bardzo is- totną, jest niewykształcenie się intymności, niewyodrębnienie swego ukła- du małżeńskiego z otoczenia (rodzin pochodzenia, więzi rodzicielskich, sąsiedzkich i przyjacielskich). Brak utożsamienia się z partnerem, choćby w ograniczonych zakresach, sprzyja utożsamianiu się z szerszym otocze- niem, czego partner nie może darować, szczególnie gdy informacje o życiu pary są wynoszone do rodziców albo sąsiadów. Widzi on w tym zagrożenie swojej wartości, swoją małą wartość w układzie, którego granice są płynne. Boleśnie odczuwa fakt, że tożsamość partnera jest ustalana poprzez związek z matką czy przyjaciółką, a nie z nim, ślubnym mężem. Współczesne wychowanie kładzie nacisk na kształtowanie się poczucia tożsamości opierającego się na przynależność do grup, na mechanizmach szukania grup odniesienia, ale mniej na mechanizmach odnoszenia siebie do pojedynczych osób, co jest tak znaczące dla więzi małżeńskiej. Identyfi- kacja polegająca na łączeniu się z człowiekiem silniejszym, wyżej cenio- nym niż własna osoba jest łatwiejsza niż w układzie egalitarnym, jakim modelowo chcielibyśmy widzieć małżeństwo. Patologia więzi wynikająca z braku intymności małżeńskiej jest łago- dzona przyzwyczajeniami, nawykami formowanymi w trakcie trwania zwią- zku. Gdyby ich nie było, los wielu małżeństw po odchowaniu dzieci, z któ- rymi identyfikuje się przynajmniej niemal zawsze kobieta, i po śmierci rodzin pochodzenia byłby bardzo trudny. Przyzwyczajenia są podstawą więzi kształ- towanej w wielu małżeństwach od nowa w fazie zwanej postparentalną, ale 0 ileż łatwiej jest żyć w układzie, w którym intymność ukształtowało się od momentu małżeńskiego doboru (za: Trawińska 1980). 3. Upowszechnianie się niezalegalizowanych związków We wszystkich rozwiniętych cywilizacyjnie krajach narasta obecnie w lawinowym tempie liczba niezinstytucjonalizowanych związków par- tnerskich, określanych mianem kohabitacji, konkubinatów, ogólnie związków konsensualnych (Siany 1994). Są to związki dwu osób płci przeciwnej, które wspólnie mieszkają przez dłuższy czas, prowadzą wspól- ne gospodarstwo domowe i utrzymują stosunki seksualne. W literaturze 1 mowie potocznej można też powszechnie spotkać na określenie tych związków takie pojęcia jak wolny związek, małżeństwo na próbę, dzikie małżeństwo, życie na kocią łapę czy wreszcie pożycie bez małżeństwa. Najstarszym i nadal bardzo popularnym, chociaż nieprecyzyjnym określe- niem jest konkubinat. Wspólne zamieszkiwanie par bez legalizacji związku ma w niektórych krajach starą tradycję. Konkubinat znany był już w starożytnym Rzymie. W związkach takich pozostawały przeważnie kobiety, z którymi małżeństwo - ze względów obyczajowych lub społecznych - było zabronione (Kwak 1994: 63). Obyczaj ten występował i występuje najczęściej w krajach nordyckich. W Islandii w połowie XIX w. 14% ogółu urodzeń stanowiły dzieci formalnie pozamałżeńskie. W Norwegii do połowy XIX w. młodzi ludzie bardzo często mieszkali razem bez ślubu. Ze szwedzkich danych wynika, że np. w XIX w. 20-26% dzieci, które przyszły na świat w miastach było poczętych w związkach nieformalnych. W wielu regionach tego kraju był znany w przeszłości zwyczaj wspólnego zamieszkiwania narzeczonych przed ślubem. Miała to być generalna próba przed zawarciem małżeńskiego związku i swojego rodzaju wstępne małżeństwo. W Szwecji współcześnie nie legalizuje swego związku 12-13% par. Ponieważ ludzie pobierają się zwykle pomiędzy 20 a 30 rokiem życia, może to oznaczać, że w tym kraju blisko połowa wszystkich ludzi do 30 roku życia znajduje się i żyje w związkach kohabitacyjnych. W krajach zachodnich ta forma życia rodzinnego rozwija się i wzrasta przez cały czas. We Francji i w Niemczech ponad jeden milion par żyje bez ślubu. Tego typu wspólnoty małżeńsko-rodzinne występują też w Danii, gdzie stanowią 13,6% ogółu związków małżeńsko-rodzinnych, we Francji - 6,7%, w Holandii - 5,7%, w Wielkiej Brytanii - 5,0%. Ostatnie badania profesora Mladenovica, przeprowadzone jeszcze w byłej Jugosławii, wykazały, że 35% wszystkich związków to były związki kohabitacyjne, przy czym trzeba zaznaczyć, że w tym kraju zwyczaj ten tkwi głęboko swoimi korzeniami w plebejskiej tradycji. Opóźnianie terminu legalizacji związku można również zaobser- wować w Niemczech. Zjawisko zamieszkiwania razem bez legalizacji jest silnie zakorzenione w tradycji germańskiej, gdzie akt małżeński był sprawą wyłącznie rodzinną i miał małe znaczenie dla władz świeckich czy kościel- nych. Socjologowie podkreślają, że pożycie bez ślubu nie świadczyło o nis- kim poziomie moralnym i religijnym w tym kraju, ale było zgodne z oby- czajową normą. Zwyczajowo społeczeństwo uznawało te związki za mał- żeńskie, chociaż nie były oficjalnie zalegalizowane. Rodzice wielu dzieci pozostawali w związkach nieformalnych, które jednak przez otoczenie i przez nich samych były uznawane za małżeńskie, niezależnie od sprzeciwu kościoła. Obecnie zjawisko kohabitacji jest coraz bardziej powszechne. K. Siany stwierdza, że jest ona rzeczywiście atrakcyjna i popularna, zwłaszcza w bo- gatych krajach Zachodu wśród ludzi młodych. Przywołajmy choćby przy- kład Szwecji, gdzie 40% wszystkich dzieci rodzi się w tego typu związkach (Siany 1997). Tak więc obecnie w państwach zachodnich, a zwłaszcza skandynawskich, związki kohabitackie stają się powoli zjawiskiem powszechnym. Trzeba przy tym odnotować, że systematycznie zmienia się ocena tej formy życia. Te nieformalne związki zaczęły być powszechnie tolerowane, a nawet aprobowane. Postawy wobec kohabitacji pozostają w ścisłym związku ze zmianami w sferze obyczajów. Nieformalny związek pozwala na później odsunąć obowiązki wynikające z tradycyjnych ról rodzinnych. Młodzi ludzie, bo tacy najczęs'ciej żyją w kohabitacie, rozpoczynają życie na próbę. Formalne zakładanie małżeństwa w krajach zachodnich odsuwane jest do wieku około 30 lat (Siany 1997). Za główną przyczynę powstawania tego rodzaju związ- ków socjologowie uznają kryzys małżeństwa i osłabienie jego rangi oraz znaczenia w porównaniu z przeszłością. Zmianom podlega także układ ról i pozycji w samej rodzinie, coraz większa jest ich wymienność, np. męż- czyzna może w znacznym stopniu zajmować się domem. Małżeństwo przez wielu uważane jest za niezgodne z zasadami wolności i zaufania, za symbol skrępowania i ograniczeń oraz życia standardowego, a przez to na swój sposób nudnego. Wszystkie te czynniki powodują wzrastającą liczbę kohabitantów. W tradycyjnym systemie kojarzenia się małżeństw występował okres zalotów, chodzenia ze sobą, zaręczyny i wreszcie małżeństwo. We współczesnym systemie natomiast przebieg tych etapów jest nieco inny. Mianowicie okres zalotów jest krótszy, wydłuża się natomiast okres wspólnego zamieszkania bez legalizacji związku. W. Chechliński uważa jednak, że wśród kohabitantów dość powszechnie funkcjonuje opinia, że jak długo nie ma dziecka, kohabitacja działa bardzo dobrze, ale w momencie kiedy się ono pojawia, występują liczne trudności natury praktycznej i pro- blemy, a zatem brak ślubu może być odczuwalny jako niedogodność (Chechliński 1982). Pod względem stosunku do małżeństwa kohabitantów można podzielić na dwie grupy. Pierwsza z nich to ci, którzy nie zamierzają i nie planują sformalizowania i uprawomocnienia swego związku, traktują go jako alternatywę małżeństwa, kierują się motywami osobistymi a kohabitacja jest dla nich największą wartością. Małżeństwo uważają oni za rozwiązanie gorsze i dające mniejszą satysfakcję. Druga grupa to ci, którzy zamierzają się pobrać. Ich stosunek do kohabitacji jest na ogół pozytywny, a ślub zamierzają zawrzeć, aby uniknąć formalnych kłopotów życia codziennego np. związanych z pojawieniem się dziecka. Ogólnie można wymienić trzy grupy motywów skłaniających do pozo- stawania w związkach kohabitackich: prawne, ekonomiczne oraz ideolo- giczne (Kwak 1994). Przez motywy prawne należy rozumieć takie sytuacje, w których partnerzy nie akceptują zasad prawa rodzinnego, ze względu np. na ewentualne trudności mogące wystąpić w wypadku rozwodu, bądź też jeden z partnerów (lub oboje) pozostają już formalnie w związku małżeń- skim, co stanowi naturalną przeszkodę w zawarciu nowego. Motywy eko- nomiczne mogą być różnorakie. Mogą wiązać się z sytuacją mieszkaniową partnerów, brakiem środków na ślub i wesele, ale głównie jest to pragnienie niezależności ekonomicznej, pewna indywidualna autonomia ekonomiczna, którą raczej jest trudno osiągnąć w małżeństwie. Z kolei motywy ideologiczne wynikają z chęci zachowania wolności i osobistej niezależności i są z nimi związane. Sama istota kohabitacji zakłada możliwość zmiany partnerów. Brak sankcji i oparcia w prawie powoduje, że, chcąc rozwiązać związek nieformalny, unika się zabiegów formalno-prawnych, które przecież niejedno- krotnie są trudne i długotrwałe. Poczucie, że można związek przerwać, i to bez żadnych komplikacji formalnych, powoduje, że kohabitanci czują się w podświadomości wolni i niezależni, a to daje im psychiczne zadowolenie i decyduje o atrakcyjności związku. Wydaje się, że brak formalizacji po- zytywnie wpływa na uczucia partnerów. Ich związek musi się opierać na stale ożywianym i odnawianym procesie decyzji, muszą być zatem uważniejsi i bardziej aktywni w dbałości o jego utrzymanie i panującą w nim atmosferę. W ich odczuciu te wszystkie wymienione czynniki są czymś pozytywnym. W kohabitacji nie istnieje poczucie, że druga osoba jest „moją własnością” czy „połową” uzyskaną przez ślub. I to właśnie uważane jest przez kohabi- tantów za najbardziej atrakcyjną cechę takiego związku (zob. Chechliński 1982). Kohabitacja nie zawsze jest więc spostrzegana jako zapowiedź mał- żeństwa, ale raczej jako związek oparty na przyzwoleniu na zmianę par- tnerów. Wydaje się, że jest ona faktycznym sposobem porządkowania seksualnych i intymnych stosunków we wczesnej dorosłości. Występująca w związku zależność emocjonalna jest elementem, który konstytuuje zwią- zek, ale nie niszczy poczucia swobody i niezależności partnerów. Amery- kańskie badania sugerują, że kohabitanci wcale nie zamierzają odrzucić małżeństwa jako takiego; małżeństwo, chociaż niekoniecznie z obecnym partnerem, jest ich odległym dążeniem (zob. Kwak 1994). W Polsce również istnieją takie związki, ale ich liczebność trudno oszacować, gdyż nie prowadzi się szczegółowych badań w tym zakresie, a dotychczasowe przedsięwzięcia badawcze można uznać raczej za cząs- tkowe (zob. Siany 1990, 2002). O kohabitacji w sposób fragmentaryczny dowiadywaliśmy się tylko ze spisów powszechnych, w których stan cywilny ustalało się według su- biektywnej oceny osoby spisywanej. Sprawdzenie zgodnos'ci os'wiadczenia spisywanej osoby z rzeczywistym typem związku (formalne lub niefor- malne) wymagałoby udostępnienia rachmistrzowi spisowemu odpowied- nich dokumentów. W czasie spisu nie wymaga się jednak ich okazywania. Można przypuszczać, że znaczna część spisywanych nie ujawnia faktu kohabitacji. Tak więc informacje spisowe nie obrazują skali zjawiska i bo- gatej mozaiki cech socjodemograficznych czy kulturowych kohabitantów. Warto przypomnieć, że z informacji uzyskanych w Spisie Powszechnym w 1978 r. dowiadujemy się, iż liczba osób kohabitujących wynosiła do 189 tys., czyli około 90 tys. par (stanowiły one 1 % wszystkich par małżeńskich). Według danych Spisu Powszechnego z 1988 r. liczba żyjących w związkach niefor- malnych wzrosła do około 250 tys. osób, a dane Mikrospisu z 1995 r. mówią o liczbie 310 545. Dokładniejsze informacje można będzie uzyskać z danych Narodowego Spisu Powszechnego w roku 2002, bowiem przewiduje się bada- nie tego zagadnienia, podobnie jak innych, dotąd nie rozpoznawanych w spi- sach (np. ubóstwo, bezdomność, niepełnosprawność, cudzoziemcy, rezydenci) (Słany 2002). Z polskich danych statystycznych wynika, że udział ludzi młodych w gru- pie wieku 15-24 i 25-29 lat wśród ogółu kohabitujących nie jest wysoki. Badania pochodzące z krajów zachodnich wykazują całkowicie odmienną tendencję, co determinowane jest m.in. wczesnym opuszczaniem domu ro- dzinnego i wcześniejszym usamodzielnianiem się ekonomicznym tej kate- gorii osób. Zdecydowana większość osób kohabitujących w Polsce znajduje się w wieku 30-39 lat i 40-49 lat; stanowią oni ponad 53% osób pozostają- cych w związkach nieformalnych (w miastach 55%, na wsi 49%). Zgodnie z cyklem życia osoby te powinny znajdować się w fazie parentalnej, bądź z dziećmi w wieku wczesnoszkolnym, szkolnym lub z tzw. adolescentem (dorosłym młodym). Prawie co siódma osoba jest w wieku 50-59 lat i przeszło co siódma w wieku 60 i więcej lat. Domniemywać można, że w tej fazie cyklu życia mamy do czynienia ze związkami to porozwodowymi, pozamałżeń- skimi lub osób o tzw. mieszanym stanie cywilnym (osoby stanu wolnego łączą się z pozostałymi kategoriami stanu cywilnego). Wydaje się, że związki kohabitacyjne wdów i wdowców nie są zbyt popularne w Polsce i nie cieszą się akceptacją społeczną, zwłaszcza w społeczności wiejskiej (Siany 2002). Przedstawione wyniki badań wskazują na pewne podobieństwo z tren- dami występującymi w innych krajach. W Polsce wzrasta liczba takich związ- ków. Ale nie należy zapominać o rzeczy bardzo istotnej - mimo że zjawisko kohabitacji w Polsce nasila się, to jednak w krajach zachodnich osadzone jest ono na innym kulturowym podłożu i funkcjonuje w odmiennym systemie obyczajowym. W Polsce kohabitanci spotykają się na ogół z niechęcią, są upominani, szczególnie przez swe rodziny pochodzenia, aby uregulowali prawnie swą sytuację. Spotykają się ponadto z oznakami dezaprobaty, a nie- rzadko społecznej izolacji i negatywnej stygmatyzacji. Traktowani są nawet jako dewianci burzący podstawowe wartos'ci społeczne. W. Chechliński uważa, że kohabitacja w Polsce i na s'wiecie wykazuje wiele różnic będących wynikiem różnych społecznych warunków, w któ- rych rozwijają się te związki. Wysuwa on hipotezę, że żyjący w Polsce kohabitanci, w wyniku dużej presji społecznej w kierunku legalizacji związku, w większym stopniu niż w krajach zachodnich decydują się na współżycie w tego typu związkach z pobudek ideologicznych. Bardzo ważny dlatego staje się dla nich ich własny system wartości. System ten może uniezależnić ich w dużym stopniu od otoczenia i stać się w ich odczuciu rekompensatą społecznej dezaprobaty. Nie jest to konieczne w krajach, gdzie istnieje większa tolerancja dla niekonwencjonalnych zachowań w stosunkach między kobietą a mężczyzną. Inną cechą charakterystyczną jest to, że w Polsce dosyć często obok ludzi młodych wspólnoty kohabitacyjne zakładają osoby rozwiedzione, które wcześ- niej już żyły w formalnym małżeńskim związku, a z różnych powodów nie chcą zawierać go ponownie. Natomiast w krajach zachodnich ta forma życia rodzinnego rozwija się głównie wśród osób, które nie zawierały wcześniej małżeńskiego związku. To także poważnie różni Polskę od Zachodu. Można zaryzykować twierdzenie, że w Polsce właśnie osoby mające za sobą jeden związek małżeński są potencjalnymi kandydatami na kohabitantów. Nie bez znaczenia są również prawne przepisy, a w szczególności te, które dotyczą spraw majątkowych i spadkowych. Sprawy te są różnie rozwiązywane w różnych krajach. W sposób najbardziej liberalny jednak we Francji i Holandii. „Pakt Solidarności” legalizuje we Francji związki homoseksualne. Dla par hete- roseksualnych jest formą próbnego małżeństwa. Cywilny „Pakt Solidarności” mogą od 1999 r. zawierać we Francji pary dowolnej ptci i stanu wolnego, mieszkające razem, pełnoletnie i niespokrewnione. Pakt daje im ograniczoną wspólnotę majątkową, ale nie daje prawa do adopcji i do starania się o dziecko metodą sztucznego zapłodnienia. Pakt może zostać rozwiązany polubownie w trybie natychmiastowym. Wystarczy wspólna deklaracja partnerów, złożona w sądzie pierwszej instancji. Jeśli związek chce zerwać tylko jeden partner, kontrakt uważa się za rozwiązany dopiero po trzech miesiącach od dnia pisemnego powiadomienia drugiego partnera. Jeśli jeden z par- tnerów zawrze związek małżeński, „Pakt Solidarności” wygasa automatycznie w chwili ślubu. Partnerzy powinni przed zawarciem kontraktu szczegółowo określić w akcie notarialnym, co z mebli czy nowych nabytków jest czyją własnością. Pakt nie daje też automatycznie prawa do dziedziczenia. Aby partner mógł otrzymać darowiznę lub spadek, trzeba sporządzić odrębny akt darowizny lub testament. Ustawa o pakcie weszła w życie 15 listopada 1999 r. jako nowy rozdział fran- cuskiego kodeksu cywilnego. Dla homoseksualistów jest jedyną formą legalizacji związku. Pary heteroseksualne uważają to za rodzaj próbnego małżeństwa, bez widma komplikacji rozwodowych (Newsweek, 24 II 2002). Z holenderskiej prawnej definicji małżeństwa znikły takie słowa jak „kobieta” i „mężczyzna”. Gdy 1 kwietnia 2001 r., kilka minut po północy, weszło w życie nowe prawo, na oczach telewidzów w amsterdamskim ratuszu obrączki wymieniły cztery pary. Odtąd cieszą się niemal takimi samymi prawami jak pary heteroseksu- alne. Nie mogą jedynie adoptować zagranicznych dzieci. Według danych holender- skiego urzędu statystycznego w ciągu siedmiu miesięcy od wejścia w życie nowego prawa w Holandii złożyło przysięgi małżeńskie prawie 2,1 tys. par homoseksualnych, co stanowi 3,6% wszystkich zawartych w tym czasie małżeństw. Dla większości była to tylko symboliczna zmiana, gdyż od 1998 r. holenderscy geje i lesbijki mogą rejestrować swoje związki. Dzięki temu dziedziczą po sobie majątki i rozliczają się wspólnie z podatku. Podobne uregulowania wprowadzili Duńczycy, Francuzi i Niem- cy. Do ślubu mają jednak prawo tylko homoseksualiści z Holandii. Różnica między zarejestrowanym związkiem a małżeństwem jest niewielka. Chodziło o symboliczne zrównanie z parami heteroseksualnymi - mówi Kees Waaldijk z Wydziału Prawa Uniwersytetu w Lejdzie, specjalista w zakresie problemów prawnych homosek- sualistów. Mimo że Holandia wydaje się rajem dla homoseksualistów, i tutaj mają oni kłopoty. Niektórzy urzędnicy ze względów religijnych odmawiają uczestniczenia w ślubach osób tej samej płci. To są odosobnione wypadki-twierdzi jednak Waaldijk. Problemy pojawiają się za granicą” (Newsweek, 24 II 2002). Socjologowie z uniwersytetu stanowego w Wisconsin dowiedli, iż od roku 1970 liczba tradycyjnych rodzin spadła w Ameryce o 35%, a od końca lat 80. liczba zwolenników życia bez s'lubu wzrosła z 34 do 49%. Milion niemieckich nieformalnych rodzin zmusiło Trybunał Konstytucyjny tego kraju do jasnego zdefiniowania, czym jest „niemałżeńska wspólnota życia”; w efekcie tego niemieccy małżonkowie w niczym się w świetle prawa nie różnią od partnerów prowadzących gospodarstwo domowe bez państwowych bądź kościelnych s'wiadectw. W Polsce nie promuje się równie demokra- tycznych rozwiązań. GUS informuje wprawdzie, że co piętnasta para nie widzi potrzeby legalizowania swojego związku, ale zdaniem dr Marleny Kuciarskiej-Ciesielskiej, „statystyki nie uwzględniają tych wypadków, gdy zainteresowani nie pragną dzielić się informacją, jaki charakter ma ich zwią- zek”. Nie można się temu dziwić - z badań wynika, że podobnemu sposobowi na życie sprzeciwia się ponad połowa Polaków. Ciemnej liczby nieformalnych związków nie można ustalić; wiadomo jednak, że najchętniej rezygnują ze ślubnej ceremonii ci, którzy doświad- czyli już małżeńskiego stanu i za wszelką cenę starają się uniknąć błędów z przeszłości (Mazur 1996). Podobne refleksje skłaniają jedną trzecią rozwiedzionych Polek i Pola- ków do podjęcia decyzji o wiązaniu się w mniej formalny sposób - wynika z badań dr Kuciarskiej-Ciesielskiej. W opracowaniu „Rozpad małżeństw w Polsce” napisała ona: „Jedną z najważniejszych wartości jest dla wielu osób wolność osobista rozumiana bardzo szeroko jako prawo do czynienia wszystkiego, co dostarcza przyjemności. Mniejsze znaczenie mają nakazy i zakazy, a także odczucia małżonka i jego reakcje na takie postępowanie”. Wielu socjologów podkreśla jednak, że Polacy coraz częściej nie biorą ślubów nie tylko z powodu niechęci do rezygnowania z przywilejów wolnego stanu, ale także dlatego, iż po prostu nie muszą się już wiązać za wszelką cenę. Rodzina w Polsce przez lata odgrywała przede wszystkim rolę usługową, małżeństwo było instytucją niezbędną do przetrwania - przypomina prof. Bogdan Wojciszke, psycholog. Kapitalizm pozwolił nam skupić się na sobie bez ryzyka zamiany życia w mozolną walkę o codzienne sprawy. Zuzanna Celmer. psycholog rodzinny, uważa, że wariant „we dwoje, ale osobno” preferują ludzie stawiający na dynamiczny rozwój kariery, obawiający się, że trwaie zobowiązania rodzinne przeszkodzą im w realizowaniu swych aspiracji. „Konkubi- nat? Jestem za! Zawsze można wziąć zabawki i iść na swoje podwórko” - powiedział pewien publicysta, zwracając w ten niebanalny sposób uwagę na koronny argument przeciwników wolnych związków; ci, którzy tak ochoczo przystają na wspólne życic, jednocześnie wzbraniając się przed jego legalizacją, to w opinii obserwatorów często ludzie nielojalni, konformiści i asekuranci. Jednak 68% Polek przekonanych, że gdy pracują i są samodzielne powodzi się im lepiej niż wtedy, gdy traktowane są jak damy, nietaktem wydaje się przede wszystkim posądzenie o chęć asekurowania się w życiu kontraktem małżeńskim (za: Mazur 1996). 4. Samotność zamiast rodziny 4.1. Socjologiczne tło zjawiska Przemiany społeczno-gospodarcze zachodzące w XX w. nie tylko przy- czyniły się do zmiany wewnętrznej struktury rodziny, ale również zmieniły pozycję kobiet w rodzinie i społeczeństwie. Dobre małżeństwo i rodzina stanowią wartos'ci niezastąpione dla normalnego rozwoju osobowego czło- wieka. Niemniej jednak coraz więcej kobiet w Polsce żyje samotnie. Sytuacja ta jest po części wynikiem konieczności, a po części świadomego wyboru takiej formy życia. Życie w samotności można również zinterpretować, odwołując się do teorii zmian rodziny. Industrializacja, urbanizacja, wzmożona ruchliwość spo- łeczna, nowe warunki ustrojowe po II wojnie światowej, to zintegrowany blok procesów, których wpływom podlega życie rodzinne. Obserwuje się zatem wzrost ruchliwości przestrzennej rodzin, anonimowość jednostki i rodziny w rozszerzających się społecznościach lokalnych. Rodzina staje się coraz bar- dziej zamknięta, odizolowana od najbliższego otoczenia społecznego. Nastę- puje wzrost indywidualizmu i wolności osobistej członków rodziny (Kwak 1994). W rodzinie typu preindustrialnego wszyscy członkowie biorący udział w produkcji rodzinnej tworzyli pewien system podziału pracy, władzy i ról wyznaczonych płcią i wiekiem. Rodzina stanowiła wówczas nie tylko jednostkę wspólnego zamieszkania, ale także była prawdziwą wspólnotą życia. Ojciec, jako głowa rodziny i zarazem właściciel gospodarstwa domowego, posiadał silny autorytet. Stosunki rodzinne cechowała przewaga mężczyzny - ojca i męża - nad żoną oraz dziećmi, szczególnie córkami, których zamążpójście wynikało raczej z posłuszeństwa i interesu ekonomicznego niż z uczucia. Interesy osobiste poszczególnych członków musiały być podporządkowane całościowemu interesowi rodzinnemu, na którego straży stał system norm moralnych, presja środowiska i autorytet ojca. Kobiety były częściej pod- porządkowane mężczyźnie zarówno w rodzinie, jak i w społeczeństwie. Taka sytuacja wynikała między innymi z niemożności zapewnienia sobie na własną rękę warunków życiowych. Kariera osobista i życiowa kobiety równała się karierze małżeńsko-rodzinnej (Adamski 1984). W dobie industrializacji i urbanizacji rodzina przestała być ekono- miczną bazą życia. Miejsce pracy jej członków zostało odłączone od miej- sca zamieszkania, a pozycje i role poszczególnych osób w rodzinie straciły swój dawny układ zależnos'ci i podporządkowania. Rodzina, nie mogąc gwarantować swym członkom pracy i utrzymania, starała się przygotować ich do samodzielnego życia, umożliwiając im zdobycie wykształcenia, dzięki któremu będą później sami w stanie zapewnić sobie warunki życia i rozwoju. W społeczeństwie przemysłowym wykształcił się określony system wartości akcentujących przede wszystkim powodzenie osobiste i indywidualne sukcesy człowieka, przedkładane nad dobro rodziny jako całości. Członkowie rodziny niechętnie już podporządkowują się w swych dążeniach i aspiracjach wspólnocie rodzinnej. Indywidualnie wybierają drogę swego życia, kształtując przy tym swój los. Powszechnym typem rodziny we współczesnych warunkach miejsko-przemysłowych stała się mała rodzina dwupokoleniowa. Rodzina współczesna wykształciła się przez systematyczne odchodzenie od modelu rodziny tradycyjnej. Pod wieloma względami stanowi jej przeciwieństwo. Nie utrzymuje rozległych kontak- tów opartych na pokrewieństwie i sąsiedztwie, więź z krewnymi jest zre- dukowana, ograniczona do kontaktów z krewnymi w linii prostej. Rodzina współczesna staje się intymną, zamkniętą grupą, słabo powiązaną ze stru- kturami zewnętrznymi np. ze społecznością sąsiedzką. Ta grupa, najczęściej dwupokoleniowa, z małą liczbą dzieci, żyje we własnym mieszkaniu i prowadzi samodzielne gospodarstwo domowe, odgradzając własne spra- wy od środowiska zewnętrznego. Przeważnie obydwoje małżonkowie po- dejmują pracę zarobkową poza domem, co. zwłaszcza dla kobiety oznacza uniezależnienie się ekonomiczne i społeczne. Instytucjonalny charakter życia rodzinnego jest w dużej mierze zredukowany, wzrosła ranga potrzeb i dążeń jednostki. Role i normy są mniej sztywno wyznaczone, obowiązuje egalitaryzm w stosunkach wewnątrzrodzinnych, zanika podział na role typowo męskie i kobiece (Kwak 1994). Aktywizacja zawodowa kobiet dała im możliwość zmiany pozycji w rodzi- nie i społeczeństwie, a także umożliwiła kobietom wejście w sfery życia spo- łecznego, politycznego, gospodarczego i kulturalnego, które dotychczas były zarezerwowane wyłącznie dla mężczyzn i stanowiły podstawę ich prestiżu społecznego. Zamążpójs'cie przestało być dla kobiet jedyną drogą i koniecz- nością życiową, a stało się sprawą wolnego wyboru. Zrównanie pozycji społecz- nej i rodzinnej mężczyzny i kobiety doprowadziło w konsekwencji do pogłę- bienia znaczenia więzi uczuciowych w małżeństwie. Struktura rodziny małej przekształciła się w kierunku równouprawnienia współmałżonków. W społeczeństwie przemysłowym rodzina przeobraża się patriarchalnej w demokratyczną, w której wszyscy członkowie są s'wiadomi ciążących na nich obowiązków i przysługujących im praw. W rodzinie preindustrialnej zachowania członków były regulowane prawem, normami religijnymi, obyczajami i naciskiem opinii zbiorowości lokalnej, podczas gdy w zwią- zku partnerskim naczelną rolę odgrywa wzajemne uczucie i porozumienie (Adamski 1984). Miłość stała się powszechnym, uznanym motywem podjęcia przez partnerów decyzji o zawarciu związku małżeńskiego, a ich wzajemne uczucia są jedynym warunkiem jego trwałości. Zasadnicza zmiana dokonała się w tej dziedzinie życia społecznego pod wpływem industrializacji, urbanizacji, demokratyzacji i ruchów emancypa- cyjnych. Przyczyniły się one do radykalnego wzrostu aktywności zawodowej kobiet, ich poziomu wykształcenia i rozwoju aspiracji życiowych. Zmiana w społecznej pozycji kobiety doprowadziła do przeobrażeń wewnątrzro- dzinnych, czemu sprzyjało wprowadzenie równouprawnienia oraz lansowany przez kulturę masową indywidualizm i wzory partnerskie życia rodzinnego. Indywidualizm, w którym obecnie kładzie się nacisk przede wszystkim na realizację własnych aspiracji życiowych, wykreował model kobiety wyzwolonej - niezależnej finansowo, twardej, umiejącej podjąć każdą pracę, nawet tę najbardziej męską. Taką osobę charakteryzuje przebojowość i siła psychiczna. W jej usposobieniu brak miejsca na wrażliwość i ciepło charakterystyczne dla prawdziwej kobiety. Część kobiet pragnących poświęcić się karierze zawodowej dobrowol- nie wybiera życie w pojedynkę. Często zdarza się, że pozostają one w nie- formalnych związkach z mężczyznami. Cenią sobie wolność i niezależność, które pozwalają im na osiągnięcie sukcesu zawodowego. Pozostała duża grupa kobiet, którym nie udało się z różnych przyczyn założyć rodziny, prowadzi samotną egzystencję z konieczności. Dla wszystkich samotnych kobiet niezmiernie ważna staje się aktywność zawodowa. Ciekawe zajęcie, dobre kontakty zawodowe mogą być źródłem zachęty, uznania i bodźców, mogą również zaspokajać potrzeby emocjonalne. Miłość, małżeństwo i rodzina są dla większości kobiet najważniejszymi wartościami w życiu. Nie wszystkie jednak kobiety wychodzą za mąż i posia- dają dzieci. Zdarza się również, że z konieczności lub świadomego wyboru żyją samotnie, nie doświadczając szczęścia rodzinnego. Większość samot- nych kobiet głosi ideę małżeństwa z miłości i dlatego swoim wyborem życio- wym udowadnia, że kobieta nie musi być mężatką, jeśli nie spotka odpo- wiedniego dla siebie partnera. Może być również wartościową obywatelką, wspaniałą córką, siostrą, koleżanką z pracy, kobietą sukcesu robiącą karierę zawodową. Jej osiągnięcia życiowe nie powinny być umniejszane tylko przez fakt, że nie wyszła za mąż. Kwestia małżeństwa i rodziny należy przecież do osobistych spraw każdej jednostki oraz do jej filozofii życiowej. A życiowa filozofia samotności posiada długą historię. Już Francesco Petrarka pisał: „Samotność jest święta, prosta, niezepsuta i najbardziej czysta ze wszystkich rzeczy ludzkich. Samotność nie chce nikogo zwodzić, nikomu nie schlebia, nic nie ukrywa, nic nie zmyśla. Jest całkiem naga i bez ozdób. Nie wystawia się na widok publiczny ani nie szuka oklasków, które zatruwają duszę” (za Pietkiewicz 2000). Wybierali ją z rozmysłem z dawien dawna myśliciele, filozofowie, artyści lub też ludzie tak bardzo pochłonięci pielęgnowaniem talentów lub idei, że nie chcieli, jak Nietzsche, żadnego świadka, który by przeszkadzał im w sku- pieniu. „W samotności - pisał wielki samotnik Artur Schopenhauer - czło- wiek marny czuje swoją marność, bo im więcej kto sam przez się posiada, tym mniej potrzebni są mu inni”. Składano ją w darze Bogu - jako szczególnie trudną. Stokroć ją jeszcze usamotniano, idąc na pustynię albo zamykając się w eremach z nakazem milczenia do śmierci. Kiedyś mogła należeć tylko do wybranych. Szara masa ludzka musiała łączyć się w pary, aby siać, zbierać, paść bydło, aby przeżyć. Tak było przez stulecia niemal do naszych czasów. Samotność była więc niedemo- kratyczna, dlatego wydawała się piękna. Wydaje się, że na pustyni gwiazdy świecą niżej niż gdzie indziej na ziemi - ona je przybliża. Z samotnością jest podobnie. Wszystko na świecie wydaje się w niej intensywniejsze, wyrazistsze. Samotni wiedzą, że lepiej im się rozmawia z Bogiem, bo bez pośredników, intensywniej odbiera naturę - bo bez świadków. Wyraźniej się wszystko widzi, przenikliwiej słyszy. Zdany sam na siebie samotnik ćwiczy zaradność i inteligencję. Lepiej sam siebie poznaje. Samotność utraciła odwieczną urodę. Zdemokratyzowała się. Nie jest już sprawą elity - gigantów intelektu. Zeszła w tłum. Wynaturzyła się. Już się jej nie wybiera, aby służyć rewolucji społecznej, nieść oświatę do ciemnych mas wiejskiego ludu. Bierze się ją dla samego siebie-z wygody, z lenistwa albo dlatego, że się nie wierzy w to, „że cię nie opuszczę i zdra- dzać nie będę aż do śmierci”. Bo wszystko, co jest ważne dla dwóch ludzi, jest fałszem - mówi Heiner Mueller, berliński dramaturg. Człowiek jest monadą (zob. Pietkiewicz 2000). 4.2. Samotnicza wolność w miejsce małżeńskiego jarzma Istniało niegdyś przekonanie, że „za jakim takim chłopem, za jakim takim płotem lepiej niż w szczerym polu”. Porzekadło to określało trafnie sytuację kobiety w systemie patriarchalnym, gdy samotność była dla niej istotnie największym nieszczęściem. I to nie tylko dlatego, że wyjście za mąż, posiadanie dzieci stanowiło w powszechnej opinii jedyne powołanie istot płci żeńskiej, lecz głównie dlatego, że jedynie poprzez małżeństwo kobieta uzyskać mogła materialne zabezpieczenie bytu, zdobyć określony status społeczny. Największą więc troską rodziców posiadających córkę na wydaniu było znalezienie dla niej odpowiedniego męża, który zapewniłby jej przyszłość i możliwie wysoką pozycję społeczną. Przygotowanie młodej dziewczyny do samodzielnego życia, do odpowiedzialności za siebie, tak jak troska o rozwój jej uzdolnień umysłowych, nie było wówczas potrzeb- ne. Dziewczynę trzeba było przygotować wyłącznie do roli przyszłej żony i matki, rozwinąć jej kobiece uroki oraz wyrobić w niej specyficzną kobiecą przebiegłość, które to cechy mogły ułatwić jej zdobycie możliwie najlepszego mężczyzny. Rodzice zastawiający sidła na męża dla swej córki nie przejmo- wali się przy tym na ogół zbytnio jej uczuciami. Uczucia traktowane były zazwyczaj jako panieńskie fochy, którymi nie można przejmować się zbyt serio. Liczenie się z uczuciami córki przy wyborze odpowiedniej dla niej partii było swoistym luksusem, na który nie wszyscy, tocząc walkę o dobra bardziej elementarne, mogli sobie pozwolić. Aby nie dopuścić do tego co najgorsze, to znaczy do staropanieństwa, w domu, w którym były niemłode już panny, zastawiano sidła na każdego wolnego mężczyznę, nie licząc się w tej podbramkowej sytuacji zbytnio ani z jego wiekiem, ani z tak zwaną aparycją, ani nawet z walorami umysłu czy charakteru. Lepszy był bowiem ktokolwiek niż nikt. W powszechnej opinii nic bowiem gorszego od staropanieństwa nie mogło spotkać kobiety. Staropanieństwo było nie tylko największym z możliwych nieszczęść, było także czymś jakby nieprzyzwoitym, wstydliwym i śmiesznym. Stara panna bowiem to ta. której nikt nie chciał, to osoba zbędna, nikomu niepo- trzebna, a więc żyjąca jakby z łaski. Stara panna to osoba nierealizująca tego powołania, które w powszechnej opinii nadawało sens życiu kobiety, niemogąca rodzić dzieci i służyć mężczyźnie, który wybrał ją sobie za żonę. Kobiety samotne mogły w tej sytuacji zrehabilitować się tylko w jeden sposób - podjąć służbę na rzecz cudzych dzieci i obcych mężczyzn. Kobieta samotna spełniająca rolę pielęgniarki, niańki, guwernantki czy służącej mniej kłuła w oczy, mogła nawet, gdy wykazywała dużą ofiarność i poświęcenie, liczyć na pewną akceptację i szacunek, niwelujący nieco śmieszność jej staropanieństwa. Pozostawała ona bowiem zawsze istotą niezrealizowaną, istotą, której nie dane było spełnienie jej głównego życiowego powołania. Dziś sytuacja kobiety zmieniła się znacznie. Dziewczęta są na równi z chłop- cami przygotowane do życia samodzielnego i niezależnego. Mają daną tę samą co chłopcy możliwość rozwijania swego umysłu, zainteresowań i uzdolnień. Większość kobiet nie sądzi już, że jedynym ich życiowym powołaniem jest rodzenie dzieci i służenie mężczyźnie, który wybrał je sobie za żonę. Małżeństwo przestało być dla współczesnej kobiety jedyną dostępną szansą samorealizacji i jedynym sposobem odnalezienia swego miejsca w życiu. Nie jest też już ono jedyną drogą zapewnienia sobie przyszłości, zdobycia określonego statusu spo- łecznego, jak też „uczciwego” zaspokojenia potrzeb erotycznych i seksualnych. Dla współczesnej, świadomej swej pozycji, kobiety wyjście za mąż jest więc, tak jak dla mężczyzny, odpowiedzialną decyzją o założeniu ro- dziny, związaniu swego losu z losem wybranego przez siebie człowieka, jest wyborem jednej z możliwych dróg życiowych, a nie pochwyceniem jedynej szansy mogącej nadać sens życiu. Stare porzekadło „za byle jakim chłopem, za byle jakim płotem” uległo więc dezaktualizacji. Wbrew temu właśnie porzekadłu coraz więcej kobiet skłonnych jest sądzić, że lepiej pozostać osobą samotną, że często lepiej nawet ponosić samotne trudy macierzyństwa, niż wiązać swe życie z czło- wiekiem nieodpowiedzialnym, egoistycznym, despotycznym czy też uwi- kłanym w nałogi niszczące jego samego i jego najbliższe otoczenie. Wiele jest dzis' kobiet, które z całą pewnos'ci uznałyby, że lepiej być osobą samotną niż nieszczęs'liwą żoną. Sam fakt zamęścia utracił już bowiem swe dawne prestiżowe znaczenie. Coraz więcej jest kobiet, dla których jest ważna jakość realizowanego w małżeństwie związku, nie zaś sam fakt zdobycia statusu osoby zamężnej. Spotykamy więc dzis' często kobiety ładne, towarzysko atrakcyjne, mające powodzenie u mężczyzn, kobiety, którym nieraz już czyniono matrymonialne propozycje, a które mimo to pozostają samotne. Ich samot- nos'ć nie ma nic wspólnego z dawnym staropanieństwem. Nie są to bowiem bezradne istoty, których nikt nie zechciał, lecz osoby odrzucające oferty niezgodne z ich oczekiwaniami. Nie chcą one wiązać się na trwałe z „kim- kolwiek”, by tylko uzyskać status żony. Są to osoby, które nie chcą rezy- gnować z siebie na rzecz bylejakiego małżeństwa. Na decyzje pozostawania w stanie wolnym wielu kobiet wpływa dziś często także fakt, że teoretyczna równos'ć obu płci nie jest ciągle jeszcze równos'cią faktyczną. Kobieta, podejmująca zawodową akty wnos'ć na równi z mężczyzną, idąca za głosem swych zainteresowań i pasji, pozostaje najczęściej nadal wyłącznie odpowiedzialna za tradycyjnie kobiece funkcje rodzinne. Należą do niej w rodzinie na ogół nadal te wszystkie obowiązki, które wypełniała jej niepracująca zawodowo prababka. Prowadzi to z ko- nieczności do nadmiernego przeciążenia, a w konsekwencji do rezygnacji przez kobietę z tej działalności, do której przygotowywała się ona w okresie młodości. Zdarza się więc czasami, że kobieta, która odkryła w sobie twórcze powołanie i chce mu się poświęcić, świadomie decyduje się pozo- stać w stanie wolnym. Wie ona bowiem, że nie będzie w stanie godzić ze sobą obowiązków rodzinnych i twórczej działalności. Spotykamy więc dziś kobiety, które zdecydowały, że droga ich samo- realizacji wiedzie nie poprzez dom i macierzyństwo, lecz poprzez naukową, artystyczną czy zawodową twórczość. Tego typu samotność ze świadomego wyboru jest, rzecz jasna, rzadka i na ogół dotyczy jednostek nieprzecięt- nych. Decyzja realizacji swego twórczego powołania kosztem rodzinnego szczęścia nie jest bowiem na pewno łatwa. W czym więc wyraża się różnica między drogami prowadzącymi do tradycyjnego staropanieństwa a drogami prowadzącymi do samotności wielu współczesnych kobiet? Stara panna była istotą, której życie wypełniało bez reszty oczekiwanie na męża. Była istotą, dla której niemożność realizacji tego oczekiwania równała się życiowej klęsce. Samotna kobieta to osoba niezależna, żyjąca pełnią życia. To osoba, która sama z tych czy innych powodów zdecydowała się na to, by nie zakładać rodziny. Kobieta samotna jest dzis' pełnoprawnym członkiem społeczeństwa, osobą w pełni samodzielną i niezależną. Samotność współczesnej kobiety nie musi już być, jak niegdyś, samotnością bezradnej, zagubionej istoty, istoty nieszczęśliwej, bo przeświadczonej, że nie jest jej dane wypełnienie jedynego nadającego sens jej życiu powołania. Jak podkreśla B. Pietkiewicz (2001), w samotności jest wybór, a w staropanieństwie - jakby przymus: „nikt mnie nie zechciał”. Znośniej być samotnym z dorobioną ideologią. Samotna może teraz używać kremów z alg i czuć się młoda do starości. A stara panna jest od początku jakby trwale stara. Starzy kawalerowie takich lęków nie mają. Mężczyźnie (jeśli nie jest rolnikiem) łatwiej nie czuć się niechcianym. Mimo wszelkiej emancypacji to on wciąż prosi o rękę - jeśli taką rękę znajdzie w pobliżu. Jak trafnie zauważa M. Barcz (2001), samotność stała się nowo lansowanym stylem życia młodych pracoholików. Single dla prasy. Dla- czego? Bo samotny to dziś również ten, który nie ukrywa twarzy, wprost przeciwnie, chętnie fotografuje się. Ciężko pracował, odniósł sukces i za- robił dużo pieniędzy. W popularnym tygodniku dziewczyna o smutnych oczach opowiada czytelnikom, że, mieszkając z chłopakiem musiała mu robić herbatę i go zabawiać. Teraz czuje się wolna: robi herbatę tylko sobie. Rówies;nik ze zdjęcia obok założył rodzinę, ale ponownie zamieszkał sam. Tłumaczy, że wprawdzie nie rozwiódł się i „utrzymuje kontakty z bliskimi, ale nie musi już nikomu niczego obiecywać". Nareszcie mu ulżyło. W gazetach można znaleźć przepisy na podryw, udany seks, szaloną randkę. Tak, jakby wszystko zaczynało się i kończyło na pierwszym wrażeniu i jednym spotkaniu. Psychologowie ostrzegają, że za tym kryje się poważny kryzys więzi międzyludzkich. Obawiamy się bliskości, nawet fizycznej, drugiej osoby. Psychoterapeutka Maria Król-Fijewska twierdzi: „Już dla dwudziestolatków dotyk dłoni stanowi naruszenie granic prywatności. Coraz trudniej zorgani- zować grupy psychoterapeutyczne, co jeszcze kilka lat temu nie stanowiło problemu. A skoro nie umiemy podać ręki, jak wspólnie żyć?” Ludzi samotnych przybywa. W pojedynkę żyje coraz więcej atrakcyjnych i wykształconych Polaków. Nie zawsze dlatego, że tak wybrali. 4.3. Skala oraz skutki zjawiska W naszym kraju obecnie wśród osób mających od 40 do 44 lat dokładnie co szesnasta kobieta i szesnasty mężczyzna pozostają bezżenni (jak to neutralnie i poprawnie politycznie nazywają naukowcy). Kiedyś' patrzono na nich, a zwłaszcza na nie, z nutą lekceważenia, a nawet pogardy - jak na towar wybrakowany, osobników zasuszonych, kwas'nych, nie do życia i pro- kreacji. Dzis' częs'ciej jest to własny, s'wiadomy wybór, zresztą coraz częstszy w skali społecznej (zob. Pietkiewicz 2001). Socjologowie podkreślają, że nigdy dotychczas w historii ludzkos'ci nie było aż tak wielkiej liczby samotnych. Małżeństwo, cudzołóstwo, roz- wód, praca kobiet, samotne macierzyństwo znane były od najdawniejszych czasów. Samotność z wyboru jest novum naszych współczesnych. Po raz pierwszy nie musimy łączyć się w pary, aby przeżyć. Eksplozję samotnos'ci spowodowały przede wszystkim kobiety. Pojawił się nowy wzorzec - ko- biety niezależnej, wykształconej, zaradnej. ,,Awansują, podobnie jak mężczyźni, na aktorki, konstruktorki, żonglerki, inscenizatorki własnych biografii” - mówi Ulrich Beck, socjolog z Monachium. Za nimi wlecze się w rzece samotnos'ci smutny nurt - kobiety niech- ciane. Nie każdy bowiem wybiera samotnos'c, należy raczej przypuszczać, że częściej jest ona stanem przymusowym. Dla, wolnych, ekspansywnych, które w młodości przegapiły czas, kiedy łatwiej znaleźć parę. Dla tych, dla których zabrakło mężczyzny, bo ich dla wszystkich kobiet nie starczy, zwłaszcza że oni wcześnie umierają, a część zostaje starymi kawalerami (bo oni także, wolni i ekspansywni w młodości, przegapiają czas do łączenia się w pary). Albo mają inną orientację seksualną. Wolne z przymusu są również te kobiety, które zostawiono w średnim i późniejszym wieku z powodu nowej, lepszej kandydatki. Utarło się przekonanie, że samotność jest domeną kobiet i że znoszą ją one gorzej niż mężczyźni. Skoro jednak kobiety lepiej sobie radzą z tru- dami życia, dlaczegóżby miały ten, choćby najgorszy, znosić gorzej od mężczyzn? Widzi się wszak wiele wspaniałych, mądrych, dzielnych samot- nych kobiet. Samotny mężczyzna to na ogół mięczak, zaniedbany, roz- memłany i sfrustrowany, dziczejący w czterech ścianach. Powinien być silny i męski, nawet kiedy jest sam. Ale mu nie wychodzi. Nie umie się nawet na święta przykleić do jakichś siostrzeńców ani krewnych. Samotność oznacza dla niego potwierdzenie nieudacznictwa. Czterokrotnie częściej niż samotne kobiety wybiera samobójstwo. Robią to zwykle w święta Bożego Narodzenia, na Wielkanoc, w week- endy - i w maju. Kwitnące bzy źle się komponują z samotnością. To najsmutniejsze, najczarniejsze, najgorsze dni dla samotnych. Można wtedy pójść do znajomych. Lecz przebywa się u nich z poczu- ciem doczepności. W świąteczny czas, gdy człowieka ogarnia pragnienie bliskości, choćby złudnej: towarzyszenie cudzemu życiu nie gasi pragnienia (zob. Pietkiewicz 2000). Na swoisty paradoks zakrawa to, że samotność jest do pewnego stopnia ceną, jaką płacą kobiety za swoje ambicje oraz społeczny awans. Jak stwierdza B. Pietkiewicz (2001) obecna stara panna, to statystycznie najwspanialszy gatunek ludzki w naszym kraju. Jak wynika bowiem z badań socjologicznych, ponad 31% panien ma wykształcenie wyższe. Łącznie ponad 51% - co najmniej średnie ogólnokształcące, a 40% - co najmniej pomaturalne. Stara panna zna języki. 24% panien co najmniej rozumie jeden język zachodni, 10% zna biegle jedne lub dwa, 60% nie zna żadnego, ale i tak tych znających jest o ok. 12% więcej niż wśród żonatych i zamężnych. Aż 59% panien z badań Tymickiego lokuje się w grupie inteligenckiej, a 26% uprawia wolne zawody, zajmując stanowiska dyrektorów, kierowników i spe- cjalistów różnego rodzaju (zob. Tymicki 2001). Stare panny przewyższają pod względem wykształcenia, statusu spo- łecznego, znajomości języków nie tylko kobiety zamężne, lecz także żo- natych mężczyzn, ustępując im tylko w kategorii „właściciele firm”. Zara- biają mniej więcej tyle co żonaci. Zamężne zarabiają mniej - tyle co starzy kawalerowie. Stara panna przeważnie jest córką inteligenta. Jeśli nawet jej matka jest kurą domową ze średnim wykształceniem, nic to. Standard wyborów małżeńskich wyznacza przede wszystkim ojciec. Tak jak wiele jest, co każdy gołym okiem widzi, wspaniałych samot- nych panien przed czterdziestką i po, tak mało jest świetnych starych kawa- lerów. Jakby zapadli się pod ziemię. Gdzie im do starych panien. Wyk- ształcenie mają marne. Aż 33% - podstawowe, a 73% zasadnicze zawo- dowe. Są najczęściej robotnikami wykwalifikowanymi - 82% (wśród sta- rych panien robotnic jest tylko 18%). Nie znają języków, 80% - żadnego. W wolnych zawodach, wśród specjalistów, dyrektorów, prawie się nie liczą. Większość starych kawalerów mieszka na wsi - 55% (panien - 22%). W dużych miastach powyżej 500 tys. - tylko 1%. Podczas gdy stare panny pochodzą głównie z rodzin inteligenckich, oni - z biednych niewykształ- conych. Częściej też niż żonaci są bezrobotni. Starzy kawalerowie rolnicy to kategoria szczególna. Już w socjalizmie dziennikarzom pióra się zdzierały od pisania, że rolnicy są bez szans na żony. Kobiety uciekają, jak dawniej, do miasta, choć życie tu teraz jak po grudach. Ale z nadzieją. - Kiedy słyszę, że kandydat jest rolnikiem, serce mi się ściska z żalu - mówi właścicielka jednego z najstarszych biur matrymonialnych w Krakowie. - Może być dobry, uczciwy, bez nałogów, lecz nic z tego. Kobiety lubią wierzyć, że przyszłość zgotuje im mile niespodzianki. Mąż rolnik pozbawia złudzeń. Ostatnio jednak pojawiła się i dla nich nadzieja. Powoli przybywa małżeństw rolników z Ukrainkami i Białorusinkami, dla których małżeń- stwo z Polakiem, choćby rolnikiem, to awans (za: Pietkiewicz 2001). 4.4. Cywilizacyjne okaleczenia więzi społecznych i ról rodzinnych Samotnym przyglądano się niegdyś nieufnie, zwłaszcza gdy chodziło 0 mężczyzn: z pewnością mają jakiś feler. W polskich socjalistycznych zakładach pracy zarabiali gorzej od żonatych, rzadziej otrzymywali awanse 1 podwyżki (dla jednego i tak wystarczy), spychano na nich dyżury, mało atrakcyjne zlecenia, zastępstwa. Niedługo potem, kiedy z uniwersytetów wysypali się yuppies i poszli przebojem, samotni stali się dla pracodawcy mięsem do żyłowania. To właśnie oni szybko dają się przerobić na pracoholików. Wywyższenie samotnego przeniosło się - wraz z globalizacją - i na kapita- listyczną Polskę. „Samotny dyspozycyjny” - podnoszą swe zalety w ogłosze- niach poszukujący pracy. Samotny, młody, z prezencją i wykształceniem to już ideał. Nowo przyjmowanym pilnie patrzy się na obrączki, kobietom dyskret- nie bada się wzrokiem brzuch: strzeżonego Pan Bóg strzeże. Z kolei samotny starszawy jest pierwszy do relegowania, z powodu wieku i wyglądu. Kapitalizm singlom na Zachodzie przyniósł cud Internetu. Polskim jeszcze do tego szerokiego dostępu daleko, natomiast mają dwie rzeczy wspaniałe: supermarkety i telefony komórkowe (Pietkiewicz 2000). Jak wynika z raportu A. Sosnowskiej (2001) opublikowanego w „Ma- dame Figaro” (1 V 2001), kobiety i mężczyźni weszli szybko w obyczajową nowoczesnosC, tyle że całkiem inaczej. One zmężniały, oni jakby spuścili z tonu. Spos'rod ankietowanych mężczyzn aż 91% twierdzi, że ożeniłoby się z kobietą, która ma wyższe od nich wykształcenie, 85% nie miałoby nic przeciwko temu, by ich żona zarabiała dużo lepiej, a 87% nie widzi żadnego problemu w tym, by w pracy być podwładnym swojej żony. „Już w badaniach z lat 80. zauważono zjawisko okres'lane jako „kryzys roli ojca” - komentuje wyniki ankiety socjolog Mirosław Pęczak. Rola głowy domu jest dla wielu mężczyzn ciężarem ponad siły. Bardziej od wyzwań interesuje ich s'więty spokój. Niektórzy deklarują, że patriarchalizm przestał być dla nich obowiązującym wzorcem relacji damsko-męskich, że zgadzają się na zamianę ról. Może to być zapowiedzią istotnych zmian obyczajowych. Ale czy takich jak w Ameryce lat 70., gdy mężczyźni na fali kontrkultury rzeczy wis'cie głęboko przewartościowali swój stosunek do kobiet, dopus'cili je do wielkich karier, najwyższych stanowisk? Byłbym ostrożny w porów- naniach. Rewolucja obyczajowa w Polsce przebiega głównie na poziomie deklaracji. A zgoda mężczyzn na zwiększenie roli kobiet jest raczej ucieczką od odpowiedzialności niż dojrzałosCią do dzielenia trudów partnerstwa”. Ws'rod klientów biur matrymonialnych to kobiety należą do tych sil- niejszych i atrakcyjniejszych. Jeszcze dziesięć lat temu młodzi, atrakcyjni, wykształceni w ogóle nie korzystali z podobnych usług. Dzis' stanowią ponad 50% klientów (większosC ma wyższe studia). Liczba kobiet i męż- czyzn szukających partnerów jest podobna, jednak ich oferty się różnią. Kobiety częsCiej szukają partnera do pierwszego związku na stałe, podczas gdy wielu panów ma już za sobą rozpad związku. Są ws'rod nich i tacy, których nie interesuje sukces zawodowy, bo uważają, że to przez przesadne skupienie się na pracy dzis' są samotni. Bardziej cenią bliskosC i poczucie bezpieczeństwa niż zaspokojone ambicje (zob. Sosnowska 2001). Wiele kobiet z dużych miast, które żyją samotnie włas'nie z powodu pracy, to przyjezdne z prowincji. Dla Warszawy, Krakowa czy Wrocławia porzucają Sokółkę, Biecz lub Suwałki i nagle stają przed pokusą zarobienia pieniędzy nieporównywalnych z tymi, na jakie mogły liczyć w rodzinnym mieście. W dużych zachodnich firmach w ciągu trzech lat mogą zarobić na mieszkanie, podróże po świecie. modne ubrania. Nie mają wiele do stracenia, bo w rodzinnym miasteczku większość koleżanek robi byle co albo pobiera zasiłek. Idą więc na całość. To wygodna grupa dla pracodawców. Wiele firm S7.uka .samotnych dziewczyn z prowincji - mówi Teresa Stępień z warszawskiego Centrum Promocji Kobiet. - żyją w ciągłym poczuciu zagrożenia, co mobilizuje je do nadludzkiego wysiłku. Jeden miesiąc bez pracy grozi przecież utratą mieszkania i końcem kariery w wielkim mieście. Takie dziewczyny nie zastanawiają się nad dylematem: praca czy rodzina. Wybór dokonuje się sam. Bo jeśli firma pochłania je od rana do nocy (godziny etatowe, nadgodziny, dokształcanie, kolacje biznesowe, wyjazdy integracyjne itp.), to na życie prywatne nie tylko brakuje im czasu, ale też energii i ochoty. Zwłaszcza że często pracują na mato komfortowych warunkach. Zdarza się na przykład, że samotne dziewczyny otrzymują do podpisania umowę o pracę razem z podaniem o zwolnienie na własną prośbę (bez wpisanej daty), na wypadek gdyby zaszły w ciążę. Taka presja nie sprzyja myślom o zakładaniu rodziny. Wręcz przeciwnie, stawia rodzinę w opozycji do kariery. Reguły gry są twarde i logiczne, a szefowie mało wyrozumiali dla dziejowej konieczności przedłużania gatunku. Na Zachodzie większość samotnych kobiet upatruje przyczyn swojej sytuacji w stylu życia wymuszonym przez pracę. Jednak w Polsce tylko 18% samotnych kobiet uważa, że nie żyje w stałym związku, „bo praca pochłania większość ich czasu i ogranicza życie towarzyskie”, 42% twierdzi, że samotność „jest ich świadomym wyborem i konsekwencją wysokich wy- magań wobec potencjalnych partnerów”, a 27% uważa, że żyje bez partnera, bo „ma kłopoty z zawieraniem stałych związków”. Z mody na samotność cieszą się producenci wszelakich dóbr. Dzięki singlom sprzedają więcej mieszkań, samochodów, telewizorów. Młodzi samotnicy zdecydowanie więcej konsumują. Lubią podróże, nie oszczędzają na książkach i płytach. Cenią luksus (np. samotne kobiety wydają na kos- metyki i ubrania średnio dwukrotnie więcej niż mężatki). W krajach o wyso- kim wskaźniku samotności (Wielka Brytania, Francja, Japonia, Szwecja) tysiące fachowców od sprzedaży dniem i nocą myślą, jak zrobić złoty interes na singlach, do nich adresują coraz więcej reklam. W reklamie proszku do prania zobaczymy wprawdzie matkę z dwójką dzieci, ale nowe perfumy czy samochód reklamuje atrakcyjna bizneswoman - w tle luksusowy aparta- ment bez śladu bytności dzieci. Coraz więcej jest produktów w małych opako- waniach, w sam raz dla jednej osoby. Powstają firmy oferujące specjalne usługi dla samotnych: podawanie lekarstw podczas choroby, wyprowadzanie psa czy podlewanie kwiatków w czasie dłuższej nieobecności. Znakiem czasu są coraz liczniejsze filmy i książki o samotnych (najczęs'ciej kobietach) - „Ally McBeal”, „Seks w wielkim mies'cie” czy „Dziennik Bridget Jones” urastają do rangi manifestu nowej obyczajowości. W Polsce żyje dziś ponad dwa i pół miliona samotnych. Wciąż ich przybywa, choć nie w tak szokującym tempie jak w wielu krajach wysoko rozwiniętych. We Francji, w krajach skandynawskich i w Japonii w ciągu ostatnich dwudziestu lat liczba singli podwoiła się. Brytyjscy socjolodzy przewidują, że w Anglii w najbliższych latach liczba samotnie żyjących osób przewyższy liczbę rodzin. Polscy uspokajają: przywiązanie do war- tości rodzinnych jest u nas silniejsze niż gdziekolwiek indziej (Sosnowska 2001). Przed dwudziestu laty polscy single skarżyli się w „Polityce”, że wszy- stko w handlu i usługach nastawione jest na podwójność - od dużych butelek na mleko do miejsc na campingach. Na Zachodzie to się dawno zmieniło. Odstają jeszcze statki wycieczkowe nastawione na nowożeńców, ale włoska „Vittoria” na przykład, która dotąd miała sześć kabin pojedyn- czych na dwa tysiące miejsc, naprawiła swój błąd. Powstały spółdzielnie mieszkaniowe specjalizujące się w budowaniu mieszkań dla samotnych z kompleksową obsługą uzupełniającą - sprzątaniem, praniem, prasowa- niem. dyżurami lekarza, podlewaczami kwiatów, karmicielami kotów, do- zorcami mienia na czas nieobecności. We wszystkich wielkich miastach świata, podobnie jak w Mediolanie, w którym mieszka rekordowa liczba singli, działają agencje turystyczne dla samotnych. W Nowym Jorku 3.5 miliona takich singli ma do dyspozycji agencje mogące komputerowo wybrać towarzysza dowolnej podróży moto- cyklowej, samochodowej, samolotowej, rowerowej, są także bary, kluby, dyskoteki, audycje radiowe dla samotnych i setki klubów religijno-towa- rzyskich w kościołach różnych wyznań. Pojawiły się też agencje wypożyczania mężczyzn (również w Polsce). Bizneswoman, która idzie na prestiżowy raut, może wynająć eleganckiego mężczyznę z katalogu, a starsza panna - np. na pięćdziesięciolecie ślubu rodzi- ców może im się pokazać z taki narzeczonym. Samotni organizują się. Istnieje np. włoskie Stowarzyszenie Osób Sa- motnych czy francuski Narodowy Związek Bezżennych oraz Grupa Badań i Działań na rzecz Samotnych - i setki innych. Walczą o zniesienie dys- kryminacji w dostępie do sztucznego zapłodnienia, leczenia bezpłodności, prawa do adopcji. Działają wszędzie tam, gdzie jeszcze administracyjnie i finansowo popierane są głównie małżeństwa. W Polsce zglobalizujemy się i pod tym względem. Niech tylko tysiące samotnych nauczycielek, pielęgniarek i pracownic biurowych-główna u nas masa samotności - podniesie głowę z mizerii finansowej i realnie zamarzy o Karaibach, niech przestanie myśleć, że „samej nie wypada” - co już się powolutku w dużych miastach dzieje - a wtedy tylko patrzeć, jak powstanie Zrzeszenie Panien, Wdów i Rozwiedzionych albo inny Bratniak Pojedyn- czych (za Pietkiewicz 2000). Prognozy związane z narastaniem zjawiska samotności w globalizującym się świecie nie napawają optymizmem. Nie ma gorszej samotności niż we dwoje - skarżą się w kobiety w listach do redakcji magazynów kobiecych, od kiedy tylko te magazyny istnieją. Mąż traktuje dom jak hotel. Zje, poczyta, załatwi potrzebę seksualną i idzie do prawdziwego życia gdzieś w mieście. Albo żyje za szklaną ścianą - obojętny, apatyczny. Drugie z pary buduje wtedy w sobie obronną ścianę własną. Ściany powstają czasem z powodu nadmiernego dobrobytu. To nowy powszechniejący rodzaj samotności - twierdzi amerykański psycholog Dan Kiley. Dorabiają się. Mają obsesję kariery, bycia kimś. „Jeszcze 50 lat temu małżeństwo było towarzystwem wzajemnej pomocy. Obecnie zamiast odpowiedzialności ludzie wolą dzielić ze sobą przyjemności i wygody” - pisze Donata Francescato z uniwersytetu w Rzymie. W miarę pojawiania się nadmiaru wygód dzieje się podobnie jak wówczas, kiedy zjawia się skrajny niedostatek - związek rozłazi się w szwach, wyrasta ściana. Albo on zdobywa upragniony szczyt i z trudem znosi obok siebie nagle nieatrakcyjną wobec jego nowych wymagań partnerkę, albo też ona ma wymagania nie na jego miarę. Ścian mogą być tysiące. Między nimi hodują się dzieci. Kiedy dorosną, także wybudują ściany - samotność bywa wysysana z mlekiem matki, więc będą w niej trwały, niezdolne do żadnych ludzkich więzi. Co dalej? Co czwarty mieszkaniec wielkich miast - twierdzą naukowcy z bońskiego Instytutu Psychologii - przejawia cechy neurotyczne i jest odludkiem. Wiele związków rodzinnych i przyjacielskich utrzymuje się tylko dzięki technice i tendencja ta będzie się nasilała. Zaczynamy wchodzić w erę przeżywania życia na odległość w izolacji właściwej embrionowi. Dzięki łączom można się już spotykać, nie opuszczając fotela. Świat mierzony dotąd na metry w zasięgu ręki i głosu zostanie wkrótce za nami. Już nie- długo, dzięki technikom przestrzeni wirtualnej oraz teleoperatorowi, będzie można mieć poczucie, że ściska się rękę osoby oddalonej o tysiące kilo- metrów. Ta sytuacja wymyka się całkowicie porządkowi dotykalnemu, to znaczy obecności ciała. Zaczynamy stykać się na odległość. To wbrew logice, historii, tradycji. Przeciw wszystkiemu, do czego czło- wiek przywykł, odkąd istnieje. Przywykł, że potrzebuje jakiegoś vis a vis, aby toczyć spory, przyjmować wyzwania, projektować działanie. W samo- tności dziczeje, karleje, nawet jeśli bucha narcystycznym hedonizmem, a intelekt ma głęboki jak ocean. Częściej choruje. Badania Roberta B. Case‘a, kardiologa z Nowego Jorku, wykazały, że częściej zapada na przykład na serce, kumuluje bowiem stresy, z nikim ich nie dzieląc. Zmniejszone przez samotny organizm wchłanianie d-glukozy jest przyczyną depresji. Zaburzone są mechanizmy regulujące aktywność, motoryczność i uczuciowość. Robi się w środku pokręcony jak drut kolczasty (Pietkiewicz 2000). W ten sposób potwierdza się trafność starego polskiego przysłowia, że „samotnemu wszędzie źle - żonatemu tylko przy żonie”. Najogólniej rzecz biorąc, zjawisko to jest wynikiem braku gotowości poświęcenia się drugiemu człowiekowi i rodzinie jako podmiotowi, w któ- rym występuje tylko cząstka własnego „ja”, narastania niechęci do rezyg- nacji z pewnych cząstek swojej osobowości na rzecz całkowicie nowego podmiotu „my” i „ono”. Od samotności nie można jednak uciec w świat elektronicznych więzi. Ani w ten przemyślnie montowany z samym sobą. „Osamotnienia - pisze Tadeusz Gadacz - nie pokonuje się przez bycie Z, ale DLA drugiego człowieka. Człowiek zbliża się do człowieka w mierze, w jakiej darowuje mu siebie samego”. Tymczasem bliskość z drugą osobą przeszkadza w karierze, jest czymś, czym się zajmujemy po godzinach i mamy przez to poczucie straconego czasu oraz dwoistości zachowań. Jeśli chce się liczyć na rynku, trzeba być agresywnym, drapieżnym, nikomu nie ufać. A jeśli chce się być z kimś blisko, trzeba być otwartym, uczciwym, gotowym do poświęceń. Wiele kobiet nie umie przestawić się z jednego typu zachowań na drugie, zwłaszcza jeśli nie otrzymało odpowiednich wzorców z tej drugiej puli w dzieciństwie. W tym miejscu warto powrócić na płaszczyznę dotychczasowej roli kobiety w rodzinie oraz społeczeństwie i przytoczyć wypowiedź papieża Jana Pawła II, który w następujący sposób interpretuje powołanie każdej kobiety: „Kobiecość oznacza określony, zewnętrzny kształt człowieczeństwa będący dopełnieniem męskiego sposobu bycia człowiekiem. Inaczej mówiąc, to co nazywa się kobiecością jawi się przede wszystkim jako pewna zdolność i gotowość przekraczania granicy samotności i potrzeba otwarcia się na istotę podobną, tj. mężczyznę. Jest to zarazem wezwanie kobiety do komunii osób z mężczyzną, gdy kobiecość niejako odnajduje siebie w obliczu męskości, w doświadczeniu komplementarnego poczucia ciała. Naturalnym zaś spo- sobem realizacji tego „poczucia ciała” ma być „macierzyństwo”. Tajemnica kobiecości odsłania się do końca poprzez macierzyństwo, które staje się więc najdoskonalszym zjawiskiem głębi kobiecości. Jest on szczególną poten- cjalnością całego ustroju kobiecego” (cyt. za: Dębowski 1992). Głębię tej wypowiedzi wspaniale, choć pośrednio ilustruje reportaż Jonathan Eig, pt. „Ojcem tych dzieci jest dawca nasienia nr 5027” (Claudia 2/107, 2002). Poniżej przytaczamy fragmenty tego reportażu. Jego wy- mowa, z pozoru optymistyczna, w swej istocie jest bardzo tragiczna (pod- kreślenia w tekście - L. K.). Pięć samotnych kobiet, które pragnęły zostać matkami, przed laty skorzystało 7. tego samego banku nasienia. Gdy odkryły, że ich dzieci mają wspólnego, choć ano- nimowego ojca, zorganizowały zjazd rodzinny. Chciały przekonać się, jak dalece ich pociechy mają podobny do siebie wygląd, charakter i zdolności. Nic widziały ojca swoich dzieci nawet na zdjęciu. W banku nasienia otrzymały o nim tylko kilka informacji. Jest blondynem. Zdrowym, towarzyskim, o ścisłym umyśle, chyba przy- stojnym. Prawdopodobnie ukończył jeden z najlepszych uniwersytetów. Ma sportowe osiągnięcia. Katolik. 24 lata. Na umieszczone w ankiecie pytanie, jaki jeden przy- miotnik trafnie by go scharakteryzował, odpowiedział „opanowany". [...] Shair. Holly, Claire, Stephanie i Jennifer, samotne i niezamężne Amerykanki, nic znały się wcześniej i nic miały pojęcia, że zainteresował je ten sam dawca. Wszystkie kupiły fiolki z jego nasieniem. [...] Na świat zaczęły przychodzić dzieci: Lawrence, Elizabeth, Nathan i dwie pary bliźniąt: Liam i Sofia oraz Matthew i Megan. Potomstwo ojca nr 5027 ma wiele wspólnych cech: jasne włosy, brązowe oczy, zabawne, male noski, łatwość nawiązywania kontaktów, pogodne usposobienie, charakterystyczny głośny śmiech, a przy dużym skupieniu szczególny sposób zaciskania warg. Troje malców wychowywanych jest w tradycji żydowskiej, czworo - jako chrześcijanie. Jedne żyją w dobrobycie, inne mają dość skromne warunki Stephanie, zachwycona matą Elizabeth, zapragnęła drugiego dziecka, podobnego do jasnowłosej dziewczynki. W banku nasienia dowiedziała się jednak, że dawca numeru 5027 przestał już, niestety, z nimi współpracować. Dwa i pół tysiąca dolarów przekonało go, by oddał nasienie raz jeszcze. Próba sztucznego zapłodnienia tym razem się jednak nie powiodła. Stephanie ponownie poprosiła o fiolkę. Numer 5027 zdecydowanie odmówił, ale ona - przedsiębiorcza amerykańska bizneswoman - nie zamierzała tak od razu rezygnować. Dała ogłoszenie w kwartalniku organizacji „Samotne Matki z Wyboru". Było krótkie: ..Odkupię próbkę nasienia dawcy numer 5027”. Miała nadzieję, że któraś z klientek jej banku kupiła sobie fiolkę na zapas. To wydatek rzędu 200 dolarów plus koszty zamrożenia - 150. i rocznego przechowywania - 250 [...]. Mamą dwuletnich bliźniąt Liama i Sofii jest Holly Greenfield z Denver. Niezależna kobieta sukcesu, psychiatra, dopiero około trzydziestki zapragnęła mieć potomstwo. Bardzo. Była tym zdzi- wiona. Kiedy skończyła 42 lata, poczuła, że to ostatni dzwonek. Była pewna - chce zostać matką. Postanowiła poddać się sztucznemu zapłodnieniu. Wybrała 5027, bo, jak mówiła, wydawał jej się „przyjazny”. Gdy była w ciąży ze swoimi bliźniętami, przeczytała ogłoszenie Stephanie. Chciała jej pomóc. Myślała, że ma jeszcze próbki nasienia poszukiwanego dawcy. Pomyliła się, nic miała ich. Na anons jednak odpowiedziała. Ciekawiła ją kobieta, która na ojca swojego dziecka wybrała tego samego mężczyznę, co ona. 1 ogromnie ją interesowało, jak wygląda Elizabeth - przyrodnia siostrzyczka jej dzieci, które miały się wkrótce narodzić. Stephanie przysłała zdjęcie córki. „Gdy Liam i Sofia przyszli na świat, okazali się niezwykle do niej podobni - mówi Holly. - To było naprawdę niesamowite”. Obie matki zaczęły ze sobą korespondować przez Internet. Wymieniały zdjęcia pociech, opowiadały o swoich przeżyciach i doświadczeniach. Wkrótce, dzięki organizacji „Samotne Matki z Wyboru", Stephanie i Holly dowiedziały się, że trzy inne kobiety także urodziły dzieci dawcy numer 5027. Teraz było ich już pięć. Dzięki elektronicznej poczcie coraz więcej wiedziały o swoim życiu, stawały się sobie coraz bliższe [...]. Lawrence, syn Shair i 5027. ma trzy lata. Mama nadal karmi go piersią. Powiedziała mu całą prawdę t> jego pochodzeniu - tak, żeby mógł zrozumieć. Czasem, gdy chłopiec bawi się pociągiem, każe mu jechać „do dawcy nasienia”. Lawrence ma trochę ciemniejsze włosy i prostszy nosek niż reszta przyrodniego rodzeństwa, a policzki, podbródek i oczy - takie same [...]. Sztuczne zapłodnienie? Nasienie nieznanego mężczyzny? Jennifer Black. 45-let- nia finansistka z Phoenix, inteligentna, z poczuciem humoru, nie widzi problemu: Kiedy idę do restauracji, nie muszę poznawać osobiście kucharza, żeby rozko- szować się smakiem potraw - twierdzi. Jennifer jest mamą czteroletniego Nathana. Dawcę 5027 wybrała, bo chciała mieć dziecko podobne do swojej pierwszej córki, Erin, urodzonej dzięki staromodnemu seksowi. Nie pomyliła się. Erin i Nathan mają jasne włosy i jasną skórę. Jennifer postanowiła skontaktować się z kobietami, które wybrały tego samego ojca. Nathan się z pewnością ucieszy, że ma przyrodnie rodzeństwo [...]. Dla Claire, wychowanej w rodzinie przestrzegającej zasad wiary, seks pozamał- żeński to grzech. Ale ona nie wyszła za mąż, a pragnęła mieć dzieci.- Myślałam, że sztuczne zapłodnienie jest dobrym wyjściem z sytuacji - tłumaczyła pastorowi. On jednak powiedział jej, że grzechem śmiertelnym jest wydać na świat dziecko bez ojca, nic wolno bowiem ingerować w naturę; reakcja pastora była dla niej szokiem. Claire spotkała się też z miażdżącą krytyką w swoim środowisku. Poczuła się odrzu- cona. Bała się nawet, że nie znajdzie pediatry, który zgodzi się leczyć jej dzieci. Poznanie pozostałych matek i ich historii przywróciło jej wiarę w siebie, w słusz- ność swojej decyzji. Ucieszyła się, gdy nowe przyjaciółki zdecydowały, że naj- wyższy czas na pierwszy „zjazd rodzinny”. Kobiety wyznaczyły sobie spotkanie w eleganckim nowojorskim hotelu [...] Kobiety są zachwycone, wyglądają na szczęśliwe. Nie chcą poprzestać na tym pierwszym spotkaniu w pełnym składzie. Każdej podoba się pomysł zbudowania rodziny. Wyobrażają sobie swoje dzieci jako nastolatki, wyjeżdżające na wspólne wakacje. Chcą się wzajemnie odwiedzać, razem spędzać święta. Traktują się z sza- cunkiem, ciepło i serdecznie. Dla moich dzieci to spotkanie będzie początkiem rodzinnej tradycji - mówi Holly - Któregoś dnia powiem im: pamiętacie, jak pojechaliśmy do Nowego Jorku poznać waszych braci i siostry? Matki wiedzą, że czas przyniesie im trudne do rozwiązania problemy. Kiedy dzieci dorosną i zaczną chodzić na randki, potrzebne im będzie coś więcej niż zwykłe uświadomienie seksualne. Zanim pójdą z kimś do łóżka, powinny się dowiedzieć, czy ten ktoś nie jest spokrewniony z dawcą numer 5027. Wytłumaczenie im tego może być trudne. Samo sprawdzanie pokrewieństwa także - bank nie kontroluje w pełni, ile dzieci zostało poczętych z nasienia danego dawcy. A co się stanie, gdy dzieci, bez względu na okoliczności towarzyszące ich przyjściu na świat, będą chciały odszukać ojca? Już teraz ich matki myślą o tym z niepokojem. Dawcy nasienia mogą, ale nie muszą, zaznaczyć, czy chcą spotkać się ze swoimi dziećmi, gdy te skończą 18 lat. 5027 nie wypowiedział się na ten temat. Claire martwi się tym najbardziej, jakby zapomniała, że 5027 nic jest zwykłym ojcem. Mówi: „Jeśli on nie będzie chciał mieć z nimi nic wspólnego, dzieci mogą poczuć się zdruzgotane”. XI HYBRYDYZACJA I NEUTRALIZACJA ETYCZNA ZWIĄZKÓW MAŁŻEŃSKO- RODZINNYCH 1. Globalizacja, ponowoczesność oraz poczucie zagrożenia jako socjologiczne tło zjawiska W największym uproszczeniu globalizację można określić jako proces o s'wiatowym zasięgu, który coraz ściślej łączy różne społeczności w taki sposób, że lokalne wydarzenia kształtowane są przez zdarzenia zachodzące w odległości wielu tysięcy mil i same także na nie oddziałują. Dzięki temu rodzi się nowe społeczeństwo globalne, czemu towarzyszą gwałtowne turbulencje oraz sprzeczne tendencje ujawniające się zarówno w odniesieniu do form organizacji społecznej czy kulturowej, jak i sposobów budowania indywidualnej i zbiorowej tożsamości (zob. Kempny 1998). Wydaje się, że analizę tych zjawisk w stosunku do rodziny można prowadzić, stosując koncepcję dysharmonii kulturowej Kazimierza Dobrowolskiego (zob. Ko- cik 1994). Najogólniej rzecz biorąc, wyraża się ona w tym, że na etapie gwałtownych przemian społecznych mamy do czynienia z załamywaniem się dawnych systemów kulturowych oraz z asynchronicznym funkcjonowaniem wielu elementów nowoczesnych, nie w pełni zakotwiczonych jeszcze w społecznej rzeczywistości, wspólnie z dysfunkcjonalnymi już reliktami przeszłości. Dotyczy to zarówno kultury materialnej, jak i świadomości społecznej. Natomiast postnowoczesność J. Mariański (1997: 11) określa jako po- jęcie, które „jest swoistym kontenerem, do którego wrzuca się rozmaite przedmioty”. Dodajmy jednak równie obrazowo, że „wyziewy” z tego kontenera są często niezwykle szkodliwe zarówno dla jednostki, jak i dla rodziny, ponieważ sama jego zawartość jest wysoce zróżnicowana i - ze swej istoty - dysharmonijna. Ponowoczesność („postmodernizm”) stanowi bowiem próbę sprowadzenia do wspólnego mianownika różnych form i kształtów życia społecznego: społe- czeństwo konsumpcyjne, społeczeństwo usług, społeczeństwo osiągnięć, społe- czeństwo poprzemysłowe, społeczeństwo późnego kapitalizmu, społeczeństwo mediów, zindywidualizowane społeczeństwo, „ja”-społeczeństwo, społeczeństwo samorealizacji, społeczeństwo wielu opcji, społeczeństwo post- pluralistyczne, społeczeństwo posthumanistyczne. Wszystkie te określenia wskazują na nowość i dyskontynuację w porównaniu z wcześniejszymi fazami rozwoju społecznego, chociaż w istocie te nowe kształty życia społecznego są konsekwencją długo już trwającego procesu przemian i stanowią jego kulmi- nacyjną fazę. Niektórzy współczesne społeczeństwa dogłębnie zmodyfikowane przez mass media nazywają postmodernistycznymi lub ponowoczesnymi (tamże: 21). Epoka nowoczesna, której początki wiążą się z powstaniem kapitalizmu, wchodzi w fazę schyłkową. Od końca lat sześćdziesiątych XX w. mówi się 0 epoce ponowoczesnej (postmodernistycznej). Epokę ponowoczesną łączy się z nadejściem społeczeństw postindustrialnych, w których paradygmat produkcji jest zastępowany paradygmatem konsumpcji, cywilizacja węgla 1 stali - cywilizacją informacji, gospodarka produkcji dóbr - gospodarką usług. Postmodernizm proponuje nową wizję człowieka, społeczeństwa i s'wiata, wizję odpowiadającą współczesnemu pluralistycznemu społeczeń- stwu. Społeczeństwo to przechodzi proces nieustannych przekształceń i zmian. Rozwój ten ze swoją dynamiką nie zmierza ku jakiemuś' punktowi końcowemu, lecz jest ciągłą zmianą, dostosowywaniem się, uczeniem się, pędem ku nowemu itp. Społeczeństwo znajduje się w ciągłym ruchu. Odcięte od przeszłości, nie jest ukierunkowane na ideały, wzorce, normy, cele, lecz na fleksybilny samorozwój i samosterowność. Zamiast wiary w postęp poja- wia się tu postawa ciągłej rewizji tego, co teraźniejsze oraz świadomość ryzyka. Przyszłość nie jest zwykłą kontynuacją teraźniejszości, jawi się jako coś nowego, otwartego i nieokreślonego. Nie musi tak być, może być inaczej: zmienność, otwartość na nowe style życia, ruch i heterogeniczność charakteryzują społeczeństwo przechodzące od nowoczesności do ponowo- czesności. Poszerza się wachlarz-możliwych wyborów, dominuje idea zmia- ny we wszystkich obszarach życia społecznego. Wypracowane w prze- szłości wzorce radzenia sobie z rzeczywistością są w nowej sytuacji - przynajmniej częściowo - dysfunkcjonalne. W sytuacji krzyżujących się oddziaływań społecznych jednostka podej- muje różnorodne decyzje. Nie są one zaprogramowane w tradycji, są bo- wiem dziełem jednostki, która w ten sposób kształtuje swoje życie. Religia, która w społeczeństwie tradycyjnym była sposobem wyjaśniania świata. a poprzez rytuały - sposobem umacniania więzi społecznych, w społe- czeństwie pluralistycznym i jako idea, i jako instytucja nie obejmuje cało- kształtu życia człowieka. To, co tradycyjne, jest nudne, a takie ortodoksyjne instytucje, jak rodzina i Kościół są w defensywie z powodu swej niezdol- ności do zmiany. Społeczeństwa współczesne, realizujące model gospodarki rynkowej, są podobne do wielkich domów towarowych, oferujących klientom nie- ograniczone wprost możliwości nabywania towarów. Na rynku oferuje się nie tylko dobra materialne, ale i przeżycia duchowe (od turystyki po erotykę), wartości kulturowe (od muzyki klasycznej po kursy języków obcych), rozrywkę, różnorodne terapie i nauki zbawcze, propagujące nowe spojrzenie na sens życia, nowe style i światopoglądy. Rynek duchowych ofert rośnie i poddany jest mechanizmom popytu i podaży. Wielość różnorodnych ofert jest czasami odczuwana jako wzbogacenie lub wyzwolenie, innym razem jako obciążenie niemal nie do zniesienia (tamże: 52). Równocześnie w świadomości społecznej narasta poczucie zagrożenia. Jest ono wyczuwalne i przejawia się zarówno w wypowiedziach indywi- dualnych, jak i w debatach parlamentarnych wielu krajów, wystąpieniach duchowych różnych odłamów religijnych, w licznych ruchach oraz ini- cjatywach podejmowanych na rzecz obrony rodziny. Na poczucie tego zagrożenia składa się wiele czynników fikcyjnych i rze- czywistych, obiektywnych i subiektywnych, często z odniesieniem magiczno- astrologicznym, przypowieściowym i profetycznym. W związku z przełomem tysiącleci nasilają się numerologiczne przekonania o ważkich i niezwykłych wydarzeniach, które muszą nastąpić. Odżywa popularność wróżbitów i jasno- widzów, proroctwa Nostradamusa, królowej Saby i wiele innych. Z drugiej strony należy stwierdzić, że w życiu politycznym i społecznym faktycznie mamy do czynienia z wyjątkową kumulacją zjawisk nieocze- kiwanych i zaskakujących. Zagrożenia dla pokoju światowego, dla bezpie- czeństwa publicznego oraz indywidualnego, ofiary z ludzi składane na ołtarzu szatana, narastanie rozwodów, upowszechnianie się pornografii, homoseksu- alnych związków (coraz częściej nazywanych małżeństwami), możliwości klonowania ludzi itp. To poczucie zagrożenia przejawia się w retorycznych często pytaniach „kto to widział?”, „kto przedtem o czymś takim słyszał?”, „jak świat światem czegoś takiego nie było”. Oznacza to, że ludzie nie mają do czego odnosić tych zjawisk i zdarzeń, których obecnie są świadkami, brak im odpowiedniej skali do ich oceny oraz że te zjawiska i zdarzenia naruszają w sposób zasadniczy dotychczasowy stereotyp małżeństwa i ro- dziny, który przez nich samych uważany jest za jedyny, słuszny i sprawdzony. Dzięki mikroprocesorom, satelitom telekomunikacyjnym, umowom o wymianie programów, które sprawiają, że imprezy sportowe, ceremonie religijne lub uroczystości polityczne stają się wydarzeniami oglądanymi bezpośrednio przez wszystkie narody świata - wytwarza się całkowicie nowa sytuacja. Zbiorowa wyobraźnia nie zna już granic. Po raz pierwszy w historii rodzaju ludzkiego wszyscy ludzie zaczynają jednocześnie marzyć o tym samym. Zarazem ludzie, porwani tym pędem, który zrównuje upodobania, który zezwala na wszystko - odnoszą wrażenie, że tracą grunt pod nogami, zaczy- nają się zastanawiać, co właściwie im pozostało z własnej osobowości. Aby więc nie pogrążyć się z w anonimowości, aby za wszelką cenę urato- wać swą osobowość, kurczowo trzymają się swych korzeni, nawiązują doraźne więzy solidarności sąsiedzkiej, podkreślają swe odrębności, odczu- wają potrzebę odkrywania wciąż nowych różnic między sobą. Powstaje sprzeczność paradoksalna: narodzinom pierwszego społeczeństwa pow- szechnego towarzyszy wszędzie odradzanie się regionalizmów, wiosko- wego patriotyzmu, dawno zapomnianych kultur i wymarłych języków, a jednocześnie narasta fala nietolerancji i rasizmu. Dotyczy to również sto- sunku do odmienności wzorów życia i stereotypów lokalnych, w tym także rodziny i małżeństwa jako związku dwojga ludzi. Co się zmieniło w związku dwojga ludzi? Przede wszystkim jego cel. Historycy specjalizujący się w jego dziejach wykazali, że w tradycyjnej rodzinie liczyła się przede wszystkim ciągłość pokoleń. Celem związku dwoj- ga ludzi było zapewnienie przetrwania rodzaju ludzkiego. Obecnie w związku dwojga ludzi, czy to małżeńskim czy wolnym, poszukuje się przede wszy- stkim szczęścia. Dlatego partnerzy są bardzo wymagający jeśli idzie o jakość wzajemnych stosunków. Żyje się razem, aby być szczęśliwym, nieszczęścia się nie akceptuje. Ludzie chcą osiągnąć całkowite porozumienie we wszy- stkich dziedzinach i nie znoszą żadnych zadrażnień. Okresy cichych dni przeżywa się jako dramat i nie zawsze czeka się cierpliwie na wyjaśnienie sytuacji. W środowisku proletariackim duży wpływ na te sprawy ma tzw. prasa sercowa, gdzie drukuje cię powieści odcinkowe, z których niczym gejzer bucha wielka miłość. W kołach inteligenckich z kolei oddziałuje na to prasa kobieca. Postulaty kobiet datują się wprawdzie od niedawna, ale jakże daleko są idące. Ponieważ oczekuje się, że związek dwojga ludzi wszystkie pragnienia spełni, rozczarowanie jest równie wielkie jak nadzieja. W opinii bardzo młodych małżonków, wzajemne ustępstwa są mieszczań- skim łataniem dziur. Postulaty i wymagania są często sprzeczne, a więc grożą klęską. Marzy się zarazem o wielkiej, burzliwej namiętnos'ci i o spokoj- nej egzystencji, partner pod względem seksualnym powinien być równo- czes'nie niewinny i dos'wiadczony, w dzieciach pragnie się widzieć podo- bieństwo, a zarazem przeciwieństwo rodziców, drugi człowiek ma być kimś' innym i dobrze znajomym, a jednoczes'nie zaskakującym i tajemniczym. Pierwsze dziecko rodzi się z coraz później dlatego, że oboje partnerzy przez długi czas wystarczają sobie wzajemnie i najważniejszą rzeczą wydaje im się obrona przed intruzami z zewnątrz. Oto model nowego małżeństwa: Być zakochanym. Po 10 latach poży- cia, mieć - możliwie najpóźniej - dwoje dzieci (jedno czułoby się samot- nie), ale nie więcej, aby kobieta i mężczyzna mogli nadal cieszyć się sobą. Wyraźnie dysharmonijny charakter posiadają zarówno programy, jak i pierwsze skutki emancypacji kobiet. O skutkach emancypacji kobiet pisze np. A. Tyszka następująco: „Nasza kultura społeczna, rodzinna i etyczna zatraca te walory, które postulowała w ubiegłych wiekach, zdaje się coraz bardziej zaogniać i podsycać rywalizację s'wiata męskiego z kobiecym, niż łagodzić i regulować wzajemną relację. Etykietka „rodziny partner- skiej”, która ma zastąpić dawny typ rodziny patriarchalnej - daje jedynie efektowne obietnice, a hasło „emancypacji kobiet” przyniosło zaostrzenie stosunków międzyludzkich, nie dając w zamian więcej sprawiedliwos'ci ani szczęs'cia. Ewa jest zawiedziona i sfrustrowana, Adam żyje z kom- pleksem męczennika i kogoś' wydziedziczonego z prestiżu i godnos'ci. [...] Regulatorami stosunków i odniesień przestały być przykazania wiary, normy obyczajowe, nakazy moralne, czy prawa niepisane, lecz i nie prze- kraczalne. [...] Rownoczes'nie kruszeje respekt dla wewnętrznego głosu sumienia, poczucia godnos'ci własnej i cudzej”. Są to wszystko - zdaniem A. Tofflera (1986) - symptomy wdzierania się w życie rodzinne nowej cywilizacji, cywilizacji „trzeciej fali”, cywili- zacji ponowoczesnej, informatycznej. 2. Rodzina w nurcie kolejnych „fal cywilizacyjnych” Futurologiczna wizja przemian społeczeństwa i rodziny „trzeciej fali” cywi- lizacyjnej jest w ujęciu A. Tofflera (1986) tak spójna, przekonywająca oraz realna, że warto przytoczyć szersze fragmenty jego wywodów. W nasze życie wdziera się już nowa cywilizacja, choć zaślepieni ludzie wszędzie próbują ją powstrzymać. Nowa cywilizacja niesie z sobą nowy styl życia rodzinnego, zmiany w pracy, w milos'ci i w życiu, nową gospo- darkę. nowe konflikty polityczne, a przede wszystkim - zupełnie odmienną świadomość. Elementy tej nowej cywilizacji już istnieją. Miliony ludzi zaczęły dostrajać swe życie do rytmów dnia jutrzejszego. Inni zaś, przera- żeni tym, co nadchodzi, próbują rozpaczliwej i daremnej ucieczki w prze- szłość. starając się wskrzesić s'wiat, który ich zrodził. Narodziny tej nowej cywilizacji są najbardziej wstrząsającym faktem naszych czasów. Z trudem dobieramy słowa, by opisać cały rozmach i za- sięg tej nadzwyczajnej przemiany. Niektórzy mówią o początku Ery Kos- micznej, Ery Informacyjnej, Ery Elektronicznej lub o Globalnej Wiosce. Zbigniew Brzeziński powiedział, że stoimy u progu „wieku technotro- nicznego”. Socjolog Daniel Bell mówi o nadchodzącym „społeczeństwie postindustrialnym czy postnowoczesnym (tamże: 33). Wszyscy jednak zdają sobie sprawę, że ludzkość szykuje się do ogromnego skoku naprzód. Oczekuje nas najgłębszy w dziejach przewrót społeczny i twórcza przebu- dowa struktur. Nie zdając sobie z tego sprawy, już uczestniczymy w tworzeniu od podstaw nowej, niezwykłej cywilizacji. Taki właśnie jest sens trzeciej fali. Gatunek ludzki przeżył dotychczas dwie wielkie fale przemian, z których każda ścierała niemal doszczętnie wcześniejsze kultury i cywilizacje, wpro- wadzając swoje obyczaje, niepojęte dla tych, co urodzili się wcześniej. Pier- wszej fali przemian, czyli rewolucji agrarnej, potrzeba było tysięcy lat do całkowitego wyczerpania. Druga fala - tworzenie się cywilizacji przemysłowej, trwała już tylko trzysta lat. Współczesne dzieje mają jeszcze większe przy- spieszenie, wydaje się więc, że trzecia fala wtargnie do historii i dokona swego dzieła w ciągu kilkudziesięciu lat. Przeto nam, żyjącym w tak dramatycznym momencie, przyjdzie odczuć to potężne uderzenie trzeciej fali zapewne jeszcze za naszego życia. Rozpad rodziny, zachwianie gospodarki, paraliż systemów politycz- nych, ruina uznanych wartości spowodują, że trzecią falę odczuje każdy. Burzy ona stare stosunki władzy, kwestionuje przywileje i prawa dzisiej- szych elit i jest tłem, na którym w niedalekiej przyszłos'ci będą rozgrywać się zmagania między potężnymi siłami. W wyłaniającej się obecnie cywilizacji wiele rzeczy stanowi zaprze- czenie starej, tradycyjnej cywilizacji przemysłowej. Nowa cywilizacja ma bowiem charakter przede wszystkim technologiczny, ale rownoczes'nie jest antyprzemysłowa (Toffler 1986: 34). Nowy sposób produkcji nie tylko sprzyja powstawaniu drobnych przed- siębiorstw, decentralizacji i wyprowadzaniu produkcji z miast oraz wpro- wadzaniu zmian w samym charakterze pracy, ale także może pozwolić prze- nies;ć dosłownie miliony różnych zajęć z fabryk i biur do miejsca, z którego druga fala je niegdys; wymiotła, a więc z powrotem do domu. Gdyby miało to rzeczywis'cie nastąpić, wówczas wszystkie znane nam instytucje - od rodziny po szkołę i zakład pracy - zmieniłyby się nie do poznania. Przed trzystu laty, widząc całe rzesze kosiarzy na polach, tylko wariat mógłby marzyć o tym, że wkrótce nadejdą czasy, kiedy pola opustoszeją, a ludzie będą pracować na chleb stłoczeni w miejskich fabrykach. Tak samo dzis' trzeba odwagi, aby powiedzieć, że największe fabryki i biurowce mogą jeszcze za naszego życia wyludnić się i zmienić w jakieś' upiorne składy czy magazyny albo zacząć służyć komuś' jako mieszkanie. Tym- czasem nowe sposoby produkcji umożliwiają włas'nie to, czyli powrót do produkcji we własnym domu, opartej na wysoko rozwiniętej elektronice przy jednoczesnym nadaniu nowego znaczenia domowi jako najważniejszej instytucji w społeczeństwie (tamże: 240). Słowem, w miarę jak trzecia fala ogarnia społeczeństwo, spotykamy coraz więcej przedsiębiorstw, które można określić - za pewnym uczonym - jako „gromady ludzi stłoczonych wokół komputera”. Wprowadźmy komputery do mieszkań, a ludzie nie będą już musieli wokół nich się tłoczyć. Praca białych kołnierzyków w epoce trzeciej fali, podobnie jak produkcja przemysłowa trzeciej fali, nie będzie wymagała stuprocento- wej koncentracji wszystkich zatrudnionych w miejscu pracy. Zasadnicze pytanie brzmi: kiedy koszt instalacji i działania urządzeń telekomunikacyjnych spadnie poniżej kosztu dojazdów do pracy? W miarę jak wszędzie horrendalnie drożeje benzyna i inne koszty transportu (łącznie z kosztami transportu masowego, zastępującego samochód prywatny), cena usług telekomunikacyjnych wyraźnie się zmniejsza. W którymś' momencie te dwie krzywe będą musiały się przeciąć. Kiedy normalne funkcjonowanie obecnych systemów transportu oso- bowego będzie w dalszym ciągu zakłócane, a koszty ekonomiczne i spo- łeczne będą stale rosnąć wskutek okresowych braków paliwa, zasad tan- kowania co drugi dzień, długich kolejek po benzynę, a może nawet ko- niecznos'ci jej racjonowania - zainteresowanie telekomunikacją, która prze- mieszczanie ludzi zastąpi przesyłaniem informacji, zwiększy się jeszcze bardziej. We wczesnym okresie epoki drugiej fali robotnicy żądali dziesięcio- godzinnego dnia pracy; żądanie to przechodziłoby ludzkie pojęcie w epoce pierwszej fali. My natomiast możemy wkrótce być świadkami żądań, aby cała praca, którą można wykonać w domu, była tam wykonywana. Wielu pracowników będzie domagało się, by uznać taką możliwość za ich prawo. A uznając, że przeniesienie pracy do domu może umocnić życie rodzinne, poprą te żądania liczni działacze polityczni, religijni i kulturalni, o różnych skądinąd przekonaniach. Wykonywana przez pokaźną część ludnos'ci praca w domu oznaczałaby większą trwałość wspólnot osiedlowych czy sąsiedzkich, co obecnie nie jest osiągalne w licznych regionach o wysokiej ruchliwości społecznej. Gdy ludzie będą pracować zawodowo w domu, nie będą musieli tak jak dziś przenosić się z miejsca na miejsce za każdym razem, kiedy zmieniają pracodawcę. Będą oni mogli po prostu podłączać swój komputer do innego serwera. Spowoduje to mniejszą ruchliwość wywołaną przez czynniki zewnętrzne, złagodzenie stresów przeżywanych przez ludzi podczas adaptacji do coraz to nowych warunków oraz zmniejszenie się liczby przelotnych i nietrwałych znajomości, większy natomiast będzie stopień uczestnictwa w życiu lokalnej społeczności. Dzisiaj, kiedy w krajach o największym zaawansowaniu omawianych procesów rodzina wprowadza się do osiedla z przekonaniem, że za rok czy dwa znowu trzeba się będzie przeprowadzać gdzie indziej, jej członkowie wyraźnie stronią od organizacji osiedlowych, od zawierania głębszych przyjaźni, od uczestnictwa w lokalnym życiu politycznym, w ogóle od angażo- wania się w życie osiedla. Wioska elektroniczna mogłaby pomóc przywrócić poczucie przynależności do wspólnoty sąsiedzkiej i ożywić działalność takich organizacji społecznych, jak kościoły, kółka kobiece, kluby, zrzeszenia sportowe i organizacje młodzieżowe. Posługując się ulubionym przez socjologów niemieckim żargonem, można powiedzieć, że wioska elektroniczna tworzyłaby coś w rodzaju Gemeinschaft (tamże: 153). W tym procesie przemian powodowanych nadciągającą trzecią falą ludzie dalej trzymają się kurczowo wyobrażeń i dążeń ukształtowanych i utwierdzo- nych drugą (industrialną) falą, a w ocenie zachodzących zjawisk popełniają wszystkie błędy socjologii praktycznej, przed którymi ostrzegali W. Thomas i F. Znaniecki, a które zostały omówione w rozdziale pierwszym. Silnie zwraca uwagę na ten fakt również Toffler (1986: 35 in.), gdy podkreśla, że większość ludzi - na tyle, na ile w ogóle zadają sobie oni trud myślenia o przyszłos'ci - zakłada, że świat, który znają, będzie trwał wiecznie. Trudno im wyobrazić sobie zupełnie inny sposób własnego życia, a tym bardziej jakąś całkowicie nową cywilizację. Oczywiście przyznają oni, że zachodzą różne zmiany. Lecz zakładają, że obecne zmiany jakimś cudem ich ominą i że nic nie naruszy dobrze im znanych stosunków gospodarczych ani struktury politycznej. Ufają, że przyszłość będzie kontynuacją teraźniejszości. Ale to ufne spojrzenie w przyszłość nieustannie podważają wydarzenia ostatnich lat. Kiedy w nagłówkach gazet kryzys goni kryzys, gdy rozpow- szechnia się terroryzm, a rządy najwidoczniej nie radzą sobie z jego pow- strzymaniem - coraz powszechniejsza staje się wizja o wiele posępniejsza. Tak więc ogromna liczba ludzi - karmionych stale złymi wiadomościami, filmami o katastrofach, opowieściami na miarę biblijnej Apokalipsy oraz koszmarnymi scenariuszami opracowywanymi przez cieszące się prestiżem trusty mózgów - wyraźnie dochodzi do wniosku, że społeczeństwo współ- czesne nie może istnieć w przyszłości, ponieważ w ogóle nie będzie przy- szłości. Dla nich Armageddon to kwestia minut. Świat pędzi ku ostatecz- nemu kataklizmowi. Te dwie wizje przyszłości są z pozoru bardzo różne, ale obie wywołują podobny efekt psychologiczny i polityczny, albowiem obie prowadzą do paraliżu wyobraźni i woli. Jeżeli społeczeństwo jutra ma być po prostu szerszą, panoramiczną wersją współczesności, to nie potrzebujemy wiele robić, by się do tego przygotować. Z drugiej strony, jeżeli przeznaczeniem ludzkości jest nieu- chronna samozagłada jeszcze za naszego życia, to i tak nic w tej sprawie zrobić nie możemy. Krótko mówiąc, obydwa sposoby widzenia przyszłości rodzą prywatę i bierność. Obydwa skazują nas na bezczynność. Jednakże próbując zrozumieć to, co się dzieje, możemy uniknąć tego prostodusznego wyboru między Armageddonem a mniej więcej tym samym. Są jeszcze inne, więcej wyjaśniające i bardziej konstruktywne sposoby mys'lenia o przyszłości - takie, które przygotowują nas do niej i - co ważniejsze - pomogą nam zmienić teraźniejszość. Stanowimy ostatnie pokolenie starej cywilizacji i pierwsze pokolenie nowej. Nasze osobiste uwikłania, udręki i dezorientacja w znacznej mierze wynikają bezpośrednio z konfliktu rozgrywającego się w nas samych i we- wnątrz naszych instytucji politycznych: konfliktu między umierającą cy- wilizacją drugiej fali i wyłaniającą się cywilizacją trzeciej fali, która gwał- townie wdziera się. by zająć miejsce poprzedniej. Kiedy zaczynamy w końcu zdawać sobie z tego sprawę, nagle stają się zrozumiałe liczne, dotąd pozornie bezsensowne, fakty. Zaczyna zarysowywać się klarowny, szeroko rozbudowany schemat przeobrażeń. Działanie na rzecz przetrwania znów staje się możliwe i słuszne. Słowem, rewolucyjna przesłanka wyzwala nasz intelekt i wolę (Toffler 1986: 37). Każda nowa fala rozwoju ludzkości kształtowała odpowiednie dla tego rozwoju warunki, dlatego też radykalnie zmieniała kształt organizacji spo- łecznej. W sposób szczególny uwidaczniało się to w organizacji i funkcjo- nowaniu rodziny. Jak podkreśla Toffler (1986: 55), przed rewolucją prze- mysłową, w zależności od miejsca na mapie, istniały różne formy rodziny. Lecz wszędzie tam, gdzie rolnictwo stanowiło podstawę egzystencji, ludzie najczęściej żyli w dużych, wielopokoleniowych zbiorowiskach - pod jed- nym dachem z wujami i ciotkami, teściami, dziadkami, babkami i gromadą kuzynów, z którymi wszyscy razem pracowali jako produkcyjna jednostka gospodarcza. W Indiach była to rodzina łączona, w krajach bałkańskich - zadruga, w Europie Zachodniej - wielopokoleniowa rodzina rozszerzona. Rodzina była unieruchomiona, przywiązana do ziemi. Kiedy do społeczeństw pierwszej fali dotarła druga fala, rodziny zaczęły przeżywać stres związany z zachodzącymi zmianami. W każdym domu zderzenie dwóch napierających na siebie fal przejawiało się w formie konfliktu; zachwiała się autorytatywna władza ojca, zmienił się stosunek dzieci do rodziców, z czasem pojawiły się nowe obyczaje. Kiedy produkcja przeniosła się z pola do fabryki, skończyła się wspólna praca wszystkich członków rodziny jako jednostki gospodarczej. Robotnicy musieli bez reszty oddać się do dyspozycji fabryki, toteż inne ważne funkcje rodziny zostały rozparcelowane między nowe, wyspecjalizowane instytucje. Edukacją dzieci zajęły się szkoły. Opieką nad ludźmi starymi - przytułki i domy starców. A nade wszystko - nowe społeczeństwo musiało być mobilne; potrzebni byli robotnicy, którzy za pracą przenosili się z miejsca na miejsce. Obarczona leciwymi krewnymi, chorymi, kalekami, tudzież licznym potomstwem, tradycyjna rodzina w żadnym wypadku nie mogła pozwolić sobie na ruchliwość. Przeto w nowych warunkach, stopniowo i nie bez trudności, struktura rodziny zaczęła ulegać zmianie. Rozdarte z powodu migracji do miast, zdruzgotane przez ciosy natury ekonomicznej, rodziny pozbywały się uciążliwych krewnych, malały, stawały się bardziej ruchliwe i dostosowywały się do potrzeb nowej technosfery. Społecznie akceptowaną normą stała się rodzina nuklearna - składająca się z ojca, matki i kilkorga dzieci; rodzina wolna od zbytecznego ciężaru, jakim byli inni krewni. Taki nowoczesny model rodziny występował we wszystkich społeczeństwach przemysłowych, zarówno kapitalistycznych, jak i socjalistycznych. Nawet w Japonii, gdzie kult przodków dawał seniorom wyjątkową pozycję, pod wpływem naporu drugiej fali zaczęły się rozpadać duże, zżyte z sobą rodziny wielopokoleniowe. I tam coraz częściej tworzyły się komórki nuklearne. Słowem, rodzina nuklearna stała się rysem charakte- rystycznym społeczeństw drugiej fali, odróżniającym je równie wyraźnie i jednoznacznie jak paliwa kopalne, huty czy domy towarowe, od społe- czeństw pierwszej fali (tamże: 56). Dziś znowu osobowość ludzka rozpada się w kawałki niczym strzaskana skorupka jajka. Obecnie jednak mamy poczucie winy raczej z powodu zała- mania się rodziny niż gospodarki. Miliony kobiet i mężczyzn rozpaczliwie obarczają się nawzajem winą za kryzys lub rozpad własnych małżeństw. Lecz i tym razem winy należy szukać gdzie indziej. Gdyby chodziło o znikomą mniejszość, to upadek rodziny mógłby rzeczywiście odzwierciedlać złą wolę albo nieudolność poszczególnych ludzi. Skoro jednak rozwody, separacje i inne formy rozpadu rodziny ogar- niają miliony małżeństw w wielu krajach równolegle, to absurdem byłoby sądzić, że przyczyny tkwią wyłącznie w ludziach. Obecny kryzys rodziny jest w istocie częścią ogólnego kryzysu industrializmu, załamania się wszystkich instytucji zrodzonych przez drugą falę. Wiąże się on z szerszym procesem przygotowywania gruntu pod nową socjosferę trzeciej fali. Ten szokujący proces, który odbija się na życiu osobistym każdego z nas, zmienia właśnie nie do poznania insty- tucję rodziny. Dla pełnej jasności wywodów warto w skrócie przytoczyć tok rozumowania Tofflera (tamże: 259-262). Pisze on: „Słyszymy dziś bez przerwy, że „rodzina” rozpada się lub że „rodzina” to nasz Problem nr 1. Z takim samym namasz- czeniem mówi o rodzinie większość kaznodziejów wszelkiego autoramentu, większość premierów i publicystów. Charakterystyczne jest jednak, że kiedy mówią o „rodzinie”, nie mają na myśli rodziny w bujnej mnogości jej różnych możliwych postaci, lecz jeden szczególny typ rodziny: rodzinę drugiej fali. Mają zazwyczaj na myśli męża - zarabiającego na życie, żonę - gospo- dynię domową i kilkoro małych dzieci. Chociaż istnieje wiele innych ro- dzajów rodzin, cywilizacja drugiej fali wyidealizowała i upowszechniła na świecie ten właśnie, dominujący nad innymi, szczególny typ rodziny - rodzinę nuklearną. [...] Kiedy autorytety wzywają do „uzdrowienia” rodziny, myślą przeważnie o tej właśnie nuklearnej rodzinie drugiej fali. Podchodząc do sprawy w tak ograniczony sposób, nie tylko źle oceniają problem, ale okazują wręcz infantyl- ną naiwność co do tego, jakie kroki byłyby rzeczywiście konieczne, aby przy- wrócić rodzinie nuklearnej jej dawne znaczenie. Wspomniane autorytety zapamiętale dopatrują się przyczyn kryzysu rodziny dosłownie wszędzie - poczynając od pornografii, a kończąc na muzyce rock. Niektórzy mówią, że protestując przeciwko usuwaniu ciąży lub likwidując lekcje wychowania seksualnego w szkołach czy też zwal- czając ruch feministyczny, zdołamy posklejać rozpadającą się rodzinę” (tamże: 260). Jeżeli chcielibyśmy przywrócić rodzinie nuklearnej jej utraconą po- zycję, to należałoby: 1) Zamrozić całą technologię na poziomie drugiej fali po to, by utrzymać ciągłość społeczeństwa dostosowanego do potrzeb fabrycznej produkcji masowej. Na początek zniszczmy komputer. Komputer stanowi większe zagrożenie dla rodziny drugiej fali niż przerywanie ciąży, równoupra- wnienie pederastów i światowa moda na pornografię. 2) Przeznaczyć większe dotacje na produkcję towarową, zablokować nato- miast rozwój sektora usług. Pracownicy umysłowi, ludzie wolnych za- wodów oraz personel techniczny mają mniej tradycyjny stosunek do rodziny oraz akceptują intelektualnie i psychologicznie wszelkie zmiany łatwiej niż pracownicy fizyczni. Im więcej ludzi przechodzi do prac technicznych i usługowych, tym bardziej rośnie statystyka rozwodów. 3) Oprzeć energetykę na energii jądrowej i innych wysoce scentralizowa- nych procesach energetycznych. Rodzina nuklearna bardziej pasuje do scentralizowanego niż do zdecentralizowanego społeczeństwa, a systemy energetyczne w poważnej mierze wpływają na stopień centralizacji społecznej i politycznej. 4) Wstrzymać rozwój niemasowych s'rodkow przekazu, zaczynając od wy- cofania telewizji przewodowej i wideokaset, nie zapominając oczywis'cie 0 likwidacji lokalnych i regionalnych czasopism. Rodzinom nuklearnym najlepiej bowiem służy jeden, ogólnonarodowy, skoordynowany system informacji i wartos'ci; zagraża im natomiast społeczeństwo oparte na wysokim zróżnicowaniu w tym względzie. 5) Kobiety wepchnąć siłą z powrotem do kuchni. Zmniejszyć ich pensje do absolutnego minimum, w wyniku czego ich sytuacja na rynku pracy będzie jeszcze mniej korzystna, toteż wrócą one do domu. Jeżeli bowiem nikt z dorosłych nie zostaje w domu, nie ma żadnego jądra, wokół któ- rego organizuje się rodzina nuklearna. 6) Zmniejszyć również zarobki młodych pracowników tak. aby bardziej - 1 na dłużej - uzależnić ich od rodziny: będą przez to mniej niezależni, także pod względem psychicznym. Rodzina nuklearna traci przecież swój nuklearny charakter wówczas, kiedy młodzi, idąc do pracy, wydo- stają się spod kontroli rodziców. 7) Wprowadzić zakaz antykoncepcji i prowadzenia badań naukowych w dziedzinie biologii rozrodczej. One to bowiem prowadzą do niezależ- ności kobiet oraz do stosunków pozamałżeńskich, które - jak wiadomo - przyczyniają się do osłabienia rodzinnych więzów nuklearnych. 8) Obniżyć stopę życiową całego społeczeństwa do poziomu sprzed 1955 r., bowiem dostatek zapewnia wystarczające s'rodki utrzymania ludziom samotnym, rozwiedzionym, kobietom pracującym oraz innym osobom żyjącym w pojedynkę. Aby trwać w niezmienionej postaci, rodzina nu- klearna potrzebuje odrobiny ubóstwa (nie za dużo, ale i nie za mało). 9) I wreszcie, zabrać się za ponowne umasowianie szybko odmasowiają- cego się społeczeństwa, powstrzymując wszystkie przemiany - w poli- tyce, w sztuce, w os'wiacie i wychowaniu, w gospodarce i w innych dziedzinach; prowadzą one bowiem do zróżnicowania, wolnos'ci wyboru i idei, do indywidualizacji człowieka. Rodzina nuklearna zachowuje przewagę jedynie w społeczeństwie masowym. Krótko mówiąc, jeżeli za rodzinę chcemy nadal uważać tylko rodzinę nuklearną, powinniśmy się stosować do powyższych wskazań. Jeżeli rze- czywiście pragnęlibyśmy ocalić rodzinę drugiej fali, to musimy być świa- domi. że należałoby ocalić całą cywilizację drugiej fali - hamując nie tylko rozwój technologii, ale również samej historii. Jesteśmy bowiem świadkami nie tyle śmierci rodziny jako takiej, lecz ostatecznego załamania się systemu rodziny drugiej fali: systemu, w którym wszystkie rodziny miały gorliwie naśladować wyidealizowany model nu- klearny. Na naszych oczach miejsce tego modelu zajmuje mnogość różno- rodnych form rodziny. Zmierzając ku cywilizacji trzeciej fali - odmaso- wiamy nie tylko środki przekazu i produkcji, odmasowiamy także model rodziny.” (tamże: 262). 3. Globalny charakter przemian rodziny Większość ludzi rozwiniętych krajów już obecnie żyje inaczej niż w kla- sycznej rodzinie nuklearnej - szczególnie w Stanach Zjednoczonych, gdzie trzecia fala jest najbardziej zaawansowana. Jeżeli uznamy za nuklearną taką rodzinę, w której skład wchodzi pra- cujący mąż, zajmująca się domem żona i dwoje dzieci, to w całej Ameryce żyje obecnie w takim modelu rodziny zadziwiająco mało ludzi, bo tylko 7%. Aż 93% Amerykanów nie pasuje do tego modelu, będącego ideałem w epoce drugiej fali. Jeżeli nawet rozszerzymy naszą definicję tak, aby objąć nią rodziny, w któ- rych pracuje oboje małżonków lub w których jest mniej lub więcej niż dwoje dzieci, to i tak okaże się, że przeważająca większość - bo aż dwie trzecie do trzech czwartych ludności - żyje w inny sposób niż rodzina typu nuklearnego. Ponadto, wszystko wskazuje, że liczba nuklearnych gospodarstw domowych (niezależnie od ostatecznie przyjętej definicji) wciąż maleje; mnożą się nato- miast inne formy rodziny. Oto jak je przedstawia A. Toffler (1986: 263 i n.). Przede wszystkim jesteśmy świadkami eksplozji obyczajowej, pole- gającej na tym, że coraz więcej ludzi żyje solo - całkowicie samotnie, poza jakąkolwiek rodziną. W Stanach Zjednoczonych w latach 1970-1978 liczba osób w wieku od 14 do 34 lat, żyjących w pojedynkę, prawie się potroiła, wzrastając z półtora miliona do 4,3 miliona. Dziś jedną piątą wszystkich gospodarstw domowych w USA prowadzą pojedyncze osoby. I nie są to bynajmniej ludzie przegrani ani odludki, zmuszeni przez los do samotnego życia. Wielu wybiera je celowo, przynajmniej na jakiś' czas. Patrząc na grupę ludzi w starszym wieku, znów obserwujemy znaczną liczbę ludzi poprzednio żyjących w małżeństwie, często znajdujących się między jednym a drugim małżeństwem, którzy mieszkają sami i którym - w wielu wypadkach - podoba się takie życie. Powiększanie się takich grup powoduje rozkwit specyficznej kultury singli; kwitną usilnie reklamowane bary i schroniska turystyczne, organizuje się coraz więcej wycieczek i innych usług planowanych z mysią o niezależnym, pojedynczym człowieku. Bu- downictwo mieszkaniowe wychodzi także z ofertą „tylko dla samotnych", proponując im kupno mieszkań w przeznaczonych tylko dla nich blokach oraz budując mieszkania i domki na przedmies'ciach z mniejszą liczbą pokoi. Prawie jedna piąta wszystkich nabywców mieszkań i domów w USA to obecnie ludzie bez rodzin. Obserwujemy również gwałtowny wzrost liczby osób mieszkających razem i nie baczących na żadne formalności prawne. Według oficjalnych danych ich liczba w ciągu ostatniej dekady podwoiła się; spowodowało to m.in. tę konsekwencję, że uwagę felietonistów zaczął zaprzątać problem, jakiego nazwiska używać, mówiąc o parze żyjącej bez s'lubu. Obok istnie- jącego poradnictwa dla małżeństw, zaczyna także kwitnąć nowa forma usług - poradnictwo dla ludzi żyjących parami. Zupełnie nową jakość wprowadza w nasze życie również i to. że przy- bywa ludzi, którzy świadomie decydują się na - nazwijmy to - bezdzietny styl życia. Według Jamesa Rameya, kierującego badaniami w Center of Policy Research (Ośrodku Badań Ludnościowych) obserwujemy obecnie masowe przechodzenie od modelu domu skoncentrowanego wokół dzieci do domu skoncentrowanego wokół dorosłych. Dziś powstają liczne orga- nizacje propagujące życie bezdzietne; niechęć do posiadania dzieci ogarnia zresztą wiele innych krajów uprzemysłowionych. Dotyczy to również Pol- ski, co zostało zaprezentowane w poprzednich rozdziałach. O kryzysie rodziny nuklearnej jeszcze dobitniej świadczy spektakularny wzrost liczby rodzin, w których pozostał tylko jeden rodzic. W ostatnich latach obserwujemy tyle rozwodów, zrywanych małżeństw i separacji - i to głównie w rodzinach nuklearnych - że jedno dziecko na siedmioro wychowuje obecnie w Ameryce tylko jedno z rodziców; w miastach w ta- kiej sytuacji znajduje się jeszcze więcej dzieci, bo jedno na czworo. W miarę powiększania się liczby domów prowadzonych przez jedno z rodziców ludzie dochodzą do przekonania, że - mimo poważnych pro- blemów - dom taki może być w pewnych warunkach lepszy dla dziecka niż dom nuklearny, w którym panują ustawiczne spory i konflikty. Prasa i organizacje społeczne starają się pomagać samotnym rodzicom, przy- czyniając się do poprawy ich zbiorowego samopoczucia i dodając im od- wagi, by s'mielej występowali na forum publicznym w obronie swych praw. W Skandynawii uchwalono wiele ustaw z zakresu opieki społecznej z mysią o poprawie warunków życiowych takich rodzin. Pierwszeństwo w przyjmowaniu do żłobków i przedszkoli mają w Szwecji dzieci, którymi opiekuje się tylko jedno z rodziców. W efekcie zarówno w Norwegii, jak i w Szwecji zdarza się, że rodzina prowadzona przez jedno z rodziców żyje na wyższej stopie niż typowa rodzina nuklearna. Na wielką różnorodnos'ć form małżeńsko-rodzinnych oraz modeli zwią- zków występujących pomiędzy ludźmi w rozwiniętych krajach świata oraz w Polsce zwraca również uwagę M. Marody (2000). Źródła tego stanu rzeczy dostrzega ona w różnicach ekonomicznego poziomu pomiędzy prze- szłością i teraźniejszością. Obecnie jednostka nie potrzebuje już rodziny, aby godziwie żyć i przekazać swoje geny następnemu pokoleniu. W historii ludzkości rodzina przez długi czas była instytucją ekono- miczną, poza którą koszty życia gwałtownie wzrastały, a szansę przeżycia malały. Proces indy widualizacji jednostki, tak charakterystyczny dla drugiej połowy XX w., jest nierozerwalnie związany z przemianami sfery publi- cznej, w której następuje gwałtowny rozwój wszelkiego rodzaju usług, co uniezależnia jednostkę od rodziny. Miało to zresztą swój wpływ także na kształt rodziny. Tak popularny dziś model partnerski, w którym zatarciu ulega tradycyjny podział ról na kobiece i męskie, był również wspomagany tymi zmianami, bo ani odgrzanie gotowego posiłku z supermarketu, ani wymiana oleju w warsztacie samochodowym nie wymagają kulturowej specjalizacji ról. To absolutnie nowa jakość w naszym życiu - po raz pierwszy w dziejach rodzaju ludzkiego jednostka nie potrzebuje trwałych związków z innymi jednostkami, aby przeżyć i zaspokoić wszystkie swoje potrzeby. Potrzebuje tylko pieniędzy (tamże). Dlatego w dzisiejszym świecie funkcjonuje równolegle wiele innych modeli związków pomiędzy ludźmi. Są pary, które mieszkają i pracują oddzielnie, ale żyją razem - jeśli za życie uznamy wspólne spędzanie weekendów, bo w gruncie rzeczy do tego się to sprowadza. Mamy też model, który bywa określany mianem „przyjacielscy kochankowie”, w któ- rym dana osoba pozostaje we względnie trwałym związku jednocześnie z kilkoma partnerami, z których każdy ma przypisaną jakąś rolę: ten jest partnerem od zimowych wyjazdów na narty, tamten od letnich eskapad nad morze, jeszcze z innym spędza słotne jesienne popołudnia - i tak dalej. W zachodnim obszarze kulturowym obserwujemy też proces prze- kształcania się rodziny z wielopokoleniowej w coś, na co nawet jeszcze nie mamy dobrej nazwy, a co można by określić mianem „rodziny wielo- rodzinnej”. Jest ona konsekwencją faktu, że do swych biografii ludzie wpisali rozwody, często nawet kilkakrotne. A ponieważ rozwód nie ma dziś charakteru dramatycznego zerwania, często przypomina przyjacielskie rozstanie, to w efekcie w skład takiej „wielorodzinnej rodziny” wchodzą nie tylko rodzice i dzieci, lecz również była żona i były mąż oraz ich dzieci z następnych małżeństw, a także dziadkowie ze strony byłej żony i byłego męża. W ten sposób rodzina rozszerza się poprzez włączenie w nią poprzednich partnerów, ich dzieci i ich rodziców. To jest rzecz absolutnie nowa w naszej kulturze. Procesy, o których mowa, nie obejmują całości społeczeństwa, a głów- nie dość specyficzną grupę ludzi zamożniejszych, lepiej wykształconych, koncentrujących się na karierze zawodowej, mających nienormowany czas pracy, dysponujących większą liczbą kontaktów z innymi ludźmi. Dla znacznej części społeczeństwa założenie rodziny nadal pozostaje podsta- wową strategią bądź pomnażania bogactwa, bądź dzielenia biedy, choć rzadko kiedy myślimy o tym w takich kategoriach. Poza tym instytucję rodziny podtrzymuje przy życiu system prawa i system norm obyczajo- wych. Tak więc rodzinie sprzyja naturalny konserwatyzm naszej psychiki, który sprawia, że nawet ludzie, który mogliby sobie pozwolić na pozosta- wanie w luźnym związku, chętnie przypieczętowują go zawarciem for- malnego małżeństwa. Być może powoduje nami również tęsknota za zbudowaniem więzów emocjonalnych trwających aż do grobowej deski. Wzmocnienie ich wię- zami prawnymi wydaje się rozsądną strategią, gdyż stwarza dodatkowe zabezpieczenia, podnosząc koszty zerwania. Wierzymy w to, mimo że doświadczenie i znajomość przekazów kulturowych uczą, że zazwyczaj niewiele to pomaga (tamże). Socjologowie prześcigają się ostatnio w spekulacjach na temat rodziny. Ferdinand Lundberg, autor książki The Coming Worlds Transfomation, twierdzi, że rodzina „jest na wymarciu”. Psychoanalityk Wiliam Wolf uwa- ża, że „rodziny już nie ma, z wyjątkiem roku czy dwóch, kiedy zajmuje się nowo narodzonym dzieckiem. Będzie to w przyszłości jedyna jej fun- kcja”. Pesymiści roztaczają różne wizje zagłady rodziny, rzadko jednak mówią, co zajmie jej miejsce. Optymiści natomiast przypuszczają, że skoro rodzina przetrwała już tyle czasu, będzie istniała nadal. Niektórzy wręcz prorokują dla niej nadej- ście złotego wieku. W miarę wydłużania się czasu na rekreację - uważają oni - rodziny będą go więcej spędzać razem, czerpiąc ogromną satysfakcję ze wspólnych zajęć. „Wspólna zabawa gwarancją wspólnego życia”, powta- rzają eksperci (za: Toffler 1998: 236). 4. Zanikanie określoności i różnicowanie się celów życia małżeńsko-rodzinnego Jak podkreśla Toffler (1998: 242 i n.), eksperymentowanie z różnymi formami małżeństw grupowych może w przyszłości stać się remedium na rosnące poczucie samotności i wyobcowania wynikające z ciągłego prze- mieszczania się ludzi. Wspólne życie dorosłych z dziećmi i tworzenie czegoś w rodzaju „rodziny” może chronić przed poczuciem izolacji. Nawet jeżeli jedna czy dwie osoby z takiej rodziny odejdą, pozostali będą wciąż mieć siebie nawzajem. Powstające w ten sposób komuny są odwzorowa- niem modeli przedstawionych przez psychologa B.F. Skinnera i Roberta Rimmera. Rimmer proponuje legalizację zbiorowej rodziny, w której troje do sześciorga dorosłych przyjmuje jedno nazwisko, żyje razem i wychowuje razem dzieci, stanowiąc prawnie rodzinę, której przysługują określone przy- wileje ekonomiczne i podatkowe. Według niektórych obserwatorów już dziś w Stanach Zjednoczonych żyją setki jawnych lub utajonych komun. Nie wszystkie składają się z mło- dzieży czy hippisów. Niektóre organizują się wokół określonych celów, jak pewna grupa, po cichu finansowana przez uczelnie Wschodniego Wybrzeża, której zadaniem jest przygotowywanie początkujących studentów do życia na campusie. Cele takich komun mogą być różne: społeczne, religijne, polityczne, nawet rozrywkowe. Możemy sobie wyobrazić, że powstaną - a może już powstały - komuny rodzinne nastawione na uprawianie surfingu u wybrzeży Kalifornii czy południowej Francji. Powstaną komuny skupione wokół doktryn politycznych bądź wyznań. W duńskim Folketingu, czyli parlamencie, już znalazła się ustawa zmierzająca do legalizacji grupowych małżeństw. I chociaż jej uchwalenie wcale nie jest pewne, samo zgłoszenie takiego projektu można uznać za symbol nadchodzących przemian. Pod auspicjami Instytutu Ekumenicznego, szybko rozwijającej się orga- nizacji religijnej z Chicago, żyje już w „rodzinnym klasztorze” dwieście pięćdziesiąt dorosłych i dzieci. Ludzie razem mieszkają, gotują, jedzą, modlą się i zajmują dziećmi, a także zbierają swe dochody do wspólnej kasy. Kursy organizowane przez Instytut ukończyło przynajmniej sześć- dziesiąt tysięcy osób. Podobne komuny powstały już w Atlancie, Bostonie, Los Angeles i innych miastach. Czołowa postać Instytutu, profesor Joseph W. Mathews, mówi: „Wyłania się zupełnie nowy, nieznany świat, a ludzie wciąż działają według starych reguł. Staramy się dać ludziom nową wiedzę i narzędzia do tworzenia nowych warunków społecznych”. Jeszcze innym rodzajem rodziny, która zyska zwolenników w przyszłości, może być „komuna geriatryczna” składająca się z osób starszych, pragnących wzajemnej wspólnoty w celu dotrzymywania sobie towarzystwa i udzielania pomocy. Ludzie starsi, wycofawszy się z aktywnego życia zawodowego, nie musieliby już zmieniać miejsca zamieszkania, osiedliby więc razem, składali swe dochody i oszczędności do wspólnej kasy, wspólnie wynajmo- waliby pomoc domową lub pielęgniarską i - w granicach swych możliwości - mogliby cieszyć się życiem. Wspólnotowy styl życia stanowi zaprzeczenie tendencji do ruchliwości geograficznej i społecznej towarzyszącej pędowi do superindustrializmu. Jednak styl ten będzie do zaakceptowania jedynie przez grupy stacjonarne i dlatego pierwsze eksperymenty wspólnotowe zaczną rozwijać się wśród grup wolnych od industrialnej dyscypliny, a więc emerytów, młodzieży, studentów, a także przedstawicieli wolnych zawodów i techników pracujących dla siebie. Z czasem, gdy rozwój technologii i systemów informacji umożliwi większości ludzi wykonywanie pracy w domu lub z domu - za pomocą skomputeryzo- wanej telekomunikacji - wspólnotowe życie stanie się dostępne dla większej części społeczeństwa. W miarę wzrostu tolerancji wobec homoseksualizmu dojdzie może do tego, że zaczniemy też akceptować rodziny oparte na małżeństwach homoseksualnych wychowujących adoptowane dzieci; do rozważenia po- zostaje kwestia, czy dzieci będą miały być tej samej płci co partnerzy, czy przeciwnej. Sądząc po tempie, w jakim honioseksualis'ci pozyskują sobie szacunek w nowych technospołeczeństwach, można spodziewać się, że prędzej czy później ich prawa zostaną uznane. W miarę rozluźniania się rygorów w sferze seksu i zmniejszania się zna- czenia kwestii majątkowych w wyniku wzrostu zamożności ludzi, społeczna niezgoda na poligamię może się stać irracjonalna. Zmianę tę może przyspieszyć sam fakt zwiększonej ruchliwos'ci ludzi, co sprawi, że wielu mężczyzn zacznie spędzać więcej czasu z dala od swych domów. Pradawne fantazje o „raju kapitańskim” mogą dla niektórych stać się rzeczy wistos'cią, z tym że współczesne kobiety pozostawione same w domu też mogą domagać się przyznania im prawa do stosunków pozamałżeńskich. Dla dawniejszego „kapitana” sytuacja taka byłaby nie do pomyślenia, ale w przyszłosxi może być nieco inaczej. Obserwujemy pojawienie się jeszcze jednej formy rodziny, którą można nazwać „rodzinnym agregatem”. Składa się on z rozwiedzionych rodziców, który zawarli nowe związki małżeńskie i teraz wszystkie zebrane razem dzieci żyją w tej zbiorowej rodzinie. Chociaż socjologowie jeszcze się specjalnie tym fenomenem nie interesują, musi on być już na tyle znany, że stał się kanwą dla filmu Rozwód w stylu amerykańskim. W nadchodzą- cych dziesięcioleciach rodzinne agregaty staną się chyba jeszcze częstsze. Małżeństwa bezdzietne, zawodowe rodzicielstwo, dzieci w rodzinach emerytów, rodziny homoseksualne, poligamia - oto kilka typów rodzin, z którymi różne innowacyjne mniejszosxi będą w niedalekiej przyszlos'ci eksperymentować. Na pewno nie wszystkim spodoba się uczestniczenie w tych eksperymentach, co zatem zrobi pozostała większos'ć? Nelson Foote pisze z pewną ostrożnos'cią: „Oczekiwanie, że we współczesnych warunkach małżeństwo będzie trwało bez końca, wydaje się dos'ć wygórowane”. Oczekiwanie, że miłos'ć będzie trwała bez końca, wydaje się jeszcze bardziej wygórowane. Przeciw nim obu sprzysięgają się bowiem przejs'ciowość i pogoń za nowos'cią (tamże: 247). Sprzysiężenie to przyczynia się już obecnie w większosxi rozwiniętych krajów do dużej liczby rozwodów i separacji. Wskaźniki te są tym większe, im szybsze są zmiany i dłuższe życie ludzi. Cos' w końcu musi się załamać. W istocie cos' już się załamało. Tym czymś' jest upieranie się przy permanentnej trwałos'ci rodziny. Miliony mężczyzn i kobiet stosują dzis' praktyczną i zdroworozsądkową strategię. Mianowicie, zamiast wymyślać jakieś' nowatorskie formy współżycia, konwencjonalnie się pobierają, sta- rają się wytrwać w swych związkach, a gdy drogi małżonków rozchodzą się poza dopuszczalne granice, rozwodzą się lub rozstają. Większość szuka nowych partnerów, których etap rozwoju w danym momencie bliższy jest ich własnemu. W miarę narastania tymczasowos'ci w relacjach międzyludzkich prag- nienie miłości staje się coraz bardziej gorączkowe. Zmieniają się oczeki- wania. Skoro małżeństwo konwencjonalne nie gwarantuje spełnienia doży- wotniej miłości, możemy się spodziewać akceptacji małżeństw tymcza- sowych. Zamiast pobierać się do grobowej deski, ludzie będą z góry wie- dzieli, że ich związki będą raczej krótkotrwałe. Będą też wiedzieli, że gdy drogi małżonków zaczną się rozchodzić i gdy rozbieżności między nimi staną się zbyt duże, będą oni mogli po prostu uznać małżeństwo za zakończone - bez specjalnego szoku i zakło- potania, a nawet bez tych cierpień, które towarzyszą rozwodom dzisiaj. A gdy trafi się im odpowiedni partner, będą zakładać następny związek, a potem następny i następny. Małżeństwa tymczasowe - zawierane kolejno jedno po drugim - pasują do wieku zmian, w którym ludzkie relacje i wszystkie związki człowieka ze środowiskiem będą miały charakter przejściowy i krótkotrwały. Jest to naturalny i nieunikniony rezultat porządku społecznego, w którym wypożycza się auta, lalki oddaje z powrotem do sklepu, a sukienki wyrzuca po jednym włożeniu. Tak też będzie w przyszłości z małżeństwem. W pewnym sensie tymczasowe seryjne małżeństwa są już najlepiej strze- żonym sekretem rodzinnym w wielu technospołeczeństwach. Światowej sławy socjolog profesor Jessie Bernard twierdzi: „W naszym kraju małżeń- stwa wielokrotne występują dziś częściej niż w społeczeństwach dopusz- czających poligamię. Główna różnica polega na tym, że my wolimy coraz to nowe związki zawierane kolejno, a nie trwające równocześnie”. Ponowne małżeństwa są obecnie tak powszechne, że obliczono, iż prawie co czwarty nowożeniec w Ameryce staje przed ołtarzem nie pierwszy raz. Opowiada się o zabawnym zdarzeniu w jednej z firm IBM, kiedy to pewna rozwódka, wypełniając kwestionariusz osobowy przed przyjęciem do pracy, do rubryki „stan cywilny” wpisała - po chwilowym wahaniu - „niezamężna ponownie” (tamże: 249). Kiedy jeszcze bardziej upowszechnią się małżeństwa seryjne, zacz- niemy charakteryzować ludzi nie w kategoriach ich aktualnego stanu cy- wilnego, lecz w kategoriach kariery małżeńskiej jako swoistej trajektorii. Będą ją wyznaczać decyzje w ważnym momentach życia ludzkiego. W mniej sztywnym i bardziej urozmaiconym systemie rodziny więcej będzie małżeństw między osobami o dużej różnicy wieku. Coraz więcej starszych mężczyzn żenić się będzie z młodymi dziewczętami i na odwrót. Liczyć się będzie nie dopasowanie chronologiczne, lecz dobór odpowia- dający zainteresowaniom i uznawanym wartościom oraz uwzględniający poziom rozwoju osobistego partnerów. Nie wiek, lecz etap rozwoju będzie decydować o małżeństwie. Dzieci wzrastać będą w licznym gronie nibyrodzeństwa wprowadza- nego do rodziny przez kolejnych partnerów i przychodzącego na s'wiat w kolejnych małżeństwach. Dopiero się okaże, jak będą funkcjonować nowe agregaty rodzinne. Wydaje się, że relacje między dziećmi mogą przy- pominać relacje między dzisiejszymi kuzynami. Zachwiany zostanie jednak dotychczas najsilniejszy czynnik stabilizujący społeczeństwo, a mianowicie rytmiczny i trwały cykl rodziny. Przychodzimy na s'wiat, jestes'my dziećmi, dojrzewamy, opuszczamy gnia- zdo rodzinne, sami stajemy się rodzicami, a następnie nasze dzieci dorastają, odchodzą i w ten sposób proces ten toczy się nieprzerwanie od tak dawna, tak automatycznie i z taką regularnością, że uważamy go za rzecz najzupełniej oczywistą. Stał się on nieodłączną częścią istnienia ludzkości. Na długo zanim dzieci osiągną dojrzałość, wiedzą dobrze, jaką rolę odegrają w tym cyklu. Ta przewidywalność zdarzeń związanych z życiem rodzinnym stwarza - we wszystkich społeczeństwach i plemionach - poczucie ciągłości i pewności trwania w czasie. Cykl rodziny był zawsze gwarantowaną stałą utrzymującą poczucie ładu i bezpieczeństwa w egzystencji ludzkiej. To poczucie ładu i bezpieczeństwa może zniknąć zupełnie, jeżeli proces przygotowania do macierzyństwa będzie można ograniczyć do krótkiej wizyty w salonie hodowli embrionów; jeżeli zarodek ludzki można będzie transplantować z brzucha jednej kobiety do drugiej w dowolnym momencie rozwoju, to nie tylko runie oczywisty niegdyś pewnik o dziewięciomie- sięcznej ciąży, lecz przychodzące na świat dzieci będą uczestniczyć w dra- stycznie nierytmicznym cyklu rodziny. Z ruin starego porządku usunięty zostanie kolejny filar zapewniający ludziom poczucie pewności i ładu. Rewolucja superindustrialna wyzwoli człowieka od wielu barbaryz- mów wyrosłych na gruncie staros'wieckiego i ograniczającego wolność modelu znanej nam dzisiaj rodziny. Człowiek uzyska nowy wymiar wolności wyboru, ale wolność ta będzie miała wysoką cenę. Pęd ku przyszłości narazi wielu ludzi na silne stresy emocjonalne zwią- zane nie tylko ze zmianą, lecz także z faktem, że żadne doświadczenia z przeszłości nie będą w stanie niczego podpowiedzieć. Staną oni w obliczu radzenia sobie z tym, co nowe bez żadnych źródeł mądrości wynika- jących z doświadczenia. Zarówno w sprawach wielkich, jak i małych, w konfliktach o charak- terze publicznym i prywatnym, będziemy sobie musieli radzić z utrzyma- niem chwiejnej równowagi pomiędzy tym, co można i czego nie można przewidzieć oraz tym, co znane i nieznane. W sumie wzrośnie liczba doznań całkowicie nowych. Zaistnieją nowe warunki, szybko zmieniające się i w dużej mierze niewiadome, w których będziemy musieli dokonywać osobistych wyborów spośród niezliczonych nowych możliwości. Właśnie różnorodność stanowi trzeci charakterystyczny rys nadchodzącego jutra. I właśnie zbiegnięcie się trzech czynników - przejściowości, nowości i różnorodności - stwo- rzy nowe okoliczności, w których dojdzie do historycznego kryzysu adaptacji człowieka, a mianowicie szoku przyszłości (tamże: 255). I w tym miejscu nieodparcie nasuwa się pytanie, czy cena nowej wol- ności nie będzie równie wysoka jak cena zdobywania informacji z drzewa wiadomości dobrego i złego w Raju. Czy nie będzie to szok przyszłości na miarę szoku, który wywołało zetknięcie się pierwszych ludzi z ziemską rzeczywistością po odebraniu im rzeczywistości rajskiej? Zetknęli się oni bowiem ze współwystępowaniem tych samych trzech czynników, o których wspomina A. Toffler: przejściowości (śmierć), nowości (w pocie czoła będziesz pracował) i różnorodności (osty i ciernie rodzić ci będzie). Tym co utrzymuje na tej ziemi warunki egzystencji człowieka i społe- czeństwa, jest dążenie do tworzenia i utrzymywania ładu, czyli przewidy- walności zachowań, spójności reguł, stabilności oraz ciągłości. Gdy zanik- nie ład społeczny, zaniknie człowiek jako twórca kultury i struktury spo- łecznej oraz główny podmiot naszego świata. Szok przyszłości - tak prawdopodobnie wyglądało zetknięcie się pierwszych rodziców z doczesną rzeczywistością. Podsumowując problematykę różnorodności istniejących współcześnie form życia rodzinnego A. Toffler pisze: „Obserwując ten prawdziwy kalej- doskop związków pokrewieństwa i powinowactwa, nawet dość ortodok- syjni uczeni dochodzą do niegdyś radykalnego przekonania, że oddalamy się od ery rodziny nuklearnej i zdążamy ku nowemu społeczeństwu, którego cechą charakterystyczną będzie różnorodność życia rodzinnego”. Jak twierdzi socjolog Jessie Bernard, „najbardziej charakterystycznym aspek- tem małżeństw przyszłości będzie właśnie możliwość dokonywania róż- nych wyborów przez różnych ludzi, dla których ich związki z innymi ludź- mi będą mogły zaspokajać różne potrzeby i cele”. W pytaniu, które często słyszymy: „Jaka jest przyszłość rodziny?” pobrzmiewa zazwyczaj przeświadczenie, że skoro nuklearna rodzina drugiej fali traci swe panowanie, tojej miejsce musi zająć jakaś inna forma. Bardziej prawdopodobne wydaje mi się, że w cywilizacji trzeciej fali żadna forma rodziny nie zatriumfuje na dłuższy okres czasu. Będziemy raczej obser- wować ogromną różnorodność struktur rodzinnych. Ludzie - miast żyć masowo w zuniformizowanych układach rodzinnych - będą zmieniali włas- ny model, podążając przez życie indywidualnymi, a raczej „kreślonymi według własnych potrzeb” szlakami. Lecz znowu nie oznacza to kompletnej eliminacji czy „śmierci” rodziny nuklearnej. Oznacza to jedynie, że, począwszy od chwili obecnej, rodzina nuklearna będzie tylko jedną z wielu społecznie akceptowanych i uzna- wanych form rodziny. Napływająca właśnie trzecia fala jednocześnie z od- masowianiem systemu produkcji i systemu informacji w społeczeństwie powoduje odmasowienie systemu życia rodzinnego (Toffler 1986: 268). Niektórzy twierdzą, że właśnie z powodu nadchodzących wstrząsów ludzie będą się garnąć do swych rodzin z tym większą determinacją. „Ludzie będą zawierać małżeństwa, aby uzyskać stabilność” - uważa dr Irwin M. Greenberg, profesor psychiatrii w Szkole Medycznej im. Alberta Einsteina. Rodzina, według niego, umożliwia człowiekowi „zapuszczenie korzeni”, które ochronią go przed skutkami szalejącego sztormu przemian. Krótko mówiąc, im bardziej zmienia się i pędzi życie, tym ważniejsza stawać się będzie dla człowieka jego rodzina. Możliwe, że ani jedni, ani drudzy nie mają racji. Przyszłość jest bowiem mniej przewidywalna, niż może się wydawać. Rodzina może ani nie obu- mrzeć, ani nie zaznać złotego wieku. Może natomiast, co wydaje się naj- bardziej prawdopodobne, najpierw załamać się, ulec rozdarciu, by potem scalić się na nowo, przyjmując wszelako inne, może nieco dziwaczne formy. 5. Dręczące pytania i upiorne wizje Patrząc na rozkwit różnorodnych form rodziny, nie możemy jeszcze powiedzieć, które z nich narzucą główne style życia w cywilizacji trzeciej fali. Czy nasze dzieci będą długo, może przez całe dziesięciolecia, żyły samotnie? Czy będą bezdzietne? A my, czy na starość przyłączymy się do komuny seniorów? Jak będziemy się zapatrywać na jeszcze bardziej egzo- tyczne możliwości? Na przykład, na rodziny składające się z kilku mężów i jednej żony? (To mogłoby się zdarzyć, jeżeli dzięki zabiegom genetyków nauczymy się planować płeć dziecka i zbyt wielu rodziców będzie wolało chłopców). A co z rodzicami homoseksualnymi wychowującymi dzieci? Sądy już debatują nad tą kwestią. Co wyniknie z wydawania na świat dzieci różnych ojców przez tę samą, sztucznie zapładnianą kobietę? Jeżeli każdy z nas w ciągu swego życia zechce podążać torem różnych doświadczeń rodzinnych, to jakie będą kolejne fazy? Najpierw małżeństwo na próbę, następnie bezdzietne małżeństwo dwojga ludzi aktywnych zawodowo, a potem małżeństwo homoseksualne wychowujące dzieci? Możliwych odmian jest nieskończenie wiele. Chociaż wydaje się, że niektóre pomysły wprost wołają o pomstę do nieba, żadnego z nich nie należy uważać za niemożliwy, pisze A. Toffler (tamże: 268). Upiorne wizje roztaczają przed rodziną przyszłości nowe „technologie urodzeniowe” oraz inżynieria genetyczna. W obliczu zawrotnych przemian społecznych i równie zawrotnych skutków rewolucji naukowej człowiek epoki superprzemysłowej będzie musiał poradzić sobie z nowymi formami rodziny. Znane nam dotychczas formy życia rodzin- nego wzbogacą swymi innowacjami rozmaite mniejszości obyczajowe i kultu- rowe, które już zaczynają eksperymentować w tej dziedzinie. Już jest praw- dopodobna możliwość planowania płci, a nawet programowania przyszłego ilorazu inteligencji, wyglądu i cech osobowości dziecka. Implantowanie embrionów, dzieci z probówki, pigułki gwarantujące bliźniaki lub trojaczki, a może także sklepy z zarodkami ewentualnych potomków, to kolejne pomysły odpowiadające bardziej wyobraźni wizjonerów niż konwencjonalnych socjologów czy filozofów. Dyskutowanie nad tymi pomysłami uchodzi na razie za nienaukowe i niepoważne. Tymczasem postęp - naukowy i technologiczny - w dziedzinie biologii rozmnażania wkrótce już może zachwiać dotychczasowym rozu- mieniem rodziny, jej zadań i obowiązków. Co się stanie z sensem macie- rzyństwa, jeżeli dzieci można będzie hodować w laboratoriach? Jak będą kobiety postrzegać własne posłannictwo, kojarzone od zarania ludzkos'ci przede wszystkim z przedłużaniem i podtrzymywaniem rodu ludzkiego? Rzadko zastanawiamy się dzis' nad tymi sprawami. Jednym z pionierów jest psychiatra Hyman G. Weitzen, dyrektor oddziału neuropsychiatrycz- nego polikliniki nowojorskiej. Rodzenie dzieci - według doktora Weitzena - „zaspokaja potrzeby twórcze większos'ci kobiet, są one dumne z tego, że mogą rodzić dzieci, niezwykłą aurę gloryfikującą kobiety w ciąży przed- stawiają liczne dzieła w sztuce i literaturze zarówno Wschodu, jak i Za- chodu”. Doktor Weitzen zastanawia się, co się stanie z kultem macierzyństwa, jeżeli „potomstwo będzie mogło pochodzić nie od konkretnej kobiety, lecz z genetycznie doskonałego ovum, przeszczepionego do jej brzucha z brzucha innej kobiety lub nawet z probówki?” Znaczenie kobiet będzie związane z innymi osiągnięciami niż rodzenie dzieci. Wygląda na to, że unicestwimy całą mistykę macierzyństwa. Może nawet koncept rodzicielstwa zostanie poddany radykalnej rewizji. Wkrótce może nadejść dzień, gdy dzieci będą miały więcej niż dwoje biologicznych rodziców. A wtedy co lub kto będzie rodzicem? Jeżeli kobieta nosi w swej macicy embrion zapłodniony w łonie innej kobiety, to która jest matką? A kto w istocie jest wtedy ojcem? Jeżeli będzie można kupić sobie embrion, wówczas rodzicielstwo stanie się kwestią prawną, a nie biologiczną. Brak ścisłej kontroli doprowadziłby do niewyobrażalnych nadużyć i kombinacji. Na przykład jakaś para kupuje sobie embrion, hoduje go w probówce, następnie ta sama para nabywa wkrótce drugi embrion, ale w imieniu tego pierwszego, czyli osoby te zostają dziadkami, zanim jeszcze ich potomek sam wyrośnie z niemow- lęctwa. Nie obejdzie się wówczas bez specjalnego słownika zawierającego nazwy nowych rodzajów pokrewieństwa (podaję za: Toffler 1998: 238 i n.). A jeżeli zarodki ludzkie będą na sprzedaż, to czy będą mogły je kupo- wać korporacje? Czy można będzie zakupić tysiąc sztuk? Czy można będzie odsprzedawać? A jeśli korporacja nie, to czy będzie mogło takiego zakupu dokonać laboratorium badawcze? Czy kupowanie i sprzedawanie żywych embrionów nie wprowadzi nowej formy niewolnictwa? Te upiorne pytania trzeba będzie pewnego dnia poddać dyskusji. Myślenie o rodzinie w sen- sie konwencjonalnym wydaje się w każdym razie dość przestarzałe. Można się więc spodziewać, że wśród rodzin przyszłości wiele wybierze bez- dzietność, zawężając tym samym model rodziny do dwojga osób - kobiety i mężczyzny. Dwojgu ludziom, może nawet o podobnych karierach, łatwiej będzie osiągać wykształcenie i przemieszczać się geograficznie, nawigując pośród różnych grup społecznych i coraz to nowych miejsc pracy niż ro- dzinom obciążonym dziećmi. Antropolog Margaret Mead zauważa, że zmierzamy do sytuacji, w której „rodzicielstwo będzie udziałem tylko niektórych rodzin, nastawionych na wypełnianie tej funkcji, jaką jest wy- chowywanie dzieci”. Pozostała część ludności, twierdzi Mead, „będzie funkcjonować - po raz pierwszy w dziejach - jako wolne i niezależne jednostki”. Kompromisowym wyjściem może być nie rezygnacja z dzieci, lecz posiadanie ich w późniejszym wieku. Mężczyznami i kobietami targają dziś często sprzeczności - czy poświęcić się karierze zawodowej czy posiadaniu dzieci. Dylemat ten może całkowicie ominąć wiele małżeństw w przyszłości, gdyż wychowywanie dzieci można będzie odłożyć do emerytury. Dziś może się to wydać dziwne, ale jeżeli rodzenie dzieci zostanie oderwane od uwarunkowań biologicznych, nic poza tradycją nie będzie już uzasadniać posiadania dzieci w młodym wieku. Czemu nie poczekać i nie kupić sobie odpowiedniej liczby embrionów później, gdy zakończona zostanie kariera zawodowa? Bezdzietność ma szanse rozpowszechnić się wśród ludzi młodych i w średnim wieku, normą zaś staną się sześćdziesię- ciolatki opiekujące się niemowlętami. Poemerytalne rodziny mogą z po- wodzeniem zostać uznanymi instytucjami w społeczeństwie jutra (tamże: 240). O tym, że nie jest to już tylko czysta fantazja, ale realny problem informuje reportaż W. Konarzewskiej (1985) z Australii, która jest krajem najbardziej zaawansowanym w technologiach urodzeniowych oraz inży- nierii genetycznej. Aktywne z pozoru społeczeństwo jest w stanie samozagłady. Dzieci się już nie rodzą. Ujemny przyrost naturalny nęka Australię od wielu lat. Co dziesiąta para jest bezpłodna. Paradoksem (a może zemstą?) natury jest to. ze im kobieta bardziej dorodna i zadbana, tym większe ma problemy z zachodzeniem w ciążę, porodem i urodzeniem zdrowego, normalnego potomka. Potomków nienormalnych za to - do wyboru. Widoczni są oni w pejzażu ulicy i w ustawodawstwie socjalnym. Nie udało mi się dokładnie ustalić - ilu. Znajomy genetyk twierdził, że jest to aż 4-5% rodzących się tu noworodków. [...] Na wielkim kontynencie natura robi wszystko, by powstrzymać reprodukcję i eliminować gatunek homo sapiens. Lesbijki i homoseksualiści są agresywnymi gru- pami tego społeczeństwa. Rozdają ulotki w szkołach, publikują książki i czasopisma. Manifestują na ulicach. Tylko w stanie Victoria działa kilkanaście organizacji homo- seksualistów. W ABC strajk, bo kierownictwo rządowej stacji telewizyjnej nie chce płacić diet za podróże zagraniczne homoseksualnych partnerów. Inne instytucje są bardziej postępowe. „Telecom” na przykład wypłaca męskim żonom i żeńskim mę- żom zwyczajne zasiłki rodzinne. Telefoniczna sieć Lesbian-line i Gay-line pokrzepia i łączy dewiantów wszelkiego rodzaju i w każdej chwili każdy może sobie wydzwonić prostytutkę dowolnej płci. Dla zabawy może też wynająć sobie transwestytę. Pełno tych biedaków, szpikowanych hormonami, wypycha sobie piersi watą i potyka się na obcasach. Rząd Nowej Południowej Walii, któremu ustawicznie brak pieniędzy na szkoły dla dzieci i na bezdomnych starców, przyznał ostatnio 80 tys. dolarów dla podtrzy- mania komuny transwestytów w Sydney. Szefem tej wspólnoty jest Dorota Perkins. Właśnie zmienił(a) płeć na kobiecą. Dwa lata temu był(a) jeszcze mężczyzną. Zo- naty(a) z trzema kobietami, ma troje dzieci. Zali się na dyskryminację i prześlado- wania. Niedawno napadła go(ją) grupa 16-latków: „Przyszliśmy cię zgwałcić - podobno jesteś kobietą” ...! Byli to uczniowie szkoły, gdzie pracował(a) dotychczas. Brał(a) udział w strajku homoseksualnych nauczycieli, którzy apelują do poczucia wolności demokratycznego społeczeństwa. Teraz pracuje na ulicy: „Kiedy pracuję jako męska prostytutka czuje się po prostu niedowartościowana jako kobieta”. Chrześcijański Ruch Studencki - organizacja działająca na wszystkich uniwersy- tetach. rozdaje wśród studentów podręcznik prostytucji. Tak, podręcznik: co, jaką techniką i za ile. Wszystko ma swą cenę. A poza tym - bez komentarzy, bardzo proszę. Prostytucja była już w Biblii i jest przyzwolona przez Pana. Jak demokra- cja. to demokracja. Nikt nie może być dyskryminowany. W grudniu ubiegłego roku Na Melbourne University konferencja naukowa na temat seksualnych uciech z nie- letnimi. Uczestnicy zgodzili się nawet na prasowe zdjęcia. Były głosy za i przeciw. W domowych zaciszach tysiące dzieci jest podobno nadużywanych, obmacywanych i gwałconych. Ale właściwie dlaczego nie? Dwa lata temu dziennikarz „Heralda” wykrył burdel w nadmorskiej dzielnicy Melbourne - St. Kilda, gdzie starszym panom sprowadzano 8-letnie dziewczynki. Inaczej nie mogli. Sprawie ukręcono szybko głowę, bo okazało się. że wśród gości bywali członkowie parlamentu. [...] Bez obowiązków społecznych, bez świadomości misji dziejowej i zbiorowego losu wolność jednostki jest tylko zaspokajaniem instynktów. Nawet moralizować nie sposób. Raczej litościwie współczuć. Wygląda na to, że cywilizacje materialne, uzależnione jedynie od struktur finansowo-energetycznych są w ślepym zaułku. Tracą instynkt życia. Bezpłodność, impotencja i oziębłość ogarnia miliony, żyjące w piekle samotności i izolacji. I już nie dziwi, że istnieje kolosalne zapotrzebowanie na technologię reproduk- cyjną. Australia jest na pierwszym miejscu w świecie w eksperymentach rozmnażania człowieka w probówce. [...] Cztery dni życia w probówce wystarcza dla zainicjowania ciąży. Ale z USA donoszą ostatnio, że na Uniwersytecie Stanford hodowano w szklanym naczyniu rozwijające się ludzkie komórki przez 6 tygodni. Wiadome jest, że nowoczesne inkubatory potrafią zachować przedwcześnie uro- dzone dzieci już po 23 tygodniu ciąży. Ciąża homo sapiens trwa 40 tygodni. Mamy więc do wypełnienia jedynie 17-tygodniową lukę embrionalnego rozwoju poza orga- nizmem matki. A jeśli ... I co dalej? „Gdy medycyna płodu ulepszy się, dziecko będzie immunizowane i hodowane całkowicie w sztucznej macicy, gdzie środowisko wydaje się bezpieczniejsze niż wnętrze ludzkiego ciata. Wreszcie, gdy ulepszymy program doboru genów i prese- lekcji seksu ciąża stanic się przeżytkiem i macica nie będzie potrzebna kobietom bardziej niż wyrostek robaczkowy” - ta futurologiczna wypowiedź wyszła spod pióra dr Paula Lancastera, prezesa Australijskiego Towarzystwa Płodności. Całe życie na naszej planecie pochodzi z kobiety. Każdy z nas spędził w kobiecym łonie pierwszy okres swej ziemskiej wędrówki. Czyżby nasze wnuki miały zaznać smaku innej formy płodności? Nie zazdroszczę im. Byłyby to dzieci z urazem od chwili poczęcia. Osierocone zanim zdążyły się urodzić. Jak odnajdą swoją tożsamość? Gdzie ojciec? Gdzie matka? Gdzie rodzina? Z kim będą się utożsamiać? Może z lekarzem, który dokonał eksperymentu? Z pielęgniarką, dozującą temperaturę w inkubatorze? Pękną „więzy krwi”, najsilniej spajające ludzkie istoty. W świecie bez miłości i bez rodziny poruszać się będą zbłąkane cienie mężczyzny i kobiety. Co stanie się z kobietą? Pozbawiona przeżycia ciąży i macierzyństwa przestanie być przecież sobą. W ubiegłym roku ogłoszono w Australii raport specjalnej komisji, która pracowała przez dwa lata pod kierunkiem znanego australijskiego prawnika, prof. Louisa Waltera. Jest to pierwsza społeczna opinia, wy- przedzająca parlamentarny akt - Infertility Bill. Embriony nie mają w nim praw. Przyznaje się je rodzicom. Mężczyzna i kobieta powinni wyrazić zgodę na połączenie w probówce ich komórek rozrodczych. Oni też są władni decydować o zamrożeniu embrionu i dłuższym jego magazyno- waniu. Jedynie oni mogą wyrazić zgodę na eksperymenty. A eksperymen- tować z embrionem - mówi raport Waltera - można tylko do 14 dnia życia (zob. tamże). Tajemnice awangardowej technologii wychodzą z pomieszczeń laboratoryjnych i idą w dót - udostępniane właścicielom prywatnych szpitali, zespołom ekspertów, agencjom i kampaniom wszelkiego rodzaju. Jak sępy rzucają się one na zdobycz, by tajemnicę wydartą życiu przetworzyć na dolary. Od tej chwili wszystko jest na sprzedaż: ciało, emocje, intymność i cierpienie. Wszystko możesz uzyskać, jeśli tylko masz pieniądze: zakupić geny odpowiedniej jakości i wynająć odpowiednie ciało. Wynajmują się biedne, a płacą bogate. Nic nowego. Najwyższe zyski zgarniają pośrednicy, czyli zaradni, przedsiębiorczy mężczyźni, którzy organizują tę towarową wymianę: lekarze, agenci, eksperci, konstruktorzy patentujący medyczne wynalazki i prawnicy przygotowujący kontrakty. Dolarowy licznik bije bez przerwy (tamże). Udane zapłodnienie w probówce wraz z wszczepieniem embrionu i donoszeniem ciąży kosztuje kilkadziesiąt tys. dolarów. Któż zaprzepaści taką szansę! Średnio prosperująca agencja sztucznego macierzyństwa, to też dobry interes. Matkom- nosicielkom za poród i 9 miesięcy ciąży płaci się w USA 10 tys. dolarów, lekarz bierze połowę, agent-organizator też nie może narzekać. Dochodzą jeszcze zarobki dodatkowe. Kim Cotton w Anglii, której transferowano cudzy embrion, dostała tylko 6 500 funtów, ale 20 tys. zarobiła na reklamie prasowej i telewizyjnej. Skądinąd ciekawe jest, jak się naprawdę czują kobiety, rodząc dzieci, a potem porzucając je, a właściwie odsprzedając, zgodnie z podpisanym kontraktem. Oczywiście łatwiej sprzedawać się na rynku reprodukcyjnej technologii, gdy się jest kobietą, ale i mężczyźni mogą trochę zarobić na produktach własnego ciała. W Anglii za oddanie spermy zarobić można siedem funtów, w Ameryce płacą 20 dolarów, z tym że laureatom Nobla płaci się więcej. Wspomniał o tym Robert Graham, który prowadzi w USA reprodukcyjną agencję, oferując komórki rozrodcze ludzi genialnych. Dokładnie nie zdradził jednak, ile płaci zasłużonym laureatom za poświęcanie się dla ludzkości (Konarzewska 1985). Uciekanie się do męskiej pomocy przy prokreacji może się zresztą w ogóle okazać niepotrzebne. Jerry Hall i Yan-Ling Feng z Instytutu Medycyny Reprodukcyjnej i Genetyki w Los Angeles donoszą o postępach w pracy nad partenogenezą, czyli dzieworództwem. Inni są przekonani, że uda się im wyprodukować chemiczną miksturę, która pobudzi nieza- płodnione komórki jajowe do duplikacji ich chromosomów i utworzenia embrionu. Ta złowroga wizja może dodatkowo przyczynić się do pogłę- bienia depresji - a w efekcie jeszcze większego wzrostu samobójstw - ws'rod mężczyzn. Czy jest jakaś' nadzieja, że uda się uchronić mężczyzn przed zagładą? Zdaniem wielu uczonych - ostatnio wypowiedzieli się na ten temat badacze muszek owocowych William Rice i Adam Chippindale z California University w Santa Barbara - wydaje się, że konwencjonalne rozmnażanie płciowe na dłuższą metę przynosi istotne korzys'ci genetyczne: pomaga wyeliminować z genetycznej puli gatunku wybrakowane geny (zob. Szymborski 2002). Wiek XXI ma przynieść całkowite oddzielenie seksu od prokreacji. „Przed upływem półwiecza znajdziemy się w s'wiecie, w którym będziemy poddawać się sterylizacji jako nastolatki, przechowując w bankach komórki jajowe i spermę” - twierdzi Robin Baker w książce „Seks w przyszłości”. Komputery i Internet staną się głównym medium kojarzenia par. „The Times” na podstawie prognoz futurologów relacjonuje, co będzie się działo dalej, po roku 2020. Zatrą się różnice między orientacjami seksu- alnymi, a preparaty hormonalne pozwolą na wielokrotne zmiany tożsamości seksualnej. Pary homoseksualne dzięki klonowaniu doczekają się potomstwa. Zniknie tradycyjnie pojęty monogamiczny (nawet umiarkowanie) związek (zob. Podgórska, Wilk 2000). Wirtualny seks w wielu przypadkach zastąpi prawdziwy. Kategoria płci straci na znaczeniu - o różnicach będzie decydować poziom umysłowy, stan majątkowy albo dostęp do środków technicznych. Biseksualizm stanie się normą, również społeczną. Nikogo nie będą dziwić związki osób tej samej płci. Kobiety częściej będą wybierały inne kobiety na towarzyszki życia. Wszyscy zaczną bardziej poszukiwać porozumienia i psychicznej bliskości - przyjaźń między osobami płci przeciwnej będzie łatwiejsza. Seks wirtualny stanie się potężną gałęzią biznesu. Coraz większe uz- nanie zyskiwał będzie cyberseks. Ciało ludzkie metodą piercingu (kolczy- kowania) wyposażone będzie w specjalne czujniki, umożliwiające seks na odległość. Chip orgazmu, wprowadzony bezpośrednio do mózgu, od- kryje przed człowiekiem niedostępne przedtem doznania, zaspokoi wszelkie możliwe fantazje. Seks wejdzie całkowicie w sferę komercji. Oczywiście, pozostanie grupa ortodoksyjnych konserwatystów, którzy wybiorą małżeństwo z tradycyjnym podziałem ról. Jednak ten model albo zostanie zepchnięty do slumsów, albo wręcz przeciwnie - będzie charak- terystyczny dla stylu życia elit. I wtedy, mniej więcej w połowie wieku, przyjdzie bunt młodych. Poja- wią się ruchy na rzecz purytanizmu i prostoty, analogiczne do współczesnej mody na naturalną żywność. Prof. Judith Mackey, ekspert Światowej Orga- nizacji Zdrowia, na rok 2050 przewiduje powstanie Światowego Instytutu na rzecz Seksu z Ludzkim Obliczem (tamże). 6. Aksjologiczna i teleologiczna neutralizacja dotychczasowego wymiaru człowieka i rodziny Przedstawione wcześniej futurologiczne wizje dotyczące małżeństwa, rodziny i aktywności seksualnej człowieka w znacznej mierze opierają się na analizie współczesnych przemian zachodzących w sferze świadomości społecznej, w szczególności zaś aksjologicznej neutralizacji dotychczaso- wych celów życia ludzkiego oraz jego trwałych form. Świetną charakte- rystykę i zarazem diagnozę podłoża tych zjawisk daje Z. Bauman (1993) w pracy poświęconej analizie ponowoczesnych wzorów osobowych, z któ- rej warto przytoczyć niektóre fragmenty (wytłuszczenia w tekście-L. K.). Upływ czasu przestał jak gdyby być procesem ciągłym. Zamiast linii ciągłej - zbiór epizodów, które wprawdzie następują po sobie, ale z równym powodzeniem mogą być pomyślane jako zachodzące obok siebie; ich kolejność chronologiczna nie ma w sobie nic z konieczności; nie określa też ona ich treści ani nie determinuje ich przebiegu. Innymi słowy, niewiele z jednego epizodu dla innego epizodu wynika. Każdy epizod jest poniekąd samoistny; jest całością zamkniętą, rozpoczynającą się jak gdyby w sytuacji „wolności całkowitej” i nie pozostawiającą po sobie nieodwracalnych następstw - to znaczy pozwalającą także i następnym epizodom „zaczynać od początku”. Dobrze oddaje charakter ponowoczesnego życia format serialu telewizyjnego: w każdym odcinku pojawiają się te same osoby (z dodatkiem paru „występów gos'cinnych” - postaci bez przeszłos'ci, ale i bez przyszłości, które pojawiają się znikąd po to tylko, aby odegrać przy- dzieloną im rolę i zniknąć bezpowrotnie), ale każdy odcinek opowiada zdarzenie, które w ramach odcinka zaczyna się i kończy; wszystko, co zdarzeniu nadaje sens i dla jego zrozumienia jest potrzebne, zawarte jest w jednym odcinku - nie jest więc ważne, w jakim porządku odcinki są oglądane, jako że znajomość jednych nie jest warunkiem rozumienia innych. Kurczą się więc horyzonty czasowe działania. Każdy stan osiągnięty jest tymczasowy, „do czasu” - „a tam się zobaczy”. Mało kto liczyć może na to, że raz zdobyty zawód służyć mu będzie do końca życia - zawody pojawiają się i znikają, umiejętności wczoraj nabyte dziś stają się bezuży- teczne. Zmienia się też sens praktyczny doświadczenia gromadzonego w toku wykonywania zawodu: kompetencje nie dają się kumulować i wraz ze zmianą technicznego wyposażenia, zanikiem dawnych i wyłanianiem się nowych funkcji nawyki już zdobyte stają się obciążeniem raczej niż tytułem do dalszych postępów zawodowych. Prace nie są dożywotnie i rzadko kiedy długofalowe. Trudno zakładać, że pracować się będzie i awansować w tej samej instytucji przez cały czas trwania życia zawodowego. Zatrudnienie jest z reguły dorywcze i wymówienie pracy nastąpić może w każdej chwili: ulotność, doraźność każdego stanowiska i zadania wbudowana jest w prag- matykę zatrudnienia i w oczekiwania z nim łączone (tamże). Z sytuacji tej wynikają dla problemu tożsamości dwa istotne następstwa. Z jednej strony wykonywana na bieżąco funkcja ma nikłą wartość dla samookreślenia - dziś ona jest, jutro jej nie będzie. Z drugiej strony inne niż dawniej cechy sprzyjają sukcesom życiowym: nie uparte trzymanie się z góry obranego celu, konsekwencja w postępowaniu, wytrwała specjalizacja, gromadzenie kwalifikacji o zdecydowanym profilu - lecz elastyczność zainteresowań i szybkość ich zmiany, giętkość przystosowawcza, gotowość do uczenia się i umiejętność zapominania tego, co już wyszło z użycia. Kontekst ponowożytny foruje więc, rzec można, brak ściśle określonej tożsamości; im mniej dokładnie tożsamość jest zdefiniowana, tym lepiej dla jej posiadacza. Najlepiej wiedzie się osobnikom, nieskrępowanym precyzyjną specjalizacją, niemającym zwyczaju koncentrowania uwagi zbyt długo na jednym przedmiocie, nieprzywiązującym się nadmiernie do spraw, którymi wypada im się zająć w tej czy innej chwili i zachowującym dystans i wstrzemięźliwość emocjonalną wobec tego, czym się w każdym momencie zajmują. Osobowość iście ponowoczesna wyróżnia się brakiem tożsamości. Jej kolejne wcielenia zmieniają się równie szybko i gruntownie, jak obrazy w kalejdoskopie. Nie inaczej przedstawia się sytuacja w dziedzinie stosunków między- ludzkich. Zaangażowania międzyludzkie nabierają tejże plastyczności, co zawód czy praca; związków międzyosobowych nie zawiera się na ogół z myślą, że trwać będą „aż śmierć nas rozdzieli”. Coraz częściej się zdarza, że z góry zakłada się ich tymczasowość i oblicza się je tylko na tak długo, jak trwać będzie zadowolenie z nich czerpane. Związki nie zaopatrzone w klauzulę wymówienia, związki których nie można zerwać, nawet gdy motywy ich zawiązania utraciły moc, wydają się równie sprzeczne z roz- sądkiem, jak podpisanie czeku bez wpisania nań sumy, odczuwane są jak gwałt zadany niezbywalnej autonomii podmiotu. Anthony Giddens ukuł termin miłość współbieżna (confluent love) dla określenia postaci, jaką coraz częściej i coraz powszechniej przybierają dziś intymne stosunki międzyludzkie. Romansu, powiada Giddens, nie utożsamia się dziś ze stałością uczuć; miłość współbieżna kłóci się z wiz- ją „miłości jedynej i niepowtarzalnej”, „miłości na wieki”, jaka właściwa była miłości romantycznej, będącej wzorem idealnym dla związków intymnych ery nowożytnej. Zawiera się dziś związki nie „po to aby”, nie z myślą o tym, by służyły one czemuś innemu niż one same - ale gwoli korzyści, jakie ma się nadzieję wydobyć ze związku samego: gwoli satysfakcji, jaką dostarczyć ma partner w toku intymnego obcowania. Miłość współbieżna jest wedle Giddensa emocjonalnym aspektem „czys- tego stosunku”, tzn. stosunku, który jest swoim własnym celem i którego nie obciążają funkcje instrumentalne wobec jakichkolwiek innych dziedzin życia. Byłoby więc bezsensowne domaganie się, aby miłość taka, a tym bardziej związek, któremu przestała ona towarzyszyć, trwały dłużej niż satysfakcje, których dostarczają sobie nawzajem partnerzy. Współbieżna miłość nie ma żadnych innych racji poza zadowoleniem przysparzanym partnerom. „Oczyszczenie” stosunku miłosnego wynikło w znacznym stopniu z od- dzielenia seksu od reprodukcji (dzięki współczesnej, niemal niezawodnej technologii antykoncepcyjnej, stosunki seksualne są wolne od obaw, że mogą one pociągnąć za sobą zobowiązania długofalowe). Giddens powiada o „seksie plastycznym” - plastycznym z tego właśnie powodu, że nie wiąże się już z prokreacją, zakładaniem rodziny ani zaciąganiem obowiązków wo- bec osób trzecich. Stosunki uzasadniane przez spodziewaną satysfakcję cielesną czy psychiczną różnią się radykalnie od tych, których wymiary czasowe wyznaczała perspektywa opieki nad potomstwem i stadłem mał- żeńskim. Nadzieja spełnienia powoduje ich zawiązanie i nic nie sprzeciwia się ich rozwiązaniu z chwilą nasycenia lub zawodu. Rozstawać się można bez żalu i rekryminacji. (Wszystko to, rzecz jasna, dotyczy wzoru kulturo- wego, rzadko przystającego do doświadczeń tych, którzy usiłują żyć wedle jego wskazań; odległe od rzeczywistos'ci jest szczególnie założenie wza- jemnos'ci, na którym wspiera się powyższy opis). Jeżeli powstanie związku wymaga na ogół obopólnej zgody, dla wypowiedzenia wystarcza z reguły decyzja jednej ze stron; wolność nie jest równo między partnerów podzielona. Rozpad projektu życiowego na kalejdoskop samoistnych epizodów, niepowiązanych ani przyczynowo ani logicznie, rezonuje z równie kalej- doskopową ponowoczesną kulturą „nieustającego karnawału”, która za- stępuje kanon kulturowy korowodem krótkotrwałych mód. Arena publiczna jest terenem zaciekłej konkurencji między orędownikami spraw, wierzeń i towarów, a stawką w zmaganiach jest nieodmiennie rozgłos: w tym świe- cie istnieć to tyle. co być zauważonym, a miernikiem ważkości, namacal- ności istnienia jest liczba widzów i słuchaczy i ślad odciśnięty w ich świa- domości. Wśród kakofonii krzykliwych ofert uwaga publiczna jest naj- bardziej deficytowym z dóbr, a jej przykucie do oferowanego dobra choćby na krótką chwilę jest głównym, a być może nawet jedynym celem reklamy - najbardziej wszędobylskiego i natrętnego z kulturowych przekazów. W sukces przekazu wbudowana więc być musi od początku obietnica przemijania, jako że pojemność uwagi jest ograniczona i trzeba zwolnić w niej miejsce dla przekazów następnych. Kultura ponowoczesną jest, rzec można, nieustanną próbą generalną śmierci, codzienną lekcją poglądową nietrwałości wszechrzeczy i powszechnego przemijania - ale też i śmierć samą konstruuje ona jako epizod bez trwałych konsekwencji, jako „tymczasowe wybycie”, jako stan „do odwołania”; przedmioty fascynacji, bożyszcza tłumów, sława i rozgłos nie umierają, lecz „znikają”. W odróżnieniu od śmierci, zniknięcie nigdy nie jest ostateczne, „na wieki wieków”. Rzeczy odłożone zostają do lamusa, z którego w każdej chwili, gdy będzie po temu chęć lub potrzeba, można je będzie wydobyć, odkurzyć, przewietrzyć i umieścić tam, skąd niegdyś je usunięto, czyli na widoku publicznym, w ognisku publicznej uwagi. Jest ta kultura ponowoczesna nieustającą demonstracją nie tyle nieodwołalności śmierci, co nieostateczności przemijania. A skoro przemijanie nigdy nie jest na zawsze i z reguły do odwołania - rzeczy i czyny tracą ważkość, którą im niegdyś przypisywano. Wszystko staje się nieco na niby; byt jest czymś pomiędzy paradą przebierańców a zabawą w chowanego. Nic, co się zaczyna, nie będzie trwało wiecznie, ale i nic nie kończy się tak naprawdę bezapelacyjnie. Nie trzeba więc tego, co się czyni, traktować zbyt na serio: wyrządzone szkody zawsze da się naprawić, to o czym się zapomniało można przywrócić do życia, przywołując z niepamięci. Zawsze zresztą można zacząć od początku albo próbować gdzie indziej, albo przyłożyć siły do czego innego. A nade wszystko - powódź, nadmiar, przerost informacji, komunikatów, dźwięków i obrazów o ładunku semantycznym, którego odcyfrować, a już tym bardziej wchłonąć i przyswoić, nie ma czasu. Jak w tym wszystkim odróżnić postrzeżenia ważne od błahych, trwałe od ulotnych - jak wysupłać prawdę spod warstw strojów jarmarcznych, ustalić co strój, a co przebranie, co jest czego udawaniem? A jeszcze, zanim do tych pytań dojdzie - jak poszatkować szum na dźwięki, jak wyłuskać obraz z powodzi kolorów, wykroić zdania z potoku słów? Wraz z natężeniem hałasu rośnie próg wrażliwości i każdy następny przekaz musi być głośniejszy od poprzedniego, każdy obraz jaskrawszy, każdy szok dotkliwszy. I tak wciąż po wznoszącej się spirali - aż szum ogłuszy, wizja oślepi, wstrząs sparaliżuje. Festyn znaczeń kończy się bezsensem - gdy wszystko chce znaczyć, nie znaczy nic „odrobina seksu może cię wyzwolić” - powiada Baudrillard - „ale gdy seks jest wszędzie, nie ma go w ogóle. Uniwersalny dyskurs seksualny unicestwia efekt”. Wewnątrz nasycenia czai się próżnia - zmysłowa, znaczeniowa, emocjonalna. W tak skonstruowanym świecie nie ma już miejsca dla pielgrzyma, bo nie ma już celu ostatecznej życiowej wędrówki - „celu nad cele”, celu który wszystkie inne cele przekształca w środki, a wszystkie przystanki życiowe redukuje do roli punktów etapowych. Zycie jest w tym świecie, jak i dawniej, wędrówką - ale teraz jest to wędrówka bez wyznaczonego z góry kierunku. Czas jest rzeką bez koryta, potokiem, który żłobi swą trasę płynąc, niepewny zlewiska do którego zmierza. Czas nie jest, jak niegdyś wektorem - jest pędem bez strzałki kierunkowej. Bardzo trudno oddać charakter ponowoczesności i określić wzory kul- turowe życia, które w niej występują. Żadna typologia nie odda chyba cech ponowoczesnego bytu; jest na to ponowoczesność zbyt skomplikowana i za mało spójna. Wymyka się ona wszelkim próbom redukcji - tym właśnie różni się przecież od klasycznej nowoczesnos'ci, że nie można się w niej doszukać „stosu pacierzowego”, głębinowej struktury, głównego ogniwa czy wzoru dominującego, a więc takich włas'nie składników, których dostrzeganie pozwalała posłużyć się jedną tylko metaforą dla oddania całokształtu życia nowoczesnego. Zamiast jednego trzeba nastawić się w przypadku ponowoczesności na kilka wzorów - nie w tym jednak celu, by oddać rozmaitość sposobów życia obieranych odpowiednio do preferencji osobistych czy grupowych, ale po to, aby ukazać niespójność wewnętrzną sposobu, który jest w warunkach ponowoczesnych udziałem wszystkich ludzi i każdego człowieka z osobna. Wielość typów sygnalizuje analityczną nieczystość bytu, jego niespójność, rozchwianie, chroniczną wieloznaczność, niekonsekwencję, charakterystyczną skłonność do zbierania w jeden nurt wzorów, którym nie łatwo żyć ze sobą w zgodzie (tamże: 18). Dlatego właśnie tworzy się nowe neutralne pojęcia i terminy upow- szechniane w ramach tzw. political correctness i wypierające dawniejsze pojęcia, które wiązały się wyraźnie z określonym aksjologicznym i etycz- nym podłożem. W ponowoczesnym języku kaleka to „sprawny inaczej”, głupi to „mądry inaczej”, dewiant to „kochający inaczej” lub „o odmiennej orientacji”, przer- wanie ciąży to „przywrócenie (wywołanie) miesiączki”, małżonek to „partner seksualny” itp., itd. Są to przykłady na to, jak bardzo relatywizuje się rze- czywistość, jak odbiera się właściwe znaczenie określonym cechom ludzkim lub sytuacjom społecznym, jak bardzo unika się nazywania rzeczy po imieniu, aby uniknąć wartościowania, a unikając wartościowania, nie spoglądać prawdzie w oczy. Narastają więc neutralne oraz mgliste etycznie, społecznie i znaczeniowo określenia. Pojęcie „mąż” i „żona” z natury rzeczy posiadają kontekst etyczny związany z wiernością i wyłącznością. Pojęcie „partner” posiada przede wszystkim kontekst sytuacyjno-utylitarny, a więc zmienny, okazjonalny, egoistyczny i krótkotrwały - jak w interesach. W podobny sposób dokonuje się etyczno-obyczajowa neutralizacja, a nawet nobilitacja homoseksualizmu poprzez globalizację określenia „gay”. Historia tego określenia doskonale ilustruje proces neutralizacji aksjologicznej pojęć związanych z aktywnością seksualną człowieka. Jak wiemy, różny był stosunek do homoseksualistów w różnych okresach his- torycznych i różnych kulturach. W XX w. zarówno w USA jak i w Polsce nie byli oni w zasadzie prześladowani, raczej podlegali społecznej styg- matyzacji i odsunięciu na towarzyski margines. Określani byli potocznie w sposób pejoratywny i pogardliwy jako „pederaści”, „pedały”, „buze- ranci”, „cioty” itp. To sprawiało, że starali się nie demonstrować swoich skłonności. Dlatego - w społecznej opinii - nosili pewne przedmioty lub wykonywali gesty pozwalające im na wzajemną identyfikację. Takim przedmiotem miała być pod koniec lat 60. w Polsce saszetka noszona przez mężczyzn, zwana wówczas „pedałówką”. W Stanach Zjednoczonych homoseksualiści rozpoznawać się mieli wzajemnie po kolorach ubrania. Jeśli ubranie zawierało kolor zielony i żółty, świadczyło o orientacji homoseksualnej. W ulicznym slangu nazywano ich „gay” od pierwszych liter pełnego określenia: g reen H nd y ellow Z ulicy określenie to trafiło do prasy brukowej, później do środków masowego przekazu, a pod koniec lat 80. do literatury naukowej. W ten sposób pejoratywne i wartościujące znaczenie wcześniej stosowanych terminów zostało zneutralizowane. Kilka miesięcy temu w TV polskiej odbywała się dyskusja na temat zalegalizowania związków homoseksualnych, w której występowali młodzi mężczyźni, ich zwolennicy. Zabierając głos często podkreślali „my, polscy geje”. Prawdopodobnie nigdy nie użyliby zwrotu „my, polskie pedały”, czy „my, polscy buzeranci”. Pojawia się więc zupełnie nowy język i zupełnie nowe sytuacje dążące do usatysfakcjonowania wszystkich, a tym samym nie satysfakcjonujące nikogo, zatracające za to pierwotny swój sens, znaczenie i wartości. Świadczy o tym poniższy przykład. Jak donosi Polska Agencja Prasowa za tygodnikiem „Sunday Times”, w sieci londyńskich sklepów Johna Lewisa znalazły się szopki bożonaro- dzeniowe, spreparowane według zasady political correctness, z którymi właściciel chce trafić do tzw. rodzin niepełnych, a więc matek z dzieckiem. Nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego, gdyby wśród figurek nie zabrakło św. Józefa, a Trzej Królowie nie byli wymienni w zależności od upodobań rasowych kupującego. Właściciel sieci sklepów sugeruje, że św. Józefem może być jeden z pasterzy, ale ma on kręcone włosy, różowe policzki, chustkę na głowie i przypomina kobietę. Żeby absurd mógł osiągnąć swoją pełną dojrzałość, minister rządu T. Blaira oświadczyła, że w Wielkiej Bry- tanii, gdzie jest najwyższa liczba rozwodów w Europie, rząd nie powinien propagować małżeństwa, bo dzieci z rodzin niepełnych mogą poczuć się gorsze (za: „Nasz Dziennik” z 20 XII 2000 r. Z biblioteki absurdu). Dużo obaw muszą też budzić tzw. nowe prawa człowieka oraz po- święcona im konferencja ONZ (5-10 VI 2000) w Nowym Jorku. Delegaci państw rozwiniętych (głównie Stany Zjednoczone, Kanada i kraje Unii Europejskiej) byli zdecydowani zaakceptować i promować, a nawet przyspieszyć proces przyjęcia tzw. nowych praw człowieka. Do tych praw należą: 1) traktowanie własnej płci jako zjawiska antropolo- gicznie nieokreślonego („gender”), 2) prawo do wyboru własnej orientacji seksualnej, a także do jej zmiany, co implikuje możliwość małżeństw ho- moseksualnych wraz z prawem do adopcji, 3) prawo do dowolnego kształ- towania i interpretowania modelu rodziny (pluralizm modelu rodziny); oprócz rodziny naturalnej byłyby równouprawnione rodziny homoseksu- alne, rodziny z jednym rodzicem (ojcem lub matką); łączyłoby się z tym prawo do rozstania lub zmiany partnerów; 4) prawo do usług medycznych, zwłaszcza w odniesieniu do kobiety - z tytułu troski o tzw. zdrowie repro- dukcyjne; w praktyce chodzi o nieograniczony dostęp do antykoncepcji we wszystkich jej formach oraz o dostęp do aborcji; 5) obowiązkowa edukacja seksualna dla młodzieży, rozumiana w duchu ideologii „gender” i dowolności orientacji seksualnej; łączy się z tym wolność praktyk seksualnych, odrzucenie kontroli ze strony rodziców. Ta formuła przewiduje także łatwy i dyskretny dostęp do antykoncepcji, do aborcji, także w specjal- nych klinikach organizowanych ad hoc przy szkołach. Według niektórych sformułowań dopuszcza się pedofilię; 6) wreszcie prawa tzw. pracowników seksualnych, a więc zniesienie zakazu prostytucji, złagodzenie przepisów ograniczających dostęp do pornografii itd. Wyjaśnić tutaj należy, że termin „gender” (ang. rodzaj) jest pojęciem wysoce neutralizującym aksjologiczne problemy związane z przeznacze- niem płci. Używany jest w antropologii społecznej i socjologii na określenie płci jako cechy społeczno-kulturowej, nie zaś przede wszystkim biologicznej. Obejmuje on cechy i wyznaczniki zróżnicowania według płci z pominięciem aspektów biologicznych. Oznacza to możliwość samo- określenia własnej płci oraz związanych z tym, społecznych cech, zadań, ról i pozycji. Skrajne konsekwencje ideologii gender w odniesieniu do rodziny roz- waża i prezentuje J. Bajda (2001). „W przypadku ideologii „gender” mamy do czynienia z dość ścisłą ana- logią: jakaś nowa siła totalitarna dąży do całkowitego podporządkowania sobie osoby ludzkiej przez poddanie zewnętrznemu sterowaniu całej struktury poznawczej, emocjonalnej i wolity wnej zakorzenionej w płciowej konstytucji bytu ludzkiego. Ta ideologia - i związana z nią praktyka totalnej manipulacji świadomości - dąży do rozbicia i zniszczenia całej duchowej i antropolo- gicznej podstawy identyfikacji człowieka jako ojca, matki, syna, córki, brata, siostry. To zniszczenie tożsamości ludzkiej (człowieczeństwa człowieka!) dokonuje się przez wzajemne przeciwstawienia i rozdzielenie konstytutyw- nych elementów małżeństwa i rodziny, jakimi są: miłość, będąca nieod- wołalnym darem osób - i płodność, jako owocowanie miłości małżeńskiej, skierowanej z istoty swojej ku budowaniu rodziny. W wyniku owej ideologii „gender”, miłość staje się jedynie przelotną rozrywką, poddaną zresztą prawom polityki i ekonomii państwowej, płodność staje się niepotrzebnym dodatkiem i przeszkodą w realizowaniu swoich egoistycznych planów, a kon- sekwentnie -przemysłem „reprodukcyjnym”, poddanym jedynie kryteriom higienicznym i ekonomicznym. W jednym i drugim przypadku - ciało ludzkie, naznaczone symbolem płciowości, staje się zwykłą rzeczą tego świata, poddaną administracji państwa. Plany poddania państwu całego mechanizmu płodności - a przez to także całej rzeczywistości płci - można znaleźć już w filozofii Platona. Przez XIX wieków cywilizacji chrześcijań- skiej małżeństwo było pod pewną ochroną prawa. Ustroje totalitarne XX wieku (geneza tkwi poniekąd w rewolucji francuskiej) uważały za konieczne podjąć plan niszczenia rodziny jako głównego gniazda oporu przeciw tota- litaryzmowi. Marzył o takim państwie nie tak dawno Pierre Simon, autor książki „De la vie avant toute chose”. Zycie miało być właśnie jedną z „rze- czy”, która podlega wyłącznej kompetencji państwa. Państwo zaś admini- struje ową „rzeczą” przy pomocy grupy ekspertów wykształconych w zakresie medycyny i biotechnologii. Miała to być nowa forma ustroju, tzw. mediko- kracja, gdzie o wszystkim, co dotyczy porządku człowieka, jego „hodowli”, jego przeznaczenia, jego końca (eutanazja) mają decydować owi eksperci. Byłoby to więc państwo bez człowieka, choć działałyby w nim jednostki człowiekopodobne. Szczytowym osiągnięciem tego totalitaryzmu jest zdol- ność „produkowania” człowieka. Warunkiem jest zniszczenie rodziny, czyli tej struktury duchowej i tego układu osobowego, w którym życie pojawia się jako owoc miłości bezinteresownej i jako dar Stwórcy. Państwo totalitarne nienawidzi milosxi, która jest początkiem i celem człowieka; z dokumentu podsumowującego konferencję w Pekinie (1995) słowo „macierzyństwo” zostało po prostu wymazane. Państwo totalitarne zamiast miłos'ci proponuje „seks” pojęty jako towar, jako konsumpcję ciała i jego energii, a także w pewnym sensie - jako nową religię, jako bożka, któremu człowiek oddaje w ofierze swoją wolność, swój honor, swoją godność, zgadzając się na status istot podobnych do czworonogów i płazów (por. Rz. 1,23)” (tamże). Nie ulega wątpliwości, że rodzina to najbardziej ugruntowana i suwe- renna społeczność, wspólnota wyjątkowo odporna na uzależnienia narzu- cane jej przez systemy ideologiczne. Ona właśnie przez tysiące lat była podstawą kultury, struktury i ładu świata społecznego. Obecnie we wszystkich futurologicznych programach i wizjach roz- woju społecznego brak w ogóle miejsca na rodzinę i wyrosłe na jej gruncie wartości oraz zasady moralne i odniesienia międzyludzkie. Jest to całkiem nowa i całkiem odmienna wizja życia, w której następuje radykalne odcięcie seksu od wszelkiej relacji do miłości, małżeństwa, wierności, odpowie- dzialności rodzicielskiej - słowem - od całej prawdy antropologicznej, która jest zakorzeniona w tajemnicy stworzenia. LITERATURA 1. Abbot E., A History of Celibacy, Toronto 1999 2. Adamski F., Modele małżeństwa i rodziny a kultura masowa. Warszawa 1970 3. Adamski F.. Socjologia małżeństwa i rodziny. Warszawa 1982 4. Adamski F.. Rodzina. Wymiar społeczno-kulturowy, Kraków 2002 5. Aleksandrowicz A.. Niezwykłe dzieje antykoncepcji. „Claudia” 3 (107), 2002 6. Antoine P.. Sens płciowości i poszukiwanie etyki, [w:] K.W. Meissner (red.). Natura, kultura, płeć, Kraków 1969 7. Aries P., Historia dzieciństwa, Gdańsk 1995 8. Bajda J.. Ku integralnej teologii rodziny. Studia Theol. Vars. 14/1. 1976 9. Bajda J., Wojna demograficzna, „Nasz Dziennik” 2 IV 2001 10. Bajda J., Inwazja niemoralności: nowa krucjata?, „Nasz Dziennik” 10 VII 2001 11. Barańska Z., Rodzina w ludowych przysłowiach i pies'niach, [w:] J. Komorowska (red.). Przemiany rodziny polskiej. Warszawa 1975 12. Barbaro B., Wprowadzenie do systemowego rozumienia rodziny, Kraków 1994 13. Barcz M.. Gdy miłość nie przychodzi, „Elle” nr 7, lipiec 2001 14. Barcz M., Nic będę mamą?, „Elle” nr 11, listopad 2001 15. Bastide R., Rzeczywistość pici u ludów pierwotnych, [w:] K.W. Meissner (red.). Natura, kultura, pleć, Kraków 1969 16. Bauman Z.. Zarys socjologii. Warszawa 1963 17. Bauman Z.. Ponowoczesne wzory osobowe. „Studia Socjologiczne” nr 2 (129) 1993 18. Backer H.. Barnes H.E.. Rozwój myśli społecznej od wiedzy ludowej do socjologii, cz. I i II, Warszawa 1964 19. Boy-Żeleński T.. Pieśń o mowie naszej. Słówka, Kraków 1971 20. Bystroń J.S.. Dzieje obyczajów w dawnej Polsce. Warszawa 1960 21. Celmer Z., Markowska D.. Gdy zabrzmi marsz Mendelsona, Warszawa 1977 22. Chałubiński M.. Trybusicwicz J., 500 zagadek socjologicznych. Warszawa 1976 23. Chechliński W.. Kohabitacja jako nowe zjawisko życia rodzinnego, [w:] A. Kwak, M. Ziemska (red ). Funkcjonowanie rodziny a problemy profilaktyki społecznej i resocjalizacji. Warszawa 1982 24. D’Ascanio. Cywilizacja Śmierci, Lublin 2000 25. Dębowski J„ Kościół i feminizm, „Problemy Rodziny” nr 1, 1992 26. Dobrowolski K.. Studia nad życiem społecznym i kulturą, Wrocław 1966 27. Dodziuk-Lityńska A., Markowska D., Współczesne rodziny w Polsce, Warszawa 1975 28. Drożdżowicz L, Ogólna teoria systemów, [w:] B. Barbaro (red.). Wprowadzenie do systemowego rozumienia rodziny, Kraków 1994 29. Dryll I., My. nasz dom. rodzina. Warszawa 1980 30. Dyczewski L.. Więź pokoleń w rodzinie. Warszawa 1976 31. Dyczewski L.. Rodzina polska i kierunki jej przemian. Warszawa 1981 32. Dyczewski L., Rodzina, społeczeństwo, państwo. Lublin 1994 33. Engels F.. Pochodzenie rodziny, własności prywatnej i państwa, [w:] K. Marks i F. Engels, Dzieła Wybrane, t. II, Warszawa 1949 34. Firkowska-Mankiewicz A.. Rodzina a zdrowie i choroba, [w:] Z. Tyszka (red.), Rodziny polskie u progu lat dziewięćdziesiątych. Poznań 1991 35. Frankowska A., Cztery wesela i rozwód, „Elle” nr 6, czerwiec 1999 36. Freyberg E., Socjologia w równaniach. „Wiedza i Zycie” nr 3 1993 37. Frieskc K.. Dewiacje społeczne, [w:] Z. Krawczyk, W. Morawski (red.). Socjologia. Problemy podstawowe. Warszawa 1991 38. Goodman N„ Wstęp do socjologii. Warszawa 1977 39. Giza-Poleszczuk A.. Rodzina i system społeczny, „Studia Socjologiczne” 2 (129), 1993 40. Gogacz M., Metafizyczne ujęcia rodziny, [w:] A. Podsiad, A. Szafrańska (red.). Spojrzenia na współczesną rodzinę w Polsce w kontekście wskazań soborowych. Warszawa 1981 41. Gołębiowski B., Osobotwórcza, niezastąpiona, [w:] A. Cwynar (red.). Rodzina so- cjalistyczna - a więc jaka?. Warszawa 1976 42. Górski A.. Czystość a wydajność, „Polityka”, 49. z 2 XII 2000 43. Grzywak-Kaczyńska M.. Słowo wstępne, [w:] M. Grzywacz-Kaczyńska (red.). Erotyka w aspekcie zdrowia psychicznego. Warszawa 1973 44. Grzywak-Kaczyńska M.. Erotyka a rozwój osobowości, [w:] M. Grzywacz-Kaczyńska (red.). Erotyka w aspekcie zdrowia psychicznego. Warszawa 1973 45. Holzer J.. Demografia, wyd. IV. Warszawa 1994 46. Jakubczak F.. Tradycyjne i nowoczesne poglądy na planowanie rodziny wiejskiej. „Wieś Współczesna” nr 3, 1966 47. Jan Paweł II, O małżeństwie i rodzinie. Warszawa 1983 48. Jan Paweł II. Rodzina wspólnotą życia i miłości, „L‘Osservatore Romano”, wyd. poi. nr 7, 1997 49. Jan Paweł II, Przemówienie z 27 sierpnia. „L'Osservatorc Romano”, nr 11, 1997 50. Jankowska M., A jednak mi żal, „Elle" nr 10, 2000 51. Jarosz M.. Samobójstwa, Warszawa 1997 52. Jarosz M.. Oblicza prywatyzacji, [w:] M. Jarosz (red.). Manowce polskiej prywatyzacji. Warszawa 2001 53. Jaszczyńska T.. Poczucie zagrożenia rodziny końca XX wieku oraz jego stereoty- powe i socjologiczne uwarunkowania, praca magisterska napisana pod kier. L. Kocika. Biblioteka IS UJ. Kraków 2000 54. Jeanniere A., Zróżnicowanie płciowe. Prawo a pożądanie, [w:] K.W. Meissner (red.). Natura, kultura, płeć, Kraków 1969 55. Jesscl D.. Moir A.. Płeć mózgu. O prawdziwej różnicy między mężczyzną a kobietą, Warszawa 1998 56. Johnson P.. Intelektualiści. Warszawa 1988 Józefik B.. Strategie rodzinne, [w] B. Barbaro (red.). Wprowadzenie do systemo- wego rozumienia rodziny, Kraków 1994 58. Kałużyński Z.. Duch zezwierzęcony. Filmowy konflikt s:wiadomości z systemem rozpłodowym. „Polityka" nr 49 z 8 XII 2001 59. Kapiszewski A.. Stereotyp Amerykanów polskiego pochodzenia, Wrocław 1978 60. Kcmpny M., Globalizacja, [w:] Kwas'nicwicz i inni (red.). Encyklopedia Socjologii. Warszawa 1998 61. Kłoskowska A.. Rodzina w Polsce Ludowej, [w:] A. Sarapata (red.). Przemiany społeczne w Polsce Ludowej, Warszawa 1965 62. Knotz K., Akt małżeński, Kraków 2001 63. Kocik L.. Koncepcja dysharmonii kulturowej Kazimierza Dobrowolskiego, [w:] W. Bieńkowski. W. Kwaśniewicz (red.), Kazimierz Dobrowolski - człowiek i uczony. Kraków 1994 64. Kocik L.. Między przyrodą, zagrodą i społeczeństwem, Kraków 2000 65. Koczerska M., Rodzina szlachecka w Polsce późnego średniowiecza. Warszawa 66. Kołakowski L.. O sprawie seksu. Mini wykłady o maxi-sprawach. Seria II, Kraków 2000 (6j) Konarzewska W., Embriony nowego wspaniałego s:wiata. „Polityka” z 20 VII 1985 68. Kornas-Biela D. (red.). Rodzina: źródło życia i szkoła milosxi. Lublin 2001 69. Kotlarska-Michalska A., Zakres funkcji opiekuńczo-zabezpieczającej rodziny, [w:] „Ruch Prawniczy, Ekonomiczny i Socjologiczny", zeszyt 1. 1985 70. Kotlarska-Michalska A.. Sposoby pojmowania istoty funkcji rodziny, [w:] „Ruch Prawniczy. Ekonomiczny i Socjologiczny", zeszyt 2, 1990 (71) Kotowska I. (red.). Przemiany demograficzne w Polsce w latach 90-tych w s:wietle drugiego przejsxia demograficznego. Warszawa 1999 1975 72. Kozakiewicz M.. Miejsce rodziny w ogólnospołecznym systemie wychowania, [w:] J. Piotrowski (red.). Wybrane problemy socjalistycznej rodziny. Warszawa 1978 73. Kryczka P.. (red) Rodzina w zmieniającym się społeczeństwie. Lublin 1997 74. Krzemiński A., Miłość pólfrancuska. „Polityka" nr 3 (2333), 2002 75. Kuchowicz Z.. Obyczaje staropolskie XVII-XVIII wieku, Łódź 1975 76. Kukolowicz T„ Rodzina w procesie uspołeczniania dziecka. Lublin 1973 77. Kurkiewicz J., Modele dynamiki dzietności teoretycznej w wybranych krajach europejskich, „Studia Demograficzne” 3/129. 1997 78. Kurzynowski A., (red.) Rodzina w okresie transformacji systemowej. Warszawa 1995 79. Kwak A., Rodzina i jej przemiany, Warszawa 1994 80. Leczkowicz-Baczyńska Z., Funkcja opiekuńczo-zabezpieczająca rodzin dzieci niepełnosprawnych, praca doktorska napisana pod kier. A. Kotlarskiej-Michalskiej, Archiwum IS UAM, Poznań 1996 81. Leśniak A., Eutanazja, „Nasz Dziennik" nr 6-7, I 2001 82. Lew Starowicz Z., Współżycie seksualne jako wyraz miłości, [w:] M. Grzywacz- Kaczyńska (red.). Erotyka w aspekcie zdrowia psychicznego, Warszawa 1973 83. Lew Starowicz Z.. Małżeństwo i religia, „Tygodnik Kulturalny”, nr 24, z 16 VI 1985 84. Lew Starowicz Z., Czy cnota jest na wagę złota?, „Twój Styl” nr 11 7. XI 1998 85. Lovell M.. „Bara-bara" czyli referat Prezesa, „Echo Krakowa” z 11-13 I 1985 86. Łoziński W.. 1974: Zycie polskie w dawnych wiekach. Kraków 1985 87. Majkowski W.. Czynniki dezorganizacyjne współczesnej rodziny polskiej. Kraków 1997 88. Malewska H., 1969: Kulturowe i psychospołeczne determinanty życia seksualnego. Warszawa 1985 89. Mariański J.. Religia i Kościół między tradycją i ponowoczesnością, Kraków 1997 90. Mariański J.. Kryzys moralny czy transformacja wartości. Lublin 2001 91. Marody M., Rodzina wielorodzinna (wywiad). Magazyn Gazety Wyborczej z 10 VIII 2000 92. Mazur M.. Małżeństwo na słowo, „Wprost” nr 48 z 1 XII 1996 93. Mądrzycki T„ Deformacje w postrzeganiu ludzi. Warszawa 1986 94. Merton R.K., Teoria socjologiczna i struktura społeczna. Warszawa 1982 95. Murdock G.P., Social Structure, London 1949 96. Myslakowski Z., Rodzina wiejska jako środowisko wychowawcze. Warszawa 1931 97. Neugebauer K.. Społeczno-obyczajowe uwarunkowania sztucznych poronień, [w:] M. Kozakiewicz (red.), Pro i kontra w planowaniu rodziny i wychowaniu seksualnym. Warszawa 1989 98. Niewiadomska I., Rodzice i dzieci: jak mogą pomagać sobie nawzajem w sytuacjach trudnych, |w:] D. Kornas-Biela (red.), Rodzina, źródło życia i szkoła milosxi. Lublin 2001 99. Nowakowska R.. Manto, „Polityka” nr 46 z 15 XI 1997 100. Nowakowska E., Dlaczego Polki nie chcą dzieci, „Polityka” nr 7 z 14 II 1998 101. Olszewska-Ladyka A., Rodzina, Warszawa 1964 102. Orzeszkowa E., O kobiecie. Warszawa 1891 103. Ossowski S., O strukturze społecznej. Warszawa 1982 104. Ozorowski E. (red.). Słownik małżeństwa i rodziny, Warszawa-Łomianki 1999 105. Paleczny T.. Sekty. W poszukiwaniu utraconego raju, Kraków 1998 106. Pałubicki W.. Iluk J.. Małżeństwo i rodzina w dawnym judaizmie i starożytnym chrzes'cijaństwie, Gdańsk 1995 107. Papuzińska M.. Pierwsze dziecko naszej ery, Magazyn Gazety Wyborczej, z 2 VI 1999 108. Pawłowicz B.. Bezdzietni w konspiracji, „Elle” nr 2 II 2000 109. Pietkiewicz B.. Panny, wdowy i rozwódki, „Polityka” nr 23 z 8 VI 1996 110. Pietkiewicz B., Sam na sam, „Polityka” nr 23 z 3 VI 2000 111. Pietkiewicz B., Geny niewierności, „Polityka” nr 7 z 17 II 2001 112. Pietkiewicz B. Stary bez pary. „Polityka” nr 30 z 25 VIII, 2001 113. Placek S., Bocian M., Okruchy chleba. Antologia polskiej liryki z motywem chleba, Wrocław 1992 114. Podgórska J., Wilk E.. Damy pochopne, huzary niemrawe, „Polityka” nr 50 z 9 XII 2000 115. Podgórska J.. Trudno być matką, jeszcze trudniej nie być, „Polityka" nr 21 z 26 V 2001 116. Podgórska J., Co począć. Raport o aborcji, „Polityka” nr 4 z 26 I 2002 117. Półtawska W.. Plciowosx jako dar i zadanie, [w:] S. Kornas-Biela (red.). Rodzina: źródło życia i szkoła milosxi. Lublin 2001 118. Rankc-Heinemann.. Eunuchy do raju. Gdynia 1995 119. Ritzcr G.. Mcdonaldyzacja społeczeństwa. Warszawa 1997 120. Rodan A.. Zycie seksualne Polaków. Raport, Warszawa 2000 121. Rosset E„ Rozwody. Warszawa 1986 122. Sanders K., Stanford P.. Katolicy i seks, Warszawa 1996 123. Schaff A., Stereotypy a działania ludzkie, Warszawa 1981 124. Siciński A.. O idei domu i jego roli w Polsce, [w:] P. Lukasiewicz, A. Siciński (red.). Dom we współczesnej Polsce. Wrocław 1992 125. Skąpska G., Ziółkowski M.. Instytucja społeczna, [w:] W. Kwaśniewicz i in. (red.). Encyklopedia Socjologii. Warszawa 1998 126. Skrzydlewski W., Etyka seksualna. Przemiany i perspektywy. Kraków 1999 (127) Skrzydlewski W.. Seks. wolność i miłość. Kraków 2001 128. Siany K.. Demograficzne i psychologiczno-społeczne uwarunkowania postaw i za- chowań prokreacyjnych rodzin w środowisku wielkomiejskim. Praca doktorska, archiwum IS UJ, Kraków 1986 129. Siany K.. Kohabitacja w Polsce w świetle danych mikrospisu. Komunikat z badań, „Studia Demograficzne” (w druku) 2002 130. Ślipko A., Granice życia, Kraków 1994 (fjf/ Sosnowska A.. Młode, ambitne, dlaczego samotne? „Madame Figaro”, nr 1, V 200! 132. Spirago F.. Katechizm ludowy (tłum. z włoskiego). Mikołów 1927 133. Stasiak H.. Kształty i wnętrza rodziny. Warszawa 1975 134. Strojnowski J., Eros i człowiek, Kraków 1976 135. Szacki J.. Historia myśli socjologicznej, cz. I i II, Warszawa 1983 136. Szczepański J.. Socjologia. Rozwój problematyki i metod. Warszawa 1961 137. Szczepański J., Elementarne pojęcia socjologii, Warszawa 1970 138. Szczepański J., Sprawy ludzkie. Warszawa 1980 139. Szczurkiewicz T., Rodzina w świetle etnosocjologii. [w:] T. Szczurkiewicz. Studia Socjologiczne, Warszawa 1969 140. Szymanek P.. Małżeństwo z roczni) gwarancją, „Cosmopolitan" 11 (31), 1999 (TTj) Szymborski K.. Panom dziękujemy. „Polityka" nr 1 z 5 I 2002 142. Tazbir J., Stosunek do dziecka w okresie staropolskim, [w:] „Problemy opiekuńczo- wychowawcze” nr 3. 1995 143. Teresińska M., Pokolenie zwane Dinks. „Polityka” nr 11 z 15 III 1997 144. Thomas W., Znaniecki F.. Chłop polski w Europie i Ameryce, t. I. Warszawa 1976 145. Toffler A.. Trzecia fala. Warszawa 1986 146. Toffler A.. Szok przyszłości. Poznań 1998 147. Trawińska M.. Modele małżeństwa i rodziny w materiałach autobiograficznych. „Wieś Współczesna” nr 1. 1967 (4^ Trawińska M.. Bariery małżeńskiego sukcesu. Warszawa 1980 149. Trawińska M.. Nadwyrężone więzi, „Tygodnik Kulturalny” nr 3 z 20 I 1980 150. Tryfan B.. Pozycja społeczna kobiety wiejskiej. Warszawa 1968 151. Turowski J.. Teoria indywidualizacji rodziny malej i autonomizacji jednostki w świetle polskich badań, socjologicznych, „Studia Socjologiczne" nr 3, 1972 152. Turowski J.. Struktura i funkcje rodziny a teoria rodziny nuklearnej, [w: ] J. Komorowska (red.). Przemiany rodziny polskiej. Warszawa 1972 153. Tymicki K., Starokawalerstwo i staropanieństwo. Analiza zjawiska. ..Studia So- cjologiczne" nr 4 (163) 2001 154. Tyszka Z., Przeobrażenia rodziny robotniczej w warunkach uprzemysłowienia i urbanizacji. Warszawa 1970 155. Tyszka Z.. Socjologia rodziny. Warszawa 1979 156. Tyszka Z.. Socjologiczny punkt widzenia w badaniach nad rodziną. [w:| Z. Tyszka (red.). Metodologiczne problemy badań nad rodziną, Poznań 1980 157. Tyszka Z.. Z metodologii badań socjologicznych nad rodziną, Bydgoszcz 1988 158. Tyszkowa M., Badania psychologiczne wewnątrzrodzinnej socjalizacji. Implikacje praktyczne, |w:] Z. Tyszka (red.). Badania nad rodziną a praktyka społeczna, Poznań 1991 159. Urbanek M.. Dorosłym wstęp wzbroniony, „Polityka” nr 50 z 9 XII 2000 160. Veyne P, Cesarstwo rzymskie, Wrocław 1988 161. Wachowiak A., Socjologia rodziny w Polsce: narodziny i rozwój, Poznań 1996 162. Wasilkowska Z.. Kodeks rodzinny wychowuje i broni, [w:] B. Kosterkiewicz (red.). Rodzina socjalistyczna, a więc jaka?. Warszawa 1976 163. Węzowicz-Ziółkowska D.. Miłość ludowa, Wrocław 1991 164. Wiatr J.J., Czy zmierzch ery ideologii. Warszawa 1968 165. Wiatr J.J., Społeczeństwo. Warszawa 1977 166. Wielgus S.. Rodzina wobec współczesnych zagrożeń, [w:] D. Kornas-Biela (red.). Rodzina: źródło życia i szkoła miłości. Lublin 2001 167. Wincławski W., Przemiany środowiska wychowawczego wsi peryferyjnej. Studium wioski Ciche Górne powiatu nowotarskiego, Wrocław 1971 168. Wincławski W., Przemiany środowiska wychowawczego w rejonie uprzemysła- wianym, Warszawa 1976 169. Zawadzka M.. Amerykańska zabawa w seks, „Newsweek” nr 9 (12), 2001 170. Ziemska M., Rodzina i dziecko. Warszawa 1979 171. Ziemska M., Rodzina a osobowość. Warszawa 1979 172. Znamierowski Cz., O małżeństwie. Warszawa 1958 173. Żywno J.. Przemiany instytucjonalnego kształtu rodziny w świetle literatury przed- miotu oraz badań socjologicznych, praca magisterska napisana pod kierunkiem L. Kocika, Biblioteka IS UJ. Kraków 1997